ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rowerowa wyprawa z Oslo na Nordkapp

Autor: Karol Zielonka i Michał Unolt
Data dodania do serwisu: 2006-11-17
Relacja obejmuje następujące kraje: Norwegia
Średnia ocena: 7.13
Ilość ocen: 114

Oceń relację

Uczestnicy:
Karol „Karolus” Zielonka, 21 lat, student III roku Nawigacji na Akademii Morskiej w Gdyni.
Rower: Trek 6500

Michał „Unton” Unolt, 21 lat, student III roku Administracji na UAM w Poznaniu.
Rower: Trek 800

Dla każdego z nas była to pierwsza tego typu wyprawa.

       Już na początku roku wybraliśmy Nordkapp za cel naszych wakacji. Nie chcieliśmy jednak dołączać do rzeszy turystów, którzy docierają tam samochodem, autobusem, czy promem. Wybraliśmy więc nieco trudniejszy i bardziej wymagający sposób podróżowania. Przez kilka miesięcy przeglądaliśmy przewodniki i mapy, szukaliśmy informacji w Internecie, stopniowo uzupełnialiśmy sprzęt i oczywiście (na ile pozwalał nam czas) jeździliśmy na rowerach. Zaplanowana przez nas trasa wiodła z Oslo przez Lillehammer, Góry Rondane, Roros, Trondheim, Namsos, Bodo, Archipelag Lofotów, Altę na Nordkapp.

       17 sierpnia rano w samym centrum Oslo wysiedliśmy z busa, który dowiózł nas tam z Poznania. Kiedy wsiedliśmy na rowery zrozumieliśmy co nas czeka. Bagaż każdego z nas ważył 40 kg, czyli o 20 więcej niż trenowaliśmy i o 10 więcej niż planowaliśmy. Bez przesady można stwierdzić, że rowery jeździły jak chciały. Mimo to w ciągu kilku godzin spędzonych w Oslo zobaczyliśmy m.in. parlament, ratusz, twierdzę Akershus i Muzeum Narodowe z obrazami Muncha. Mimo dobrego wrażenia, jakie wywarło na nas Oslo, chcieliśmy jak najszybciej ruszyć w trasę.

Oslo, Parlament

       Już drugiego dnia zaliczyliśmy pierwszą awarię - Karol złapał gumę w tylnim kole. Przez małą dziurkę straciliśmy 2 godziny. Najpierw nie pomogły 2 łatki, a gdy chcieliśmy zmienić dętkę na nową okazało się, że otwór na wentyl jest za mały. Z pomocą przyszedł nam Norweg, przed którego domem wszystko się odbywało. Nie zastanawiając się wiele rozwiercił otwór w obręczy koła i mogliśmy jechać dalej. Tego samego dnia dojechaliśmy nad olbrzymie jezioro Mjosa, wzdłuż którego jechaliśmy aż do Lillehammer. Do stolicy zimowej Olimpiady z 1994 roku dojechaliśmy trzeciego dnia rano. Lillehammer to bardzo małe miasto, którego jedyną atrakcją jest skocznia olimpijska.
Następnym celem naszej wyprawy było Roros. Dotarcie tam zapewniło nam nie lada atrakcji – musieliśmy przejechać przez pasmo gór Rondane. Kilkadziesiąt kilometrów za Lillehammer odbiliśmy od głównej drogi i zaczęliśmy najtrudniejszy podjazd w czasie całego wyjazdu. Wystarczy powiedzieć, że nachylenie wynosiło do 10%, a u dołu kilkunastokilometrowego podjazdu leżała wywrócona ciężarówka, która nie zdołała wyhamować przed jednym z zakrętów. Był to zdecydowanie najgorszy, najbardziej wymagający podjazd w czasie całej wyprawy. Parę razy mieliśmy wrażenie, że koła oderwą się od ziemi i wywrócimy się na plecy. Żadna późniejsza góra nie była już w stanie zrobić na nas większego wrażenia. Po ponad dwóch godzinach jazdy na najmniejszym przełożeniu pokonaliśmy niecałe 10 km i rozbiliśmy namiot przy drodze. A podjazd się jeszcze nie skończył... Dopiero rankiem „dokręciliśmy” ostatnie kilometry i znaleźliśmy się na wysokości ponad 1200 m n.p.m. Zdecydowanie zmienił się krajobraz. Nie było już drzew i krzewów, za to pełno traw, jeziorek i mokradeł. Jadąc tego dnia w deszczu minęliśmy kilka miejscowości w stylu „Przystanku Alaska”. Bardzo ciekawie i emocjonująco było podczas zjazdu do doliny, kiedy w strugach ulewnego deszczu, z dużym obciążeniem i po „zakręciastej” drodze mknęliśmy naszymi bolidami w dół. Wrażenia niezapomniane.
       Piątego dnia wyprawy wjechaliśmy do Roros. Ta stara górnicza osada (wpisana na listę UNESCO) zrobiła na nas duże wrażenie. Stary drewniany kościół i stojące wokół niego ponad 200-letnie domki tworzą wspaniałą atmosferę. Cała okolica była niemal zupełnie wymarła, a panująca cisza sprawiła, że aż głupio było nam głośno rozmawiać.
Z Roros aż do Trondheim było już z górki. Oczywiście nie cały czas, bo to przecież Norwegia, a tu hasłem przewodnim jest PODJAZD. Ale Roros położone jest w górach, a Trondheim nad morzem, więc tendencja była „spadkowa”. Jadąc wzdłuż rzeki, między kolejnymi górami, mieliśmy świetne widoki, niczym z przełomu Dunajca.
       Trondheim to tysiącletnie miasto, którego największą „atrakcją” jest katedra Nidaros - największa średniowieczna budowla w całej Skandynawii. Oprócz katedry zobaczyliśmy stadion Rosenborga i stary most miejski, a po krótkim objeździe centrum pojechaliśmy w jedynym słusznym kierunku – na północ.

Ciąg dalszy...


Od Trondheim nasza trasa wiodła wzdłuż fjordów, które z małymi przerwami towarzyszyły nam do samego Przylądka Północnego. W Steinkjer, kilkadziesiąt kilometrów za Trondheim, zjechaliśmy z głównej trasy, by 600-kilometrowy odcinek do Bodo przejechać bocznymi, o wiele bardziej widokowymi szosami (drogą nr 17). Wtedy też zaczęły się problemy z Karola tylnym kołem, w którym w ciągu dwóch dni złamało się 6 szprych. Wstyd się przyznać, ale odpowiednie naciągnięcie szprych to dla nas czarna magia. Obręcz była na tyle „zósemkowana”, że o dalszej jeździe nie było mowy, a do najbliższego warsztatu mieliśmy około 80 km. W całej tej przygodzie spotkaliśmy się z dużą życzliwością ze strony Norwegów. Nie dość, że mogliśmy rozbić namiot na czyimś podwórku, to następnego ranka znaleźli się chętni, którzy podwieźli nas pod samo Bronnoysund (tam właśnie był warsztat). Po szybkiej naprawie koła ruszyliśmy w dalszą trasę. W sumie po ośmiu dniach jazdy wzdłuż wybrzeża, zaliczeniu ponad 10 przepraw promowych i zrobieniu masy zdjęć fantastycznych widoków, dojechaliśmy do Bodo, skąd promem przedostaliśmy się do Moskenes na Lofotach.
Lofoty to według wielu osób (i broszurek reklamowych) najpiękniejsza część Norwegii. Na nas największe wrażenie zrobił początek drogi przez archipelag, czyli okolice Moskenes. Położone nad samym morzem domki otoczone strzelistymi górami wyglądają jak wyjęte z obrazka. Nigdzie indziej nie widzieliśmy aż tak urzekających widoków. Później fjordy przybrały kształty przypominające to, co widzieliśmy już wcześniej. Pierwszego dnia na Lofotach przejechaliśmy nieco ponad 140 km. Wieczorem tego dnia przyszedł nam do głowy ambitny pomysł – za około 330 km mieliśmy odwiedzić znajomych (wizja prysznica, dobrego obiadu i ciepłego pokoju). Postanowiliśmy, że spróbujemy dojechać tam w dwa dni. Pierwszego przejechaliśmy 155 km i nie wiedzieliśmy, czy następnego dnia weźmiemy ciepły prysznic w tradycyjnej norweskiej hytcie (hytta to taki drewniany domek letniskowy) czy też znowu będzie musiała wystarczyć menażka, gąbka i 0,7 litra zimnej wody... Wcześnie rano wyruszyliśmy w drogę i po ok. 30 km opuściliśmy Lofoty. Ostatecznie po prawie 10 godzinach jazdy dojechaliśmy na miejsce. Przejechaliśmy tego dnia 180,37 km i byliśmy z siebie niesłychanie dumni. Następne 4 dni byliśmy bardzo zajęci nic-nie-robieniem i zbieraniem sił przed dalszą jazdą.
Kiedy wreszcie wyruszyliśmy w drogę zaczęła się pogarszać pogoda. Może nie padało wiele, ale coraz częściej wiało, a nocą temperatury były...”skandynawskie”. W końcu dotarliśmy do Alty, największego miasta na północy Norwegii. Stąd do Nordkappu zostało niecałe 250 km. Zaraz za Altą zaliczyliśmy podjazd na płaskowyż. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Zniknęły drzewa i krzewy, a w ich miejsce pojawiły się trawy, mokradła i swobodnie biegające stada reniferów. Po mniej więcej 100 km zjechaliśmy z „płaskowyżu” (płasko to było jedynie momentami...) nad Porsangerfjord, wzdłuż którego wiedzie droga na sam Przylądek Północny. „Organizatorzy” zapewnili nam dwie niezłe rozrywki na ostatnim odcinku. Pierwszą było zmaganie z potwornie silnym wiatrem, który rzucał rowerami po całej drodze. Drugą atrakcją był przejazd ośmiokilometrowym, podmorskim tunelem na wyspę Mageroya (na niej właśnie znajduje się Nordkapp). Przejazd ten jest o tyle ciekawy, że najpierw zjeżdża się na głębokość ponad 200 metrów p.p.m., a później trzeba się wykaraskać pod stromą górkę do świata żywych. Na Mageroyi „wylądowaliśmy” późnym popołudniem i po zrobieniu zakupów w Honningsvag – ostatnim mieście przed Przylądkiem - rozbiliśmy namiot niedaleko drogi. Niejako na deser zostawiliśmy sobie ostatnie 30 km. Rano, ze względu na bardzo złą pogodę przeciągnęliśmy wyjazd do 11. Następne kilka godzin spędziliśmy podjeżdżając pod stromą górę i starając się uniknąć wywrotki pomimo huraganowego wiatru.
W końcu, 14 września, po 2530 km i 24 dniach jazdy dojechaliśmy na Nordkapp! Byliśmy z siebie niesłychanie dumni i szczęśliwi, że wszystko potoczyło się po naszej myśli.
Przez 3 następne dni spaliśmy w namiocie rozbitym dosłownie obok wejścia do Nordkapphali (takiej wielkiej budy postawionej na Przylądku dla zasilania norweskiego budżetu...). Po tym czasie wróciliśmy do Honningsvag, skąd popłynęliśmy promem do Tromso. Po kilku dniach spędzonych u znajomych pojechaliśmy na lotnisko, skąd odlecieliśmy do Polski. Wyprawa dobiegła końca!

Wyjazd w liczbach:
2921 km przejechaliśmy w czasie całego wyjazdu
2530 km – długość naszej trasy z Oslo na Nordkapp
180,37 km – maksymalny dystans dzienny
104,32 km – średni dystans dzienny wyprawy
58,3 km/h – maksymalna prędkość
40 kg bagażu wiózł każdy z nas na początku wyprawy
32 kg prowiantu zabraliśmy z Polski
18,12 km/h – średnia prędkość całej wyprawy
6 szprych złamało się w czasie drogi (wszystkie w tylnym kole Karola)
1 raz przebiliśmy dętkę (Karol, w swoim nieszczęsnym tylnym kole)
0,7 litra wody w menażce wystarcza, żeby dokładnie się umyć „od stóp do głów” (z pomocą gąbki)

Patronat medialny: ROWER.COM, GLOBTROTER
Sponsorzy: CROSSO, MountX, VERGESPORT

Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej www.adventure.chemet.pl