ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

RTW - Wyprawa dookoła świata Kamila Michnola

Autor: Kamil Michnol
Data dodania do serwisu: 2006-03-27
Relacja obejmuje następujące kraje: Maroko, Sahara Zachodnia, Mauretania, Senegal, Gambia, Gwinea Bissau, Gwinea, Mali, Burkina Faso, Ghana, Togo i Benin, Niger, Francja, Grecja, Turcja, Iran, Świat
Średnia ocena: 7.01
Ilość ocen: 1439

Oceń relację

RTW to skrót od angielskiego Round the World, czyli dookoła świata. Jak można się domyślić chodzi o podróż wokół naszego globu. Choć od wyprawy Magellana upłynęło już trochę czasu, cel wielu podróżników pozostał ten sam – okrążyć świat!

Głównym celem organizowanej wyprawy dookoła świata „Okrążyć świat raz jeszcze” jest podążenie śladami pierwszych polskich trampów Tadeusz Perkitnego i Leona Mroczkiewicza. W 1926 r. dwaj absolwenci poznańskiej uczelni wyruszyli w trzyletnią podróż dookoła świata. Pracując w przeróżnych miejscach zdołali oni sfinansować swoją przygodę życia. Przez Amerykę Południową, Japonię, Indochiny, Afrykę i w końcu Europę zatoczyli pętlę wokół globu. Głównym celem mojej podróży jest skonfrontowanie miejsc, które odwiedzili Perkitny i Mroczkiewicz ze współczesną rzeczywistością.
Drugim celem wyprawy jest dotarcie do miejsc na wszystkich 7 kontynentach, które szczególnie związane są z polskim odkrywcami. Kamil chce odwiedzić m.in. Australię jaką widział Strzelecki, Afrykę samotnego rowerzysty Nowaka, miejsce pochówku Kubarego w Oceanii, dzielnicę Polonia w indonezyjskim Medanie, śląską osadę Panna Maria w USA i wiele innych miejsc związanych z Polską. Planuje, że całość wyprawy zajmie mu od 24 do 30 miesięcy.
Poniżej pełna lista krajów i terytoriów jakie chce odwiedzić Kamil w optymalnym wariancie trasy.
Europa: Włochy, Hiszpania
Afryka: Maroko, Sahara Zachodnia, Mauretania, Senegal, Gambia, Gwinea-Bissau, Gwinea, Sierra Leone, Mali, Burkina Faso, Ghana, Togo, Benin, Niger, Algieria, Tunezja, Libia, Egipt
Azja: Jordania, Syria, Turcja, Iran - Pakistan, Indie, Bangladesz, Bhutan, Nepal, Chiny, Hongkong, Makao, Wietnam, Kambodża, Tajlandia, Malezja, Indonezja, Timor Wschodni
Australia i Oceania: Australia, Nowa Zelandia, Fidżi, Mikronezja
Ameryka Północna i Środkowa: USA, Kanada, Meksyk, Belize, Gwatemala, Salwador, Honduras, Nikaragua, Kostaryka, Panama
Ameryka Południowa: Kolumbia, Wenezuela, Brazylia, Paragwaj, Argentyna, Urugwaj Chile
Antarktyda

Na naszych stronach możecie przeczytać relacje z podróży po Afryce oraz części Europy i Azji. Ze względu na to, że były one pisane “na gorąco” na palmtopie, większość nie zawiera polskich znaków diakrytycznych.
Wszystkie opinie zamieszczone w tekście to poglądy autora; redakcja Serwisu bezdroza.com nie ponosi za nie odpowiedzialności.

Relacje z pozostałych miejsc, które odwiedził Kamil Michnol oraz aktualności dotyczące wyprawy możesz zobaczyć na stronie:
http://rtw.pl; adres e-mail: kamil@rtw.pl

rtw.pl


Część I. Maroko, Sahara Zachodnia


Dzień 1-Tetuan, Szefszawafszan
Przyjechaliśmy tu wieczorem. Na ulicach tłumy ludzi. Po zalogowaniu w hotelu I powrocie na miasto ludzie sie gdzieś potracili. Kolacyjka to przepłacona tortilla z kurczakiem I nowość dla nas herbata z liśćmi mięty. Mniami! Przed snem padły jeszcze dwa pokaźne karaluchy.
Architektonicznie miasto można określić jako miks hiszpańsko - mauretański. Natomiast jej stara część to arabska medina. Mediny w marokańskich miastach to wąskie uliczki pośród których kwitnie handel i góry śmieci. Medinę zazwyczaj wieńczy kazba, czyli cos w rodzaju obwarowanego zamku. W medinach lenią sie setki kotów I generalnie zapach zgnilizny panuje wszędzie, a reklamówki prują w powietrzu niczym latawce. Ludzie pomykają w takich śmiesznych kapturkach zakończonych kantem. Jakby ku-klux-klan. Po zwiedzeniu mediny był czas na śniadanko na słodko + herbata z miętą.
Pomknęliśmy do Szewszawafszan albo jakoś tak sie pisze. Trudna nazwa, ale miasteczko urocze. Położone jest w górach Rif i generalnie słynie z dwóch rzeczy: z bladoniebieskiego koloru królującego w całym mieście oraz z upraw marihuany. Ta ostatnia nazywana jest tutaj kifem I juz długo przed celem stoją kolesie I wymachują wielkimi kostkami przerobionego zielska na haszysz. Sprzedają te dragi niczym u nas chłopi jabłka ze straganów wzdłuż pobliskich dróg. Samo miasteczko przenikają wszystkie odcienie niebieskiej farby. Miejscowi sie w to wszystko komponują ze swoimi wdziankami, miednicami I innymi przedmiotami. Spacer po medinie to czysta przyjemność. Na obiad smażone rybki I kuskus z sosem warzywnym. Fajne miejsce, ale ruszyliśmy dalej do Fezu.

Dzień 2 - Fez
Fez to w zasadzie trzy odrębne miasta: Stary Fez, Nowy Fez i dzielnica w której kiedyś mieszkali Żydzi, a teraz stoi tam wielki pałac królewski. Miasto jest spore I wjeżdżając do niego samochodem nie jest tak łatwo sie w nim pola pac. I dlatego choć w Maroku naciągaczy wszelkiej maści jest multum, to tu w Fezie wykształciła sie ich specyficzna nacja - naciągacze zmotoryzowani. Podjeżdżasz sobie na skrzyżowanie a tu atakuje gostek, ze trzeba skręcić w lewo, ze to, ze tamto. Nasza znajomość skończyła sie obrzucaniem przekleństwami I pojechaliśmy w swoja stronę.
Jak zwykle poszukiwania hotelu, a potem czas na nocny spacer po mieście. Wygląda tu ponoć jak w dzielnicy arabskiej w Paryżu.
Rano pojechaliśmy do mediny, która tworzy plątanina około 10 tysięcy wąskich lub węższych uliczek. Na większości z nich czymś sie handluje. Za taksówki robią kopytne, które objuczone na szerokość przejścia popędzane są przez ich właścicieli. Czasem jedyna możliwością ucieczki przed czymś takim jest skok do sklepu. A na to czekają tutejsi handlarze.
Jak zwykle na arabskich soukach największe wrażenie robią stoiska mięsne z wybałuszonymi oczami I jęzorami, tonące w przenikającym smrodzie. Zdecydowanie jednak największym highlightem Fezu są garbarnie. ponoć od wieków jest tak samo. Zarzyna sie barana czy inna owce, obdziera sie je ze skóry, skórę pakuje na konia czy osła I dostarcza to pod garbarnie. Tam takimi śmiesznymi toporkami oddziela sie resztki skóry od ...skóry. Najfajniejsza dla widza jest jednak czesc farbowania skór. Pośród wąskich uliczek występują czasem place. Na takich placach stoją szeregi czegoś w rodzaju betonowych kadzi wypełnionych po brzegi zabarwiona woda. W tym wszystkim nurzają sie po uda miejscowi I maglują skóry oraz tkaniny do czasu aż nabiorą odpowiedniego koloru. Po tym wszystkim skóry suszy sie na dachach pobliskich budynków. Generalnie dominują kolory ciemne, niebieskie, czerwone. Tkaniny jasne barwi sie gąbkami z wiaderek. Żeby uzyskać na przykład jaskrawożółte szmatki trzeba wybulić sporo dirhamów na kwiaty szafranu I ziarna grenadyny, z których robi sie farbę. Cale to widowisko można oglądać z dwóch poziomów. Z balkonów na które wstęp jest za friko, ale trzeba przejść przez labirynty różnorakich towarów albo z poziomu ulicy. Płaci sie tak zwanemu "guardianowi" wynegocjonowana kwotę I można buszować I skakać do woli od kadzi do kadzi. Aha, smierdzi cale to przedsięwzięcie konkretnie!
Niestety większość zabytkowych miejsc w Fezie jest płatna, a do meczetów nam giaurom wleźć nie można.
Direction Casablanca
Nata nadaje:
Jedziemy dalej direction Casablanca. Dwie próby zatrzymania na obiad nieudane, ponieważ w przydrożnych barach mięso sprzedawane na kg, dodatkowo “zaczardżowanie” za robociznę, dziwne kalkulacje kelnera, cena obiadu nie do oszacowania. Przy trzecim podejściu poddajemy sie, ale targowansko jest i zniżka dla studentów tez. Butelki Coli większe niż u nas-O,35 litrówki, a w WC proszek do prania w mydelniczce. Jedziemy dalej, aż do przedmieść Casablanki ciągną sie wzdłuż drogi gaje oliwkowe. Niełatwo znaleźć tu nocleg, musimy przedtem wypchać sobie portfele, ponieważ w okolicy panuje full wypas, na tutejszych plażach wypoczywa elyta marokanska, najtańszy pokój 35 EUR. Okolica zaskakująco czysta dzięki wszechobecnym nakazom używania koszy na śmieci, co w Maroku jest pewnym ewenementem. Wybieramy najbardziej luksusowa z plaż, zasypiamy zaczajeni za banerem, chroniącym przed światłem reflektorów, wśród strzeżonych willi i landrowerów. Za rzeka kilometr dalej pasmo slumsów zjeża trochę sierść na plecach...
Dzień 3 - Casablanca
"W takim hotelu taka noc... W Casablance na dodatek" - powiedziała Madzia. "I nie ma nawet karaluchów" - powiedziała Nata. Taaaa hotel mamy wręcz luksusowy. Z czysta pościelą i prądem do podładowania sprzętu. Taki znaleźliśmy fajny hotelik za 5 euro od osoby. Ale była specjalna okazja. Zanim jednak dotarliśmy do tego największego marokańskiego miasta tłumy plażowiczów obudziły nas o 5:30 rano. Prysznice zamknięte, ale w jakiejś wsi znaleźliśmy hammam, czyli łaźnie parowa. Wygrzaliśmy sie tam i obdrapaliśmy z brudu.
Wjazd do Casablanki. Nie jest to może Kair, ale jazda samochodem po kilkumilionowym arabskim mieście kosztuje sporo potu. Dzież zszedł generalnie na załatwianiu wizy do Mauretanii, internecie, wymianie kasy i wizycie na policji. Zostawiliśmy paszporty w konsulacie i nie chcieli nam dać noclegu w hotelu. Musieliśmy jechać po specjalna pieczątkę. Urzędnik chyba trochę nam nie wierzył, bo sie dopytywał co gdzie jak kiedy, ale w końcu przybił pieczątkę i można było spać legalnie.
Casablanka to właściwie europejskie miasto, nie ma tu wiele ciekawego do zobaczenia, nie napotkaliśmy jakiś odniesień do słynnego filmu. Jedyne co jest do zobaczenia w tym mieście to ogromny, supernowoczesny meczet Hassana ii. Poprzedni król - zmarł w 1999 r. - na swoje 60. urodziny dostał od poddanych wielki meczet. Zbierał na niego cały kraj, w wielu miejscach w Maroku wiszą na ścianach certyfikaty, ze ten a ten dołożył do meczetu. Świątynia ma otwierany dach, podgrzewana podłogę, w nocy strumień światła laserowego z minaretu wskazuje kierunek na Mekke. Sam minaret ma 210 metrów i jak mówią miejscowi jest najwyższy na świecie.
Wieczorkiem wsunęliśmy ufundowane nam pyszne ryby i inne owoce morza.
Dzień 4 i 5 - Imlil - Góry Atlas
Wreszcie w góry. Autostrada na początek. Zresztą generalnie w Maroku drogi sa świetne i wynajęcie samochodu jeśli podróżuje sie w cztery osoby jest jak najbardziej wskazane.
Rozstawiłem swoja nowa klawiaturkę na tarasie z widokiem na Atlas i chciałem zacząć cos pisać, ale deszczyk zgonił mnie tu do komnaty. Siedzimy tu w bereberyjskiej wiosce Imlil i szykujemy sie na zdobycie Jebela Toubkala. Chali niestety leży i kwiczy z powodu tak zwanej sraczki i temperatury, a wszyscy sie nim opiekują pijąc zdrowie marokańskim wińskiem. Nabyliśmy w Marjanie, czyli tutejszym hiperze. Zakupy tutaj to chyba jednak luksusy dla przeciętnego gościa. i trudno sie dziwić, bo na bazarach wychodzi taniej.
Juz nas poznali w mieście. Na hasło: Polska, ktoś odpowiedział "za darmo". Tak, na nas slaby zarobek jest, ale zawsze cos. Koleś próbował nam wcisnąć mapę masywu Tubkala za ... 15€. Wyjął ja spod siedmiu skrzyń jakby to była mapa prowadząca do ukrytego skarbu.
Następnego dnia Chali dochodził do siebie, wiec Tubkal został przełożony na następny dzień. Poszliśmy z Nata na krótka wędrówkę na przelecą Tamantert - 2279 m npm. Mieliśmy mile widoczki na wioski berberyjskie, zielone uprawne tarasy, drzewa orzechowe, kozy, skały itd. Po wycieczce odpoczynek i naparzanie w moja nowa klawiaturę składaną, dzięki której możecie czytać ten tekst.
Odpoczynek był tez czasem na jedzenie. Generalnie jedzenie w Maroku jest dobre, ale monotematyczne. W większości małych miasteczek można dostać jedynie tajine - potrawę z zapiekanych ziemniaków, marchwi, cebuli i śladowymi ilościami mięsa, najczęściej koziny lub baraniny. Czasem można natknąć sie na kuskus z sosem warzywnym i mięsem. Mi najlepiej wchodzi harira ostra zupa z soczewica jako jej głównym składnikiem. Do popicia jest zazwyczaj herbata miętowa lub sok z świeżo wyciskanych pomarańczy.
Dzień 6 - Dzebel Tubkal Dzebel!!!!
Dzebel Tubkal zdobyty! Weszliśmy na najwyższy szczyt Maroka i całej Afryki Północnej - 4167 m npm. Daliśmy rade w jeden dzień. Przewyższenie wynosiło ok. 2400 metrów i jeszcze tyle samo musieliśmy zejść. Wyjście o 5:40, powrót 15,5h później. Byliśmy zmęczeni, ale zadowoleni. Cały dzień na chlebie i sardynkach. Prawie cały ciężar plecaka to była woda, która schodziła jak woda. Jedyna strata to kowalek zęba w połowie drogi. Orzeszki w cukrze okazały sie za twarde jak na mnie. Za to na szczycie zasłużony miejscowy browar. My dyskretnie spożywaliśmy piwo, a miejscowi padali na dywaniki tuz przed szczytem i oddawali cześć Allahowi.
Dzień 7- Droga przez kazby
Po odespaniu do oporu wczorajszych wojaży na Dzebel ruszyliśmy dalej w kierunku Warzazat. Wzdłuż całej trasy miejscowi sprzedają półszlachetne ametysty. Sa w różnych kolorach, ale nie jesteśmy pewni czy to naturalne kolory, czy może lokale podrasowują je dla potrzeb turystów. Jechaliśmy najpierw przez widokowa drogę na przełęcz, potem "droga kazb". Kazby to takie miejscowe warownie. Juz nie pojedyncze zamki, ale jeszcze nie obwarowane grodziska. Cos pośrodku. Wstąpiliśmy na dłużej do najsłynniejszej z nich w Ait Ben Haddou. Była ona tłem dla wielu filmów m.in. "Jezus z Nazaretu" czy "Lawrence z Arabii". Jak zawiało piaskiem od pustyni to zrozumieliśmy czemu miejscowi okrywają sie od stóp do głów. Okolice Warzazat to marokańskie Hollywood. Na obrzeżach miasta zbudowano ogromne studio filmowe, a w oddali na pustyni cale dwa miasta. Kręcą wlanie dwa filmy, w tym jeden z Omarem Shariffem w roli głównej. Niestety nie było zapotrzebowania na statystów.
Dzień 8 - Dades, Todra
Dzisiaj był dzień zwiedzania wąwozów Atlasu Wysokiego. Najpierw wjechaliśmy w strome zbocza Dadesu, później w czerwona Todre. Mi sie bardziej podobał Dades, bo bardziej w nim życie było widać i serpentyny fajniejsze. Todra w swoim najwęższym miejscu miała pełno ludzi. Zarówno lokali jak i wspinaczy. Czerwono i milo. Na pewno warto zobaczyć.
Hitem dnia były znaki ostrzegawcze "uwaga wielbłądy". Jesteśmy juz bowiem na Saharze. W wiosce Merzouga znajdujemy super miejsce do spania na tarasie w luksusowym hotelu z podświetlanym basenem. Wnętrza z klasa, prawdziwa oaza na pustyni.
Dzień 9 - Pustynia i księżyc
Ruszamy z własna czteroosobowa karawana bez wielbłądów i bez dżipów na najwyższa wydmę w okolicy. Jesteśmy na morzu piasku. Ze szczytu widoki na morze zlot ego piachu. Az po horyzont. i zabawa przy zbieganiu w dól po tym gorącym piachu.
Reszta dnia to przejazd przez suchy księżycowy krajobraz pomiędzy Rissani a dolina Draa. Po lewej cały czas mieliśmy skałki niczym z reklamy Malboro, a na powierzchni co jakiś czas pojawiały sie drzewa akacji. Poza tym goniliśmy trąby - a w zasadzie trąbki powietrzne - i do jednej nawet udało nam sie z Chalim wejść. Słońce waliło na mózg konkretnie, ale znaleźliśmy ukojenie w zimnej wodzie rzeki Draa. Tam Chali z Madzia zapoznali pól wioski. Było piwo z puszki i było milo!
Dzień 10 - Agadir
Nata nadaje:
Na śniadanie zatrzymujemy sie w Tarudant, tradycyjnym berberyjskim mieście kupieckim. Miasto spokojnie budzi sie do życia, a wiatr milo ochładza powietrze co jest dla nas miłym odkryciem po pobycie na pustyni. Siadamy na ryneczku niedaleko sprzedawców soku z wyciśniętych pomarańczy - szklanica kosztuje złotówkę, polowe taniej niż płaciliśmy do tej pory. Kobiety w zwiewnych materiałach malowanych ręcznie w piękne wzory poruszają sie z gracja po rynku. Szybka i pyszna potrawka z soczewicy, café au lait i jedziemy dalej, do Agadiru stad jeszcze 200 km.
Przyjeżdżamy w południe, nasz pierwszy zachwyt wzbudza wiatr wiejący z oceanu; ludzie z deskami serfowymi paradują po mieście, ale obcokrajowców wśród nich mało. Zapach bagietek, włoskie jedzenie w knajpach, zatłoczone ulice, wszechobecne komórki to widokówka z centrum miasta. Wyczytałam dziś w fajnym czasopismie "Telquel", ze siec telefonów stacjonarnych obejmuje swoim zasięgiem tylko 7% mieszkańców, a komóry 85%, stad popularność tych drugich.
Tutaj rozstajemy sie z Madzia i Chalim, którzy wrócą samochodem do Tangeru. Bardzo fajnie i biesiadnie było w wspólnie przemierzyć ponad 25OO km!
W Agadirze Kamil zalicza jeszcze dentystę, ceny jak w Polsce, ale gabinet dentysty przypomina statek kosmiczny, trzy komputery, mikrokamera, profesjonalny sprzecior robią wrażenie, pan doktor podaje nam e-maila i proponuje, ze wyślę w PDF receptę jeśli cos by sie działo z zębem na trasie. Wyleczeni, schodzimy na południe w kierunku plaży. Okolice pasa przybrzeżnego przypominają plac budowy, plaza jest bardzo szeroka, ale piasek ciemny. Ciemno tez od czadorów. Jest juz 17H, niemieccy plażowicze na pewno poszli juz do hotelu.
Pobawimy sie jeszcze obieraniem gotowanych krewetek, i o 21 ruszamy w 11 godzinna przeprawę nocnym autokarem do Laayoune. Madzia, Chali dzięki za wspólne podróżowanie!!! Teraz bedziecie sie w końcu mogli wyspać.

Dzień 11 - Layounne
Nad ranem przekroczyliśmy granice Sahary Zachodniej. Znaczy, żadnych formalności nie było, ale granica na mapie jest. Status tego terytorium jest wciąż nieuregulowany. A było to tak... Wycofująca sie z Afryki Hiszpania podpisała w 1975 r. tajemne porozumienie z Mauretania oraz Marokiem dotyczące przynależności ziem Sahary Zachodniej do tych krajów. Samych Saharian nikt o zdanie nie pytał, ani o niczym nie informował. Maroko dostało ziemie bogate w minerały, Mauretania kawał pustyni i wszystko miało grac. Później Marokańczycy postraszyli jeszcze Maurów, w międzyczasie w Mauretanii był zamach stanu i zrzekła sie ona praw do Sahary Zachodniej. Natomiast Saharianie postanowili uzyskać niepodległość i rozpoczęli walki z Marokańczykami. Ich główną siłą polityczna i militarna jest front zwany Polisario. Narody Zjednoczone postanowiły pokazać co to one są i wysłały misje pokojowa w ten rejon. Po rozmowach ustalono, ze zdecydują mieszkańcy w referendum. Minęło 30 lat od momentu jak nie ma tu Hiszpanów, a plebiscytu nie udało sie jeszcze przeprowadzić. Teraz toczy sie spór o to kto miałby prawo do uczestnictwa w tym referendum - wszyscy mieszkańcy Sahary czy tylko ci, którzy mieszkali tam w 1975 r. Większość uchodźców i bojowników saharyjskich schroniło sie w okolicach Tindouf, gdzie powstał przejściowy obóz uchodźców z namiotów, dykty i blachy. Obóz ten nazywa sie tak samo jak jedno z miast Sahary - Smara. Ta przejściowość trwa juz 30 lat. A ONZ dalej negocjuje. Niezła skuteczność, co nie?
Cafe au lait YE YE!
"-O której wyjeżdża autobus do Dakli?
-O 20.30
- Ale na rozkładzie jest napisane, ze o 20.00.
-U nas to to samo."odpowiedział mi pan z uśmiechem.
Tak rozmawiałam ze sprzedawca biletów autokarowych w Laayoune po tym jak wysiedliśmy ok. 8 rano po całonocnej jezdnie z Agadiru. Mam tu ostatnio takie spanie, jak nigdy. Zasypiam w każdych warunkach, tylko na stojąco jeszcze nie umiem.
Idziemy na śniadanie przez miasto bladoróżowe, bez roślin. Dużo kafejek z okrągłymi stolikami na zewnątrz. Juz nie mogę sie doczekać Cafe au lait, planowałam nie pic kawy ale kawa w Maroku jest nie do opisania dobra!! Podawana w szklance, w 1/4 kawa parzona a 3/4 to pyszne gorące tłuste mleko i kostka cukru. i do tego pain au chocolat i melon, który przejechał z nami kawał Maroka, kupiony jeszcze z Madzia i Chalim i zawsze brakowało czasu, żeby go zjeść.
Na ulicy dwie osoby witają nas "welcome to Sahara". Powietrze jest suche i bardzo szybko robi sie gorąco. Laayoune to umiastowiona baza wojskowa położona w niecce na środku pustyni nad brzegiem wyschniętej rzeki. Wszędzie bunkry, koszary z kopułkami, szpitale wojskowe, baza UN, a na ulicach więcej umundurowanych niż cywili.
Mijamy Ministerstwo do spraw wody pitnej i rysunki dzieci przedstawiające nieuśmiechnięte krople wody na murach przedszkola. Zatrzymuje sie przy nas samochód, z którego wysiadają dwumetrowi faceci ubrani po cywilnemu i proszą nas o paszporty. Pytają dlaczego tak szybko schowałam aparat do kieszeni po zrobieniu przed chwila zdjęcia. Są z policji, obserwowali nas. Niedaleko jest budynek policji, nie zauważyłam go robiąc zdjęcie. Patrząc na nasz rocznik, nie wierzą ze jesteśmy studentami. Ja tłumacze, ze staram sie dyskretnie robić zdjęcia, żeby nie straszyć ludzi i nie zachowywać sie jak paparazzi. Spoko Maroko, puszczają nas ale zalecają, żeby sie nie czaić z robieniem zdjęć.
Ulice powoli pustoszeją, a my znowu jesteśmy w knajpce, w gazecie Le matin du Sahara et du Maghreb czytamy, ze jego Królewska Mość Mohamed VI chce pomoc Nigerowi, w którym 3 mln z 12 mln Nigeryjczykow cierpi głód z powodu wielkiej suszy, a opinia międzynarodowa nic sobie z tego nie robi. Pierwsza strona gazety wylistowuje drobiazgowo wieloczłonowe nazwiska i tytuły osób, które powitały króla na lotnisku w Nigrze. Kupiłam tez dostępną w sklepach z prasa cienka książkę "Refleksja współczesnego Muzułmanina", w której autor-filozof zastanawia sie m.in dlaczego islam kiedyś motor postępu teraz stal sie jego hamulcem i jak to zmienić-dobra lektura.
Śmierdzę, ale jestem szczęśliwa, dlaczego tak dobrze mi tu? może dlatego ze jutro juz będziemy zupełnie gdzie indziej i juz tęsknie za Laayoune.

Dzień12 - Inshalah
Gdy przyjeżdżamy do Dakli jest jeszcze ciemno, tylko jeden sklepik otwarty i jedna słaba żarówka sie w nim świeci. Saszetka Nescafe wędruje do gorącego mleka, pęka paczka magdalenek. Siedzi z nami tylko żołnierz, który przyjechał do Dakli na delegację. Ok 6 zjawiamy sie w położonym nad samym oceanem checkpoincie policji, skąd odjeżdżają nie wiadomo kiedy busy do Mauretanii. No i zaczyna sie stała śpiewka, gra na zwłokę, zapewnienia organizatorskim tonem ze juz juz wyjazd, pakowanie bagaży, wypakowywanie bagaży, ludzie wsiadają wysiadają, wielogodzinna zbiórka, rozbiórka, ale wciąż cztery samochody jak stały, tak stoją, komórka czasem zadzwoni, herbatę ktoś zaparzy, wszystko w umiarkowanym tempie, bez pospiechu ale też bez rozlazłości, kontrolowany chaos, aż do 13h, kiedy to rusza pierwszy szczęśliwy bus, pewnie jedyny dziś, któremu uda sie wyjechać.
Droga do granicy mauretańskiej cięgnie sie miedzy pustynia a woda. Widoki w pierwszym momencie powalają z nóg, ocean wdziera sie prawie na drogę, zatacza pętle, zmienia kolory. Z przyczyn od nas nie zależnych przyjeżdżamy na granice za późno, jest juz zamknięta. Opóźniła nas pasażerka, która na którymś postoju stwierdziła, ze z nami nie jedzie, ale tez I nie chce wyciągać swoim ba gazy ani zapłacić kierowcy za 5h jazdy. A bagaże to nie jedna torba lecz kilkanaście różnych przedmiotów, reklamówki, kartony, pręty, wiadra, paczki upchnięte pomiędzy we wszystkie możliwe szczeliny w całym busie. Trzeba rozpakować całego busa. Babka jest dziwna, grozi nam, chce rzucać kamieniami. Po chwili stwierdza, ze z nami jedzie, ale w końcu udaje sie jej pozbyć.

Granica formalnie zamknięta, ale szofer udaje sie na negocjacje. No i udało sie. Łapóweczki poszły i teraz spokojnie o zmroku wjeżdżamy na pole minowe pomiędzy Sahara Zachodnia a Mauretania. Trzeba trzymać sie śladów drogi, a będzie dobrze. Łatwo powiedzieć, gorzej zaufać kierowcy, który cóż nie zawsze naszym zdaniem jedzie rzeczywiście po ubitym tracku. Wreszcie blaszana chata, radosne śpiewy kobiet w samochodzie. Jesteśmy w Mauretanii.

Część II. Mauretania


Dzień 13 i 14 - Najdłuższy pociąg świata

Wyobrazcie sobie obszar dwukrotnie wiekszy od Francji, który prawie w calosci pokryty jest piaskiem. Rosnie czasem na tym piasku jakies drzewko, krzaczek czy kepa trawy, ale to pustynia. Taka wlasnie jest Mauretania. Ogromny kraj zamieszkaly przez 2.5 miliona ludzi.

Przyjechalismy do Nouadhibou pózno w nocy. Wysadzili nas gdzies na krancu miasta. Zaczely sie targi najpierw o wymiane kasy, pózniej o taksówke I w koncu o nocleg. Na jedzenie jak zwykle zabraklo czasu. Tyle dobrze, ze sardynke z bagietka w pobliskim sklepiku upolowalismy.

Rano znów na wymiane kasy na czarnym rynku, bo kurs jest lepszy niz w banku, ale trzeba troche zdrowia I cierpliwosci zeby sie z dilerami pouzerac. Jest kasa wiec czas cos zjesc. Targ rybny na mapie zaznaczony to poszlismy. Niestety ryb nie widac, ani tym bardziej zjesc ich nie mozna. Sa za to sterty poplatanych sieci, liny, bojki i inne rybackie gadzety. W koncu stolowalismy sie u chiniola, gdzie mi sie trafil pyszny makaron z krewetkami, a Nacie standardowa rybka.

Jako, ze w Mauretanii oprócz pustynii nic nie ma najwieksza turystyczna atrakcja I wielka przygoda jest jazda pociagiem. Jest to niezwykly pociag z kliku powodów. Miejscowi twierdza, ze jest to najdluzszy pociag na swiecie. Podaja liczby od 2 do 5 kilometrów. LP mówi, ze standardowy pociag ma 2.3 km, ja doliczylem sie w przykladowym stu szesantsu wagonów I dwóch lokomotyw. Pociagiem dostarczana jest rude zelaza do portu w Nouadibhou skad jedzie to statkami w swiat. Kopalnia rudy znajduje sie w oddalonym o ponad 600 km Zouerat.

Raz dziennie do tego skladu doczepiany jest wagon pasazerski. Jeszcze do niedawna byl to taki wagon bydlecy, teraz jest to calkiem dobry poholenderski wagonik. Przejazd ta czescia wagonu kosztuje jakies 7 euro natomiast jazda w weglarkach jest gratis!!! Tyle, ze na jazde gratis nie decyduje sie nawet wiekszosc Maurów, tylko jak oni to nazywaja "iron-men". No I my - bialasy szukajacy przygód. Przygoda byla zabawna przez pierwsze dwadziescia minut. Bylo jeszcze jasno, jechalismy przez slamsy Nouadhibou, ludzie przyjaznie do nas machali, a wiatr od pustynii nie nabral jeszcze swojej mocy. Zaraz za miastem zaczelo sie jednak sypanie piachem pustynii I resztkami rudy. No I trzeslo. Czasem tak bardzo, ze rzucalo nami jak workiem kartofli po wagonie. Cala nocka nam tak minela - w pólsnie I w oczekiwaniu na nasza stacje Choum. Wreszcie nad ranem pociag sie zatrzymal gdzies "w piachu". Pytamy naszych pasazerów z weglarki: "Choum?" "Nie jeszcze 100 kilosów" - odparli.

Jak wstalo slonce I zaczelo swiecic z podejrzanie innej strony domyslismy sie, ze Choum juz za nami. Dojechalismy do stacji koncowej w Zouerat. Stacji to nie jest, bo tam nie ma doslownie nic. Sam piach - moze tylko lepiej ubity niz w innych czesciach pustynii. Zouerat wyglada na biedne konkretnie. Czasu mielismy jednak tylko tyle, zeby kupic wode I znów do pociagu. Z powrotem obciazony pociag wlecze sie jeszcze bardziej. W koncu Choum, jeszcze 3 godziny dzipem po pustynii I wyladowalismy w Atarze.

Dzień 15 - Daktyle

Daktye to specjalnosc Ataru. Akurat zaczyna sie sezon I zebrane owoce zasypane w cukrze rozjezdzaja sie w skrzynkach po chinskiej herbacie w swiat. My z tego skorzystalismy I znalezlismy tani transport do stolicy w busiku zaladowanym daktylami. Zapach byl specyficzny, ale cala droga byla calkiem calkiem. Ogladalismy pustynie, wielblady I lokali w blekitnych "draa".

Najgorzej jest z zarciem. Zyjemy w zasadzie na sardynkach.
W przydroznych sklepikach malo co jest: coca-cola z Egiptu, magdalenki z Francji, pseudo-dzem z Belgii, mleczko melonowe z Singapuru, tylko woda butelkowana w Mauretanii. Generalnie drogo. Nawet daktyle nie wychodza tanio, no I ile tego mozna zjesc??!!

Dzień 16 i 17 - Dwa dni w stolicy – Nuakszott

Miasto brudne, ale jak dla mnie mozna znalezc duzo plusów. Przede wszystkim wydaje sie bezpieczne, co jak na duze afrykanskie miasto to juz sukces. Po drugie, wreszcie mozna cos zjesc konkretnego I skonczyla sie nam era sardynek I chleba. Po trzecie, mamy niedroga oberze z przewiewnym patio, gdzie sobie siedzimy, czytamy I piszemy relacje. W zasadzie Nata pisze, a wlascicielom hoteliku sie mózgi lasuja bo laska siedzi I klepie cos w maly komputerek, a chop w ogródku obok miejcowej laski rob pranie na calego. Pózniej jeszcze szycie I gotowanie. Jak rasowa housewife. Tu w Mauretanii jest tak, ze chop caly dzien lezy albo spi przed telewizorem, a babka caly dzien sie krzata, a I tak w domu jest brudno :)

Dluzej bysmy tu w stolicy nie zabawili, ale musimy czekac na wizy do Senegalu I Mali. Do Mali kulturka, trzy godziny I odbiór. Chcielismy wjechac Senegalczykom na ambicje - popatrzcie sasiednie Mali to umie raz dwa zalatwic - troche to dalo bo dostaniemy wizy szybciej, ale dwa dni musimy czekac.

Pierwszy dzien minal nam glównie na wypraniu sie z czerwonych śladów po pociagu oraz na jedzeniu I odpoczynku. Drugiego dnia pojechalismy nad morze popatrzec jak pracuja tutejsi rybacy. Pojechalismy tam z Tomkiem I z Magda, których spotkalismy przypadkowo w drodze na Dzebel Tubkal, a teraz jeszcze raz spiknelismy sie w Mauretanii. Bedziemy podrózowali razem przez najblizsze kilka dni.

Nad morzem bylo fajnie poza jednym wyjątkiem - nikt nie sprzedawal gotowych do spozycia ryb, no chyba ze ktos lubi na surowo. Najlepiej tu przyjechac póznym popoludniem, kiedy rybacy wracaja na swoich lodziach z oceanu I wyciagaja je na brzeg. Jest gwarnie I kolorowo. Nawet pogadalismy z jednym rybakiem, który na osla zapakowal plastikowe doniczki. Lapie sie do nich osmiornice. Najlepsze bylo jednak to w jaki sposób sie o tym dowiedzielismy. Gosciu byl z Senegalu, a my gadalismy z nim po ... rosyjsku. Kosmos. Nie sadzilem, ze ruski przyda mi sie na plazy w Mauretanii.

Wieczorem, korzystaliśmy z uroków snack-barów Nuakszott. Kebaby, burgery I opowieści podróżnicze. Trochę sie nastraszyliśmy chorobami I co pikantniejszymi historiami z poprzednich podróży.

Część III. Senegal


Dzień 24 - Saint Louis

Nata nadaje:

Granice z Senegalem przekraczamy w Rosso. Oczywiście walczymy jak psy, żeby nas nie zrobili w konia przy kupowaniu tzw. biletu za przekroczenie granicy. Tłum, krzyki, oblepiają nas ze wszystkich stron. Po takiej przeprawie mamy zdarte gardła, po litrze potu mniej i wrażenia jak po intensywnym treningu zapasów. Żeby przedostać sie na stronę senegalska, trzeba przeplynac rzekę Senegal, która wyznacza południowa granicę z Mauretania. Na granicy obowiązuje przerwa miedzy 12 a 15, celnicy każą nam czekać 3h. Dopiero, gdy symuluje omdlenie puszczają nas. Ale i tak czekamy 4h, aż sie uzbiera bus do St. Louis. W międzyczasie gramy w piłkarzyki i odganiamy muchy.

St. Louis było pierwszym ośrodkiem założonym przez Francuzów w Afryce i przez dwa kolejne wieki stanowiło najważniejsze miasto francuskich kolonii. Zalozone początkowo na wyspie, rozrosło sie później na półwysep, a dzisiaj obejmuje również czesc na ladzie. Zabudowania na wyspie zostały zaliczone do zabytków światowego dziedzictwa UNESCO.

Po przyjeździe na dworzec w St. Louis i posileniu sie w dworcowej garkuchni zupa a la czernina, zostaliśmy zagadani przez młodego Francuza Nico, który pracował tu jako nauczyciel przez 3 lata. Nico zakochał w tym miescie i przyjezdza tu na wakacje co roku do swoich miejscowych frendow, wszyscy go w miescie znaja. Nico pomaga nam znalezc nocleg za darmo u rastamanow, Magda z Tomkiem pozyczaja nam moskitiere i rozbijamy ja pod drzewem obok dziwnego psa, który rano okazuje sie malpa. Wieczorem zaliczamy z Nico i Chiquitu, który jest artysta i w wolnym czasie czarownikiem, piwka Gazelle w knajpie "dla chrzescijan", jedynym miejscu gdzie mozna sie napic. Smak nie do opisania po tylu trudach podrozy! Potem jedziemy na wyspe gdzie jestesmy swiadkami transowego tanca w ciemnej uliczce, gdzie mlodzi senegalczycy chodza w kolko w rytmie bebnow recytujac koran i popijajc senegalska kawe o dziwnym smaku. Trans trans tego sie nie da opisac. Potem idziemy na disko i jestesmy jedynymi bialymi, ubrania mozna wykrecac. Posmarowalam sie nowo zakupiona miejscowa mascia anti moskito i oczy mi wypuchly wiec pozniej juz niewiele widze, ale wrazenie sonoryczne pozostaja.


Dzień 25 - Saint Louis

Tak, wczorajsza noc w Saint Louis byla niesamowita. Dzwieki bebnów na wyspie sprawily, ze poczulem Afryke!

Rankiem do naszej moskitiery zagladaly setki oczu, bo przybyli goscie do posesji naszych rasta. W nocy sie tu ponoc dziewczynka urodzila i dzisiaj ma byc cos w rodzaju party. Uderzylismy w miasto, natykajac sie po drodze na naszego czarownika Chiquitu. Jeszcze wizyta u rodziny Nico przy zasypanych smieciami torami kolejowymi i jestesmy "wolni". Mozemy zwiedzac miasto, kolonialne francuskie kamieniczki, most na rzece Senegal zaprojektowany przez Eiffela oraz zanieczyszczone przez ludzi i zwierzeta plaze Atlantyku .

Czesc rybacka miasta jak zwykle najciekawsza. Wielkie ciezarówki czekajace na ryby, w innym miejscu ulozone w mala wiezyczke tysiace sprasowanych plaszczek, a nad brzegiem rzeki ciagna sie cuchnace z dala wedzarnie. Na ulicach mnóstwo dzieci. Wydaje sie, ze Senegal sklada sie glównie z dzieci. Ich glówne zajecie to nas zaczepianie i w fussbal granie.

No i wreszcie widzimy Afryke zielona. Po mauretanskich piaskach troche zycia mozna poogladac. Pustynia jeszcze walczy, ale sa drzewa, krzewy, trawa. Ludzie ubrani kolorowo, laseczki odsloniete, a muzyczka to afrykanska klasyka.

A wieczorem mozna odetchnac przy "Gazeli" rozmiar 0,66 litra. Jest dobrze!

Dzień 26 - Brzuchem do góry

Dzien skonczyl sie lezeniem brzuchem do góry, popijajac mleczko z kokosa, ale zaczal sie malo ciekawie, bo juz nam gwizdneli aparat w autobusie, ale w pore sie zorientowalismy i aparat podrzucony sie odnalazl.

Na szczescie tych negatywnych wrazen w podrózy jest mniej i szybko o nich zapomnielismy lezac brzuchem do góry w jeziorze Retba, inaczej zwanym rózowym. Ma taki kolor z powodu jakis zyjatek i jest 10 razy bardziej slone niz woda w pobliskim oceanie. Se legnalem brzuchem do góry rozluznilem wszystkie miesnie i sluchalem bicia wlasnego serca. Miedzy tym jeziorem a oceanem jest meta rajdu Dakaru. Kojarzycie pewnie obrazki jak suna maszyny po piasku tuz nad oceanem.

Ceny nad jeziorem zaporowe, ale zawsze mozna liczyc na rastamanskie knajpki. Znalezlismy taka w pobliskiej wsi. I jeszcze potem u chrzescijan wyladowalismy. Ciemno, bialy dom z namalowanym krzyzem od frontu, gromadka dzieci biega i skacze dookola, najmlodsze przywiazane do pleców matki, która ubija maniok albo jeszcze cos innego. A my tu przyszlismy po "szum-szum", czyli bimber z owoców derkassam.

Zaszumialo zdrowo - chyba wylapalismy z Tomkiem wszystkie swietliki nad jeziorem Retba. No i na koniec te kokosy!

Dzień 27 - Ile de Goree

Nata nadaje:

Dzis chcemy dotrzec na Ile de Goree, miejsce promowane jako meczenskie wsród afrykanskiej ludnosci. Stad wywozonono do Ameryki niewolników w XVIII i XIX wieku, choc niektórzy udowadniaja, ze to nieprawda i tylko chwyt marketingowy. Niemniej jednak wysepka byla kiedys waznym centrum handlowym. Dzis przyplywa sie na nia z Dakaru promem, wraz z tlumem turystów, w wiekszosci czarnych. Wyspa jest niewielka, w godzine mozna ja obejsc. Jej turystyczny charakter wcale nie umniejsza jej walorów. Kazda kamieniczka jest ladna, kolorowa, mnóstwo kwiatów na drzewach i krzewach. Warto tu przenocowac, bo wieczorem turysci odplywaja i zostaja tylko miejscowi, bardzo ladni, sprezysci, kobiety poubierane w zwiewne, wiecej odkrywajace niz przykrywajace sukienki, palmy, wiatr, muzyka reagee. Sielanka wyspiarka.


Dzień 28 - Dakar-Banjul

Nata nadaje:

Wczoraj zanim dotarlismy na wyspe, pojezdzilismy troche po Dakarze. Choc to duze zatloczone i pelne spalin miasto, mi sie podobalo, poniewaz jest zróznicowane. Jechalismy przez dzielnice slumsowate, nowoczesne, bazarowate, zatloczone, spokojne.

A dzisiaj zaskoczyla nas rano burza na wyspie, wiatr chcial wyrwac palmy, prom sie opóznil a my zmoklismy do sluchej nitki, ale fajne przezycie, sceneria jak z filmu.

No i znowu czekamy, az sie napelni autobus, srednio trwa to 3h. W tym czasie mozna isc na kawe. Tutaj jak sie zamawia kawe na dworcu, to pani, która przyrzadza trunek próbuje go zanim poda klientowi. Dla bialych turystów nie ma wyjatku.

Na sniadanie dzis bagietka z soczewica a na deser czekolada taka jakie kiedys byly w Polsce, na bazie margaryny. W czasie drogi chlopaczek, który za mna siedzi wyjmuje mi cos z wlosów, za drugim razem pokazuje mi co to bylo, ja sie nie znam ale to przypomina pchle. Wieczorne ogledziny glowy nie wykaza jednak nic podejrzango.

Droga do Banjul to inny niz dotad krajobraz, baobaby, czarne i ciezkie przed deszczem niebo a pod jego ciezarem uginaja sie chatki murzynskie. Na granicy Senegal-Gambia kupujemy wize i musimy zaplacic dodatkowa oplate za to, ze urzednik podal nam formularze wizowe, taka zakamuflowana lapówencja. Potem przesiadka do busu bez wycieraczek, jest ciekawie zwlaszcza, ze to pora deszczowa, leje jak z cebra i jest juz ciemno. A na mokre i spocone wystajace cialo trzeba nalozyc krem antomoskito. Jest i prom, ostatni odplywajacy o 21, a my przedwczesnie mówimy Oooo jaka kultura i organizacja, brama zamknieta, najpierw ustawia na promie tiry, potem wpuszcza ludzi a nie jak do tej pory przepychanka i chaos. Ale okazalo sie co innego, jak otworzyly sie bramy, zatrabil prom, ktos krzyknal, ze szybko szybko bo prom odplywa to ruszyl ped ludzi i ta sama przepychanka. My zdazylismy, ale nie wiem jak reszta, zwlaszcza kobiety z dziecmi.

Po deszczu zrobilo sie rzesko i powial wiatr od oceanu. Z daleka zobaczylismy Banjul, nieco malo oswietlony jak na stolice. Zazwyczaj duze miasta wygladaja lepiej w nocy niz w dzien, w Banjul bedzie inaczej....

Część IV. Gambia


Dzień 29 – Banjul

Banjul jest stolica najmniejszego kraju w Afryce - Gambii. Ksztalt ten kraj tez ma fikusny. Wrzyna sie w Senegal od strony oceanu i ciagnie sie w gore rzeki Gambii, od ktorej kraik ten wzial swoja nazwe. Fajnie jest bo wreszcie moge sobie troche pogadac. Gambia byla kiedys brytyjska i jezykiem urzedowym jest angielski.

Jednak caly dzisiejszy dzien moge spisac na straty, bo przelezalem wiekszosc dnia struty. Prawdopobnie strulem sie sosem z orzeszkow ziemnych. Sie je budzetowo, sie ma :)

Cos jednak zalatwilismy, bo mamy wizę do Gwinei-Bissau. W pół godziny - kulturka. No i polazilismy po tej wsi trochę. Najważniejszy w Banjul jest Luk 22. Nazywa sie tak na czesc zamachu stanu jaki przeprowadzono 22 lipca 1994 roku. Luk stoi w centrum, a prawo przejazdu pod nim ma tylko prezydent. Prezydentem oczywiście jest ten sam koleś, który stal na czele puczu - wówczas miał zaledwie 29 lat.

To tyle z Gambii, która zima jest pełna czarterowych turystów z Europy.

Część V. Gwinea Bissau


Dzień 30 - Jeden dzień trzy kraje

Rzadko zdarza sie jednego dnia zjeść śniadanie, obiad i kolację w różnych krajach. A tak mieliśmy dzisiaj. Rano gadaliśmy po angielsku , w południe po francusku , a wieczorem po portugalsku . Nie no po portugalsku gadać nie umiemy wiec Nata jechała po włosku, a ja moimi podstawami hiszpańskiego :).

Nata nadaje:

Znowu ze wschodem słońca wychodzimy z hotelu. Znowu mi sie śniły koszmary, zawsze miałam ciekawe sny, ale po Lariamie jest jazda nie do opisania. Rano po przebudzeniu pływam w pocie.

Dzisiaj chcielibyśmy dojechać do Bissau - stolicy Gwinei Bissau. Żeby tam dotrzeć trzeba ponownie przejechać przez Senegal. Na dworcu autobusowym kupuję kawę i znowu niespodzianka, pan zalewa mi kawę nescafe wywarem z liści, smakuje waniliowo a potem jadąc w samochodzie mogłabym przysiąc, ze babki przy drodze sprzedają truskawki.

Po raz pierwszy miejsca w samochodzie są numerowane i ci którzy przyjdą pierwsi dostaną najlepsze. Samochody, którymi się tu pokonuje długie dystanse to tzw. sept places, czyli czteroosobowy samochód przerobiony na 7 osobowy.
Słońce pali przez szybę, jest dużo ostrzejsze niż na Saharze a obraz niezwykle wyraźny. Zanim tu przyjechałam wyobrażałam sobie, ze duża wilgotność sprawia, ze wszystko paruje, jest zamazane. Jest tak, ale tylko bezpośrednio po deszczu. Przed granicą uczymy sie podstaw portugalskiego I "bom dia Gwinea Bissau"!
W okolicach Sao Vincente przeprawiamy sie promem przez rzekę, wszędzie sprzedają tu orzeszki nerkowce, niedrogie I pożywne, jest wiec cos innego niż tłusty ryz z sosem.

Stolica Bissau robi niesamowite wrażenie, to miasto zarośnięte dżunglą, kolorowe po portugalskie kamieniczki z odpadającą farbą, wszędzie dziko rosnące kwiaty, krzewy, mchy, liany, jednym słowem zapuszczone ale bardzo ładnie starzejące sie miasto.



Centrum prawie puste, kręci się jedynie kilku lokali I ziewa trochę wojskowych. Jest święto państwowe, więc tym sobie tłumaczymy tą pustkę. Jest jednak jeszcze coś. Rozplakatowane twarze wzywają do głosowania "na mnie". Pod zapyziałą knajpą a la Bar Sztygar w Siemcach stoi landrover "Escolta Presidential" a za nim limuzyna z rejestracją "PR". Co jest grane? Coś przeoczyliśmy? Tak, tydzień temu były wybory. Ex-prezydent je oczywiście wygrał, a drugi w kolejności kandydat zakwestionował wynik wyborów przed tutejszym tutaj Sądem Najwyższym.

Tyle, że tą historię usłyszeliśmy o zmroku jedząc kurę smażoną na węglu drzewnym. Prądu w mieście nie ma, jeno co bogatsi na generatorach jadą. Szefu knajpki Syryjczyk powiedział, ze robi sie średnio w mieście, napadli na niego niedawno I w ogóle. Kurę wcięliśmy jak najszybciej I uciekliśmy do hotelu. Byle przed nocą!

Dzień 31 - Ucieczka z miasta

Nie wiem jak się rodzą rewolucje ani zamachy stanu, ale siedząc teraz w Bissau czuje się coś w powietrzu. Cos być może zaiskrzy, może rozejdzie sie po kościach, nie wiadomo. Siedząc w domu, w Polsce, czasem Jagielski napisze gdzieś na siódmej stronie "Gazety", że gdzieś tam w Tiutiurlistanie dokonano zamachu stanu I władze przejął jakiś wojskowy szczyl o trudno wymawianym nazwisku. Jeśli jest ponad kilka setek trupów, to I może Warakomska o tym powie w telewizorni. Się przeczyta, się usłyszy I się o tym zapomina. Nie myśli sie o tym, jak do takiego puczu dochodzi I jaki jest klimat przed I po takim evencie. Takie Wybrzeże Kości Słoniowej I wydarzenia sprzed kilku miesięcy, które tam miały miejsce mrożą krew w żyłach.

Ale teraz jesteśmy tu na miejscu w jakimś Bissau I kurde szczerze pisząc mamy dygora. Miasto jest przyjemne, spokojne, tranquil rzec by można. Mieliśmy z Bissau popłynąć na piękne wysepki archipelagu Bijagos ale...
dziś Sad Najwyższy ogłosi ostateczne wyniki wyborów
Spotykamy na ulicy Libańczyka, który kupuje sześć zgrzewek wody mineralnej
Na ulicach mieszkańcy wsłuchują sie w swoje radyjka - jedyne dostępne środek masowego przekazu
Radio podaje, ze w Mauretanii dokonano zamachu stanu, a w Sudanie zabili wice-prezydenta I spora liczbę cywilów
czytam sobie krótka notkę o zamachu stanu z 1998 r., "As the two sides shelled and bombed each other, the surrounding residential districts were caught in crossfire, and many people were killed."
przy odbiorze wizy w ambasadzie Gwinei-Conakry, konsul mówi, ze "lepiej dla nas byłoby gdybyśmy następną noc spędzili poza miastem".

Dobra, spakowaliśmy sie ekspresem I za 20 minut byliśmy na "paregemie". Jeszcze tylko czekanie aż pojazd sie zapełni I suniemy do Gabu. W zasadzie nieważne dokąd - ważne, ze poza Bissau. I tak kilka faktów, spostrzeżeń I rozmów z ludźmi może sprawić, ze spokojne, leniwe miasteczko wydało nam sie słabym miejscem na dalsze wakacje. Tak, Afryka jest nieprzewidywalna.
P.S. Do dzisiaj <18 sierpnia> nic sie w Bissau nie wydarzyło. Stary prezydent pozostał prezydentem, a Magda I Tomek, którzy przyjechali do Bissau parę dni po nas spędzili tam spokojny tydzień na wyspach.

Dzień 32 - Gabu I droga do granicy

Reszta wczorajszego dnia minęła nam na podziwianiu bujnej Gwinei. Było deszczowo, wilgotno I można powiedzieć, ze gołym okiem widać było jak wszystko rośnie.

Gabu okazało sie jednym wielkim targowiskiem. Sprzedaje sie tam wszystko I miasteczko przyciąga ludzi z Gambii, Senegalu I Gwinei-Conakry. Ja zapamiętam "Lady Binta", która z niczego zrobiła takie spaghetti, ze ho ho.

Część VI. Gwinea


Dzień 32 – Koundara

No i kolejny kraj - Gwinea. Ta ze stolica w Conakry. Na poczatku nie podobalo nam sie, ze nie obowiazuje tutaj CFA, czyli waluta uzywana przez wiekszosc frankofonskich krajów Afryki Zachodniej. No ale szybko sie z tego wycofalismy, bo okazuje sie, ze dzieki temu jest tu tanio! Najtaniej w calej Afryce Zachodniej.

Przejechalismy dzis ledwie kilkadziesiat kilometrów, bo drogi blotniste i wyobiste. Ale widoczki piekne. Taka prawdziwa Afryka i jeszcze wielka skarpa do tego. Spytalem wieczorem miejscowego mlodzieniaszka czy da sie tam wejsc. A koles-maturzysta z powazna mina stwierdzil, ze tam sie nie da wejsc bo niebezpiecznie. Pytam czy stromo, czy moze jadowite gady. "Nie, skad, diably tam sa".

Dzień 33 - Przeprawa promowa

Caly dzien <20 godzin> spedzilismy podrózujac w maksymalnym scisku, po bezdrozach. Niezniszczalnym pezotem 504, który mial na pokladzie i na dachu ponad dwadziescioro czlowieka.

Ale i tak highlightem byla dzis przeprawa promowa. Na trasie z Koundary do Labe jest szereg rzeczek, ale jedna jest wyjatkowo paskudnie rozlana. Jako, ze Gwinea to bidole na prom porzadny ani na most kasy nie maja. Albo raczej Unia Europejska im na most dala, ale wszystko oficjele pokradli. Prom jest wiec taki na korbke. Kreci dwóch murzynów i prom po linie toczy sie od brzegu do brzegu. Bezzszelestnie. Na jeden raz zmiesci sie tylko jedna ciezarówka, a w kolejce stalo ich ze czterdziesci. Zaladowala sie pierwsza, nasz samochód zostal, ale cala ekipa nasza laduje sie na prom, wiec my za nimi. Podwijamy spodnie i brodzimy do promu. Jak juz bylismy na, to prom zaczal sie przechylac i cóz tu duzo gadac zaczal nabierac wody i tonac. Panika powstala, kobity zaczely skakac do tej rozlanej wody. Groteskowo jednym slowem. My jakos przetrzymalismy i opuscilismy prom o suchej stopie, ale dygor byl. Zeby bylo ciekawiej po tej przygodzie czekalismy jeszcze piec godzin i pokonalismy rzeczke w calkowitych ciemnosciach.

No a potem to juz jazda jak na Camel Trophy przez kaluze, blota, rzeki i inne takie. A za oknami caly czas dzownily cykady. Takie wydawaly dzwieki niczym dzwonki przy saniach swietego Mikolaja.

Dzień 34 – Śmierdzimy

To teraz bedzie cos o codziennosci podrózowania. Jako, ze dzisiaj mielismy wyjatkowo lajtowy dzien i niewiele ciekawego sie nie wydarzylo. Pospalismy i pospacerowalismy po Labe, glównym miescie pólnocnej Gwinei.

Jest pora deszczowa, czasem nas wichura z deszczem dopadnie, a ze ciagle w biegu jestesmy to zaczynamy smierdziec, bo rzeczy nie maja czasu oddechu zlapac i sie kisza w plecakach. Nawet jak sie je wypierze to dalej cuchna. Juz nie bede opisywal moich sandalów, które codziennie nosze, kapie sie wlaze w ciezkie bloto. Zajezdzaja jednym slowem.

Kolejna sprawa to zuzycie rzeczy. Nastepuje bardzo szybko. Mydlo zuzywamy w dni pare. Koszulki sie dziurawia, buty rozwalaja, okulary rysuja. Dopiero miesiac w podrózy, a wypadaloby polowe sprzetu wymienic.

Dzień 35 i 36 - Fouta Djalon

Fouta Djalon to piekne zielone góry - atrakcja turystyczna Gwinei. Turystyczna, ale turystów tu nie ma. Ulokowalismy sie w Dalabie, dawnym uzdrowisku kolonialnym zalozonym przez Francuzów. Wszystko wyglada raczej jakby sie zwijalo, a nie rozwijalo. Za to mamy piekny i tani pensjonacik i uwaga, uwaga - zanotowalismy rano ciepla wode w prysznicu. Do tego kucharz przyrzadza calkiem niezle jak na afrykanskie warunki spaghetti bolognese, wiec jest pieknie.

Góry sa, wiec da sie normalnie zyc i oddychac. Do tego banany i pomarancze prawie za darmoche. Kawa czarna tez. I fryzjer tez. Dalem sie opitolic i lepiej nie gadac jak teraz wygladam. W przeciwienstwie do lokali natura nie wyposazyla mnie w ksztalna czaszke.

Mielismy wyprawe do wodospadów, po drodze obskoczylismy miejscowe wioski pousmiechalismy sie serdecznie do miejscowych i milion razy powiedzielismy im "ondziaram". Jedynym minusem bylo to, ze tam szlo sie w dól, a z powrotem do góry.

Podsumowujac, jesli ktos chce zobaczyc mila, acz nie olsniewajaca Afryke, przy tym nie wydac duzo kasy, ale tez nie byc narazonym na nagabywanie i prosby o kase to Gwinea jest do tego stworzona. Mile, odlegle i egzotyczne miejsce.

Dzień 37 – Kankan

Fajna nazwa, co nie? Ze slynnym tancem nie ma nic wspólnego. Po prostu, drugie co do wielkosci miasto Gwienei. Mial byc w koncu oswietlone ulice, ale to chyba tylko stereotypy, którymi zyja ludzie na prowincji. Zjedlismy za to kure na ostro , popijajac przy tym duzego Skola.

Pierwszy raz nocujemy na misji katolickiej i jestesmy pod wrazeniem. Czyste pokoje, lózka, biureczko, moskitiery. Czego chciec wiecej?

Dzień 38 - Aparat ocalony i

Afryka to jednak Afryka. Jest malo przeiwdywalnie. Czekalismy jak zwykle enta godzine na odjazd minibusu. Juz bylo blisko, bo byl komplet, ale zaliczalismy jeszcze obowiazkowe tankowanie na stacji, gdy Nata powiedziala "O maratonczycy biegna". Rzeczywiscie kolesie biegli w sportowych koszulkach, jedynie w dziwnych szeregach takich. Nata ich obpstrykala i zaczela sie jazda. Naskoczyli na nia kolesie i chcieli wyrwac aparat. Okazalo sie, ze to zolnierze tacy niby i fotografowac wojska nie wolna. Nata skryla sie na stacji, a sytuacja sie zalagodzila. Nie zmienia to faktu, ze Afryka jest nieprzewidywalna i raczej nigdy nie bedzie calkowicie bezpieczna. Nasi wspólpasazerowie z minbusu zamiast nam pomóc schowali glowy w piasek, a po calym zdarzeniu pytali sie czemu Nata nie robi wiecej zdjec. Zartownisie, he he!

Część VII. Mali


Dzień 39 - Bamako

Caly dzien w biegu i w sumie niewiele z tego biegania wyniknelo. Dobra, ale zaczne od wczorajszego dnia. Przyjechalismy jakby do innego swiata. Z Gwinei gdzie wydarzeniem bylo zobaczyc bialasa, wprost do backpackerowskiego getta w misji katolickiej. Ma to i swoje dobre strony bo restauracyjka zaraz naprzeciw sfokusowana jest na nas turystów. I serwuje rózne europejskie potrawy. Przynajmniej z nazwy europejskie. A nastolatki z Francji trejkotaja. Nie wiadomo czemu, biale laski daja sobie krecic warkoczyki. Murzynki wygladaja w tym pierwsza klasa - naturalnie i pieknie. Za to jak blond skórka z czaszki wystaje to splecione warkoczyki i henna wygladaja zalosnie. Tak wiec dziewczyny - jak bedziecie w Afryce nie dajcie sie zakrecic, to nie wyglada dobrze!

Bamako zalalo wczoraj. Doslownie 20 cm deszczu unosilo sie na naszej bezoplywowej ulicy. Pora deszczowa jest.

A dzis mielismy dzien biurokratyczny. Najsamprzód chcielimy kaskie wyciagnac z bankomatu. Okazuje sie, ze w Bamako jest jeden, który obsluguje moja karte. I jak namierzylismy go po poszukiwaniach to - uwaga, uwaga - okazalo sie, ze jest nieczynny. Trzeba bylo uruchomic czeki podrózne, co tez bylo wydarzeniem i pozwolilo nam poznac jakas pania szyszke w banku, która mocno wszystko w garsci trzymala.

Dalej, pojechalismy na umówione spotkanie z konsulem Algierii. Chcialem wize, a koles mówi nie ma problemu. Ja zdumiony i ucieszony. Dopiero jak wyszlo w praniu, ze jestem turysta, a nie miejscowym biznesmanem to poszedl na konsultaje, a potem odeslal mnie po wize do ambasady w Warszawie. To ja mu tlumacze, ze algierskie wizy maja zbyt krótki okres waznosci i jezeli aplikowalbym w Polsce to nie zdazylbym wjechac na tej wizie do Algierii. Nie pomoglo. Zreasearchowalem calego neta i znalazlem tylko jednego Niemca, któremu udalo sie wyblagac wize w konsulacie w Goa. Dla mnie brak wizy do Algierii oznacza powrót powietrzem do Europy. Innym wyjsciem bylaby próba przejechania przez Czad i potem Sudan do Egiptu. Niezaleznie od tego czy jest to formalnie mozliwe to po masakrach w Sudanie i sytuacji w Darfurze raczej nie usmiecha ie podróz w tamte rejony. Ale juz mam plan na kolejna podróz przez Afryke. Z Algierii przez Niger, Czad, RSA, Konga, Angole, Namibie do Cape Town. Wiec jak to konsul powiedzial - "next holiday". Ale to za kilka lat. Ktos chetny??

Nastepnym krokiem byl internet, który wreszcie wykazywal tempo przywoite i moglem mambowac. Przy okazji jak ktos zna "Mambo" to chetnie czekam na wsparcie merytoryczne, bo instalki kolejnych modulów i komponentów mnie przerastaja.

Po necie biegalismy jeszcze do Point Afrique, co by Nata wlasciwie do domu zajechala. A potem gazem po bagaze i na dworzec. Fruwamy bowiem do Kraju Dogonów.

Dzień 40 i 41 - Kraj Dogonów

Dobra. Zamiast zaczac opisywac jak mi sie tu podobalo to zaczne od syfu jaki robia tu turystyczne sepy. Mali tak w ogóle równa sie hassle, czyli po naszemu mozna to nazwac nagabywaniem. Myslalem, ze najgorszymi syfiarzami w tym zakresie sa tuktukowcy z Bangkoku, ale ekipa z Mali ich spokojnie przebija.

Zaczyna sie juz w Bamako. Jako, ze wrotami do Kraj Dogonów jest miasteczko Bandiagara to tam chcielismy sie dostac. Na dworcu sprzedali nam bilety do Bandiagary i wsadzili do autobusu. Luz. Zapewniali milion razy, ze autobus jedzie bezposrednio do celu. Rano okazalo sie, ze w Sevare musimy wysiasc, bo autobus jedzie jednak do Goa. Wiedzieli gnoje od razu jak jada. Pózniej nas sprzedali kolesiowi od minibusa i dopiero z nim po kilku godzinach czekania az "sie zapelni" dojechalismy do bazy. Zrobilismy oczywiscie haje, ale znalazl sie "przyjaciel", który zaoferowal nam przejazd prywatnym autkiem. Po odmowie zaczal nas straszyc i tak zostalem dla niego Mr. Problem, bo powiedzialem, ze ja lubie klopoty i bez jego pomocy i przewodnictwa sie obejde.

Bandiagara tak jak oczekiwalismy okazala sie istnym sepowiskiem. Zagadywanie, "bede Twoim przewodnikiem", podchody z tej, z tamtej strony. Po dziesiatym kolesiu i naszych grzecznych "merci beaucoup" i odmowach zaczelismy tracic cierpliwosc i ignorowac ich totalnie. Stali sie agresywni, a my tez. Zaczely sie rózne skamy z czego jeden przyklad podam. Stanal koles przy restauracyjce gdzie zarlismy i niby dzwoni z komóry do jakiejs szychy i mówi, ze jest tu dwóch bialych, co to chca bez przewodnika do Dogonów isc, a przeciez to zabronione i tak nawijali co by nas przestraszyc. Mr. Problem tez sie pojawil i tez chcial swoje trzy grosze wtracic. A kucharz z Nigerii to juz w ogóle przesadzil. Zostalismy zrugani, bo powiedzielismy, ze trzy i pól euro za spaghetti to za drogo.

Dobra. Kolejna przeszkoda to transport. Z Bandiagary do okolicznych dogonskich wiosek jest jakies 20-50 kilosów po dosc slabych drogach. Cena wywolawcza u taryfiarzy 30 euro, zbilismy do 20 ale wiecej nie da rady. Koles woli w karty grac i dlubac w nosie. Trafil nam sie w koncu jakis gangsta co nas wiezie merolem do wioski za 8 eurasów.

W wiosce Dourou znów nagonka. Szefu hotelu i zarzadca przewodników zachwala swoich i ostrzega, ze bez guidów lazic po wioskach nie wolno. To my grzecznie, ze dziekujemy, ze studenci, ze nie mamy kasy, ze wolimy sami, ze to, ze tamto. Zamówilismy tylko domowej roboty piwo z manioku i w droge. Na to szefu mówi, ze powinnismy sie cieszyc i byc mu wdzieczni za to, ze przyjechalismy tu za darmo . Tylko dlatego, ze samochód jechal odebrac jego grupe Francuzów.

Uszlismy kawalek, ale niedlugo, bo szefu hotelu wyslal za nami trzech nastolatków, którzy przez godzine uprzykrzali nam zycie jak mogli. Straszyli, ze jak pójdziemy bez przewodnika to zostaniemy obrzuceni kamieniami, jak wejdziemy na swiete miejsca to jeszcze gorzej. Pytalismy miejscowych o droge, ale oni byli szybsi i nie pozwalali im mówic. Slowem godzina uzerki z gnojami. Skonczylo sie jak postanowilem im zrobic zdjecie, co jednego rozwscieczylo. Zeby uspokoic sytuacje zaczelismy z nimi gadac jak z dziecmi i kurde chyba pomoglo, bo w koncu powiedzielismy, ze fajne z Was chlopaki, ale wracajcie do domu. I poszli.

Doszlismy do wioski Yawa. Znów sie znalezli pomagierzy. Ale w sumie jakos z nimi poszlo i znalezli nam lokum na noc. Mata na dach lepianki jednego z nich. Pytamy ile, ale oni, ze jutro, ze pózniej pogadamy. To my jednak chcielibysmy wiedziec dzis. Dzieciaki sie zlecialy z okolicy. Wszyscy nas ogladaja, wlasciciel bierze mnie do domku i mówi, ze chce za nocleg tyle ile normalnie sie placi w innych wioskach czyli.... 40 euro. Fajny koles, co? Powiedzielismy, ze dajemy trzy albo spadamy. No i zostalo na naszej cenie. I tak sie czuje, ze to trzy euro to moja dzialalnosc charytatywna.

Sie tyle opisalem o tych sepach, bo kolesie sa naprawde nie do wytrzymania póki sie im nie da kasy. Potem to juz przyjaciele i sie adresami wymieniaja.

A teraz o Kraju Dogonów. Jest naprawde pieknie, a zwykli ludzie sa niezwykle serdeczni. A widok z "escarpmentu" na plaska równine ciagnaca sie kilometrami jest niesamowity.

Dzień 42 - W drodze do Djenne

Nata nadaje:
W drodze do glinianej perelki Mali, spotkalismy amerykanskich wolontariuszy pracujacych w Mauretanii i Mali. Ich cecha charakterystyczna jest to, ze siedza w turystycznych kurortach, zarabiaja niezla kase na tym tzw. wolontariacie, jedza w knajpach dla bialasow (nie chce obrazic zadnego bialego), ale uwazaja sie za super hardcorowcow. Jest w ich postawie cos irytujacego, ale to tylko moje bardzo subiektywne zdanie.

W Mopti panuje plaga przewodników, którzy uprzedzaja kroki turystów i np. widzac, ze ktos kieruje sie na dworzec, uprzedzaja go, przychodza do kasy przed turysta i przedstawiaja sie jako przewodnicy, którzy przyprowadzili klientów, oczywiscie zadajac prowizji.

Podróz z amerykanskimi wolontariuszami obnizyla nasza pozycje przetargowa na bramce wjazdowej do Djenne. Zakwestionowalismy pobór haraczu 40 km od miasta, jego zasadnosc i wysokosc, autentycznosc osoby pobierajacej haracz, jej maniery, jednym slowem wszystko. Oczywiscie przegralismy, ale przynajmniej zburzylismy sielankowa atmosfere w samochodzie. Problem w tym, ze malo który turysta ma sile sie klócic z miejscowymi, którzy na kazdym kroku chca go zrobic w konia, turysta wiec placi, a miejscowy cwaniak ugruntowuje sie w przekonaniu o skutecznosci swoich metod.


Dzień 43 - Djenne – jazda figurowa na błocie

Nata nadaje:
Meczet w Djenne „ jest gliniany a mimo tego przetrwal juz kilkaset lat i odnawiaja go co roku”. Po porze deszczowej miasto dzielone jest na dwie dzielnice. Mieszkancy jednej uzupelniaja wyplukana gline przez tydzien, druga dzielnica konczy dzielo w nastepnym tygodniu.

W porze deszczowej bloto jest wszedzie, domy zbudowane z blota, bloto po kostki w waskich uliczkach.


Generalnie w Djenne nam sie bardzo podobalo. Fajne miejsce jest, piwa troche tam wypilismy, z kilkoma dzieciakami sie zaprzyjaznilismy. Tak, Djenne zapamietamy dobrze.

Dzień 44 - W drodze do Bamako

Rano podziwialismy wschód slonca nad rzeka Bani. Taki niezwykly spokój byl. Budzilo sie wszystko do zycia. Czekalismy az prom odpali i obserowowlismy okolice. Zawieziono nas na carrefour , czyli skrzyzowanie z glówna droga. I tu przy sniadanku i lipton ti po raz trzeci na naszej trasie spotkalismy sie z Magda i Tomkiem. Niezly przypadek. Mielismy niewiele czasu, ale zaczelismy nawijac jakbysmy sie sto lat nie widzieli. Mile sa takie spotkania.

Reszta dnia to przejazd do Bamako. A wieczorkiem rozkoszowalismy sie ogladaniem miejscowej elity zdazajacej do eskluzywnych klubów. My po drugiej stronie blota popijalismy piwko.

Dzień 45 - Zostałem sam :{

No i zostalem sam na misji. Na misji, bo spie u misjonarzy. Wychodzi najtaniej, a i najczysciej i najfajniej. Nata pojechala z kolumbijsko-francuska para na lotnisko i zobaczymy ile sobie tam poczekaja. Point Afrique jest najtansza opcja do Europy, ale ma to swoje minusy: bagaze przylatuja nawet po osmiu dniach!!

Polubilem Bamako. Choc z reguly nie lubie albo wrecz boje sie duzych afrykanskich miast, to tu mi sie jakos podoba. I czuje sie juz prawie jak autochton. Znam ceny za minibusy, znam dobre garkuchnie i potrafie wymówic nazwe mojej dzielnicy Badalabougou. Jutro spadam do Burkina Faso. Ktos uwazny zapyta. A Timbuktu? Mali to przeciez Timbuktu - najslynniejsze miejsce w calej Afryce Zachodniej, jedna z podrózniczych Mekk swiata. Ale nie, to bedzie moja podróznicza zlosc i niechec do biznesu turystycznego Mali. Nie chce jechac do Timbuktu i nie chce sie wiecej uzerac z wszekiego rodzaju dupkami. Nie chce zostawiac wiecej pieniedzy w tym kraju. Choc troche zaluje, bo pierwsze co wiedzialem o Afryce Zachodniej to to, ze mozna plynac wielka rzeka przez pustynie. Ale tak to jest, ze plany sie zmieniaja. Odbije sobie w Agadez, miescie które zachowalo wiecej ze swojej swietnosci.

Część VIII. Burkina Faso


Dzień 46 – Autobus

Burkina Faso. Intrygująca nazwa, co nie? Mi się to kojarzyło ze Skibą. On sobie zawsze jaja robił i polecał go jako miejsce zsyłki naszym politykom. Kiedyś ten kraj nazywał się Górna Wolta, ale niejaki Sankara Wielki miejscowy rewolucjonista przemianował go na Burkinę Faso, czyli Kraj Ludzi Uczciwych. I chyba rzeczywiście ten kraj taki jest.

Cały dzień minął mi na jeździe autobusem z Bamako do Bobo Dioulasso w Burkinie. Wiza na granicy tańsza niż w ambasadzie w Bamako. Nie rozumiem takiego podejścia, ale niech będzie. Cały dzień mój żołądek walczył z jakimś paskudztwem i chyba na koniec wygrał. Obeszło się bez gonienia do kibelka, ale stan gorączkowy się utrzymywał.

Przyjechałem w nocy do Bobo Dioulasso. Jeden tani hotel w centrum, więc słaba pozycja negocjacyjna, w dodatku podróżuje już sam co mocno podwyższa koszty noclegu. Z reguły w Afryce Zachodniej, pokój jednoosobowy kosztuje aż 80% pokoju dwuosobowego. Ale niezawodne "reduction etudiant" od Naty znowu się przydało.

Dzień 47 - Bobo Dioulasso

Bobo. Podobno najfajniejsze miasto Burkiny. Nic specjalnego, ale rzeczywiście spokojnie i miło. Pełno białasów, co mnie zupełnie zaskoczyło. Tani internet. Bankomat nie chce wypłacić mi kasy, a już na resztkach jadę. Ot, cale Bobo. Aha. Jest jeszcze bardzo intrygujący stary meczet. Niestety zamknięty dla innowierców od czasu jak przejeżdżał tędy Paryż-Dakar i białasy swoje musieli zrobić. Podobnie było w malijskim Djenne. Ten piękny meczet jest zamknięty dla turystów, bo idiota Włoch jakiś wziął rozebrane modelki i foty na murach meczetu strzelał. Na koniec dnia autobusem według rozkładu jazdy dojechałem do Banfory, gdzie zjadłem spaghetti bolognese w kulinarnej atrakcji Burkiny Faso - McDonaldsie. Z siecią nie ma nic wspólnego poza nazwą. Burgery jakie tu serwują to zwykle bagietki z podpieczonym miechem - ale w sumie coś innego niż wszędzie, więc się podobuje.

Dzień 48 - Moplikiem przez świat

Burkina to afrykańska stolica motorowerów. Wypożyczyłem więc takie cacko i ruszyłem przez wioski w okolicach Banfory. Odpala się z pedałowania, jeden bieg i dawaj. Pojechałem najpierw nad jezioro. Cały ruch zmierzał na targ w drugim kierunku, więc był lekki slalom. Nad jeziorkiem zostawiłem pojazd i chciałem dojść na przeciwległy jego koniec, bo tam ponoć zimują hipopotamy. Daleko jednak było, więc tylko od dzieciaków kupiłem ogórki i z powrotem. Piroga też można pływać, ale ci co popłynęli również zero hipa zobaczyli.

Druga atrakcja wokół Banfory to wodospady. Są takie kaskadowe, kilkustopniowe, a na samej górze naturalny basen z biczami. Miło, bardzo miło, ale nic porywającego.

Jest jeszcze trzecia atrakcja - Sindou Peaks. Tam nie dotarłem, bo już trzeba konkretniejszego sprzętu żeby tam dojechać. Najfajniejsze z tego wszystkiego jest jednak włóczenie się motorowerem bo tych wszystkich polnych dróżkach i obserwowanie jak lokale żyją.

Nocuje w siedzibie Czerwonego Krzyża. Wczoraj dzieliłem pokój z szoferem Mercedesa, dzisiaj z kolesiem z Wybrzeża Kości Słoniowej. Pokazał mi jak przebiega linia podziału miedzy rebeliantami a armia rządowa w tym kraju. Szkoda, że tam maja taki syf, bo z przewodnika wynika, że to całkiem miły kraj musi być. No a wieczorkiem wspólnie kibicowaliśmy zespołowi z Abidzanu, który jednak uległ egipskiemu Zemalekowi w afrykańskiej Lidze Mistrzów. Tak, oni też takie cos maja, ale kto w Europie o tym słyszał i tym się interesuje.

Dzień 49 - Walka z czasem

Nie chciałem nocować w Bobo , więc zostałem w Banforze na noc. Dlatego od rana walczyłem z czasem, żeby wyrobić się do drugiej do ambasady Ghany. Żeby nie zimować w Ougadougu za długo. Oczywista, choć autobus wyjechał wg rozkładu, to miał milion niepotrzebnych nikomu przerw na różne niepotrzebne w cywilizowanym świecie rzeczy. Ale koniec końców udało się, byłem w ambasadzie za 15. Jeszcze tylko 4 razy ten sam formularz wypełnić musiałem i wiza jutro do odbioru.

Dzień 50 – Ouagadougou

Porywająca nazwa, czyż nie? Stolica Burkiny Faso. Niestety samo miasto jest mało porywające. Zaczepiają mnie ciągle ludzie. Chcą cos sprzedać, chcą na bułkę, chcą mnie obskubać. Nie chce mi się z nimi gadać.

W mojej noclegowni na 16 osób getto francuskie. Oni stoją z angielskim jeszcze gorzej niż ja z francuskim. Ale zorganizowali wyprawę po piwo. Przynieśli cztery flaszki na osiem osób. No i jest jeden Marokańczyk, co jest rzadkością, który zjechał kawał świata.

Nawet nie wiem co zapamiętam z Ouaga. Wielki plac na którym nic nie ma, cola w półlitrowych butelkach, betonowe targowisko i So.b.bra - sikacz, ale lokalny i tani. Raz na dwa lata jest tu wielki festiwal filmów afrykańskich. Może wtedy warto tu przyjechać.

Jak tylko dostałem wizę odfrunąłem w stronę granicy z Ghaną. Oczywiście z przerwą na naprawę silnika.

Część IX. Ghana


Dzień 51

"FREEMAN needs PATIENCE if he wants to meet his DESTINY" - to motto mojego nowego kolegi, po chrześcijańsku mu Gabriel jest. Drukowanymi literami zaznaczyłem imiona jego trzech psów. Gabriel właśnie skończył studia, specjalizacja "nutrition" i ma food stallsa naprzeciwko mojej misji katolickiej. Przekonał mnie wczoraj, ze powinienem zostać dłużej w Bolgatanga. No i nie żałuję. Gabriel to taki rasta z ideologią, cała ideologia spokojnego życia w Afryce i jeszcze paroma innymi rzeczami. Zabrał mnie samochodem do miejsca, które miało być piękna rzeka, pełna ryb, ze złocistym blaskiem fal, jakimś urwanym mostkiem, tajemniczym wybrzeżem itd. Okazało sie zwykła zapora i takim sobie jeziorkiem. Złotych fal nie było, ryb też nie, nabrzeże było po prostu wałem przeciwpowodziowym, ale było milo. Trzeba mocno pobudzać wyobraźnię, żeby w taki sposób opisać takie zwykłe miejsce. Parę skałek było, z których roztaczał sie piękny widok na leniwie płynące życie okolicy. Gabriel chciał mi wpoić, ze powinniśmy tu hotel dla turystów nad jeziorem wybudować i metalowe schody na szczyt skałek, żeby dzieciaki tez mogły wejść. Uśmiechałem sie pod nosem i patrzyłem jak wyrzuca zużyte woreczki po wodzie prosto na to jego piękne miejsce.

Dzień 52 - Tro-tro

Tro-tro to miejscowe minibusy, w których panuje niesamowity ścisk. Cały dzień spędziłem dzisiaj w takich pojazdach jadąc z Bolgatanga do Kumasi.

Jako, ze nic sie specjalnego dziś nie wydarzyło to parę słów o Ghanie. W porównaniu do reszty Afryki to wygląda niesamowicie bogato. Nie jest przy tym tak tania jak to wynika z Lonely Planet. Żarcie jest tu dobre i w sumie pierwszy raz od opuszczenia Sewilli nie zapełniam po prostu żołądka, a rozkoszuje sie żarciem. Klimat w sierpniu jest bardzo przystępny - takie łagodne polskie lato. No i towarzycho mówi po angielsku co dla mnie jest ważne, bo wreszcie mogę sobie pogadać i dokładnie sie popytać o różne ciekawe rzeczy. No i są lasy wielkie, coś czego już dawno nie widziałem, ogromne drzewa. Jednym słowem Ghana jest przyjemna.

Dzień 53 - Królestwo Ashanti

Kumasi - stolica ludu Ashanti i siedziba ich króla. Jak sie chce spotkać króla, trzeba wnioskować o spotkanie z nim a później zjawić sie z kilkoma skrzynkami Schnapsa. Ashanti zdominowali całą dzisiejsza Ghanę i ich język Twe jest tak samo uniwersalny jak angielski. Co mocno wyróżnia chantilly i spokrewnione z nimi ludy to ich zamiłowanie do pogrzebów. Pogrzeb to najważniejsza uroczystość rodzinna, społeczna, religijna i jeszcze tam jakaś. świętuje sie od piątku do niedzieli i całe Kumasi zaplakatowane jest posterami z zawiadomieniem o przejściu na inny świat tego a tego. Zaprasza na pogrzeb cała rodzina i ich imiona wylistowane sa setkami, a przy każdym jest pozycja jaka dana osoba zajmuje np. córka - businesswoman. Na pogrzeby przychodzi sie w krwistoczarnobordowych szatach i w weekend pełno jest ludzi w tych barwach krążących po mieście. Kumasi to też największy targ zachodniej Afryki i ogromny dworzec autobusowy - Kejetia Motor Park. Wielkie ludzkie mrowisko. Z góry można na to patrzyć i robi duże wrażenie. Problem tylko zawsze mam tak jak i w całej Afryce - wyciągniecie aparatu powoduje zainteresowanie i albo złość albo ciekawość. To jest meczące, wiec niestety pstrykam mało zdjęć.

Nie wiem co u nas tego lata jest na topie, ale cala Ghana kołysze sie w rytmach popowej You are my African Queen. Dwie kasety na okrągło we wszystkich możliwych tro-tro, barach i straganach.

Dzień 54 - Fort Princess Town

Trafiłem do niesamowitego miejsca. Fort Princess Town jest relatywnie trudno dostępny, położony na zachód od Takoradi. Nie bardzo wiedziałem gdzie jadę i to był klucz do sukcesu. Celowo powstrzymałem sie od przeglądnięcia albumu o fortach Ghany, żeby być zaskoczonym. I okazało sie to słusznym ruchem.

Przyjechałem do niewielkiej wioski tro-trosem siedząc na silniku, który parzył mnie w tyłek a szofer jeszcze cały czas dolewał wody bo sie maszyna grzała. Muza we wsi waliła na full <"Bo to wielki pogrzeb w wiosce jest. Umarł gość co 107 lat miał">. Wszedłem na wzgórze i zastałem niewielki fort. Całkowicie pusty. Świstał jedynie wiatr, po korytarzach biegały czerwonogłowe jaszczurki, a z drugiej strony fale z hukiem rozbijały sie o skały. Widok z fortu nieziemski, na zatokę i nieziemsko piękne plaże całe poznaczone wyniosłymi palmami. Nieziemsko jak w raju. Prawdę chyba ktoś napisał na tablicy przy głównej drodze: "Zajrzyj na najpiękniejsze plaże Afryki Zachodniej".

Co do fortu. To wybudowali go Branderburczycy jeszcze i służył generalnie do wywozu niewolników na zachód. W forcie można spać i dodaje to szczypty emocji, ze kimasz na miejscu gdzie kiedyś w nieludzkich warunkach "składowano" pojmanych ludzi. Zresztą miejscowi nie dają o tym zapomnieć. Choć i sami przyznają, ze w tym procederze prym wiedli szefowie murzyńskich klanów.

W tej całej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. Bezpieczeństwo na plaży. Każdy mi powtarzał, idź na plaże bez niczego, bo inaczej cię oskubią. Tyle, ze głupio też zostawiać wszystko w pokoju, który jest bez żadnego nadzoru. Nadzór jest w wiosce na dole. A pokój też niezły. Wielkie łóżko, pełno starych mebli, przewiew z morskiej bryzy, stylowe zasłonki. I to wszystko za niecałe 10 złotych. Do tego niepowtarzalny prysznic. Najpierw trzeba sobie wyciągnąć wodę ze studni, a później polewać sie kubeczkiem. A to wszystko bez sufitu, jeno prosto pod gwiazdami.

Dzień 55 – PARADAJS

Trafiłem na rajska plaże. Butre, kilkanaście kilometrów na wschód od Takoradi. I co tu dużo gadać, myślę ze to miejsce wypełniło by Wasze wyobrażenie o prawdziwej rajskiej plaży. Palmy, hamaki, żarcie wprost nad oceanem. Choć znów ale... Przyjechałem tu bo polecono mi to miejsce spokoju. Tymczasem była pełna białych twarzy i libańskich "biznesmenów" ze swoimi czarnymi dziewczynkami. No i obsługa też taka sobie. Całością zarządza Szwedka, która znalazła tu swoje szczęście i mieszka ze swoim bachorem i gromadka rasta. Miejsce trafiło już do przewodników, wiec zrobiło się drogie, choć tylko jeśli patrzeć z ghańskiej perspektywy.

Dzień 56 - Cape Coast

Wieczór. Taras. Pode mną cale miasto dudni w rytmie hipolive, czyli takiej miejscowej mieszanki popu i hip-hopu. Wszyscy szykują sie na coroczny festiwal. W sobotę będą zarzynać krowę i ofiarować je bóstwu, które sprawuje opiekę nad Cape Coast.

Dzisiaj poznałem norweski sposób podróżowania. Fajni ludzie, ale płacą ile miejscowi chcą. Nie pytają o cenę przed wejściem, płacą za bagaż juz na stacji końcowej, nie upominają sie o resztę. Po prostu, prosto z mostu psują rynek. Później ja muszę naprawiać :P Jest tak, że jeżeli taxi kosztuje do jakiegoś miejsca powiedzmy 30, to z czarnym pojada za ta cenę, a ze mną nie. Pytam się dlaczego. "Bo dla Ciebie to żadna kasa" - odpowiadają. No i im kalkuluje koszty paliwa <"ceny benzyny poszły ostatnio w górę" - drugi ich argument"> i pokazuje ile będą do przodu jak mnie zawiozą. To nie, wolą kurde nie zarobić i kisić sie na dupie.

Dzień 57- Cape Coast i Elmina – forty

Dzisiaj zwiedziłem fort w Elminie - kilkanaście kilometrów od Cape Coast. Raz, dwa, trzy można sie tam dostać piękną nadmorską droga. Fort ma za sobą kawał historii i kolejno był we władaniu Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków. To najważniejszy fort jaki został wybudowany na wybrzeżu Zatoki Gwinejskiej. Do dzisiaj takich fortów zachowało sie kilkanaście, a Elmina i Cape Coast trafiły na listę Unesco.

Zwiedzanie z przewodnikiem całkiem przyjemne. Zamykał nas w celach, karcerach i innego tego typu strasznych miejscach. A największe wrażenie robi niewielki otwór w ścianie, przez który czarni niewolnicy na zawsze opuszczali Afrykę. Teraz ich amerykańscy potomkowie gromadnie zwiedzają to miejsce. A ci miejscowi myślą sobie, jacy z nich szczęściarze, że ich przodkowie byli niewolnikami.

W całej tej wyprawie do Elminy padłem ofiara skamu. Skamem jest wszystko co pozwala na pozbawienie turysty z jego pieniędzy. I tak podróżowując przez czas jakiś już po świecie nauczyłem sie unikać tych oczywistych typu recepta w reku niby koleś zbiera na lekarstwa, przeczytaj/napisz mi list do kolegi, bo nie umiem angielskiego, kup ode mnie skarpetki a obrobię cię z portfela. Mnóstwo kolesie maja sposobów by obrobić cię z kasy.

Przed wejściem do fortu, dwóch kolesi-przyjaciół podbiega do mnie z listą darczyńców, że niby zbierają kasę na swoja drużynę piłkarska. To popularny sposób chodzenia z lista, która sprawia wrażenie jakiejś oficjalności bo są na niej różne pieczątki i nazwiska zagranicznych turystów którzy wpłacili duże sumy by pomóc ich drużynie piłkarskiej. Przy okazji kolesie poprosili mnie żebym napisał im moje imię i powiedzieli, ze jak wyjdę to wtedy im cos dorzucę do kasy. Ja zadowolony, bo pewniak ze jak wyjdę to na pewno nic ode mnie nie dostaną. A tu przy wyjściu kolesie stoją z muszla wielka a na niej wygrawerowane cos w stylu "To our Polish friend Kamil, from ....." No i kurde powiedziałem im, ze to nie fair, ale kurde trochę kasy im zostawiłem.

Dzień 58 - Accra

Rano owsianka z kalabasza, takiego naczynia zrobionego z wyjątkowo twardego i wielkiego owocu, a potem jazda w niemiłosiernym ścisku do Accry z bagażem na kolanach, bo znowu miałem przekopy z kierowcami i za bagaż sobie powiedziałem przepłacać nie będę.

W Accrze generalnie załatwiałem sprawy administracyjne: zakupy, internet, wiza. Cały dzień minął mi w biegu i po kolei skreślałem rzeczy, które zostały mi do zrobienia. Przy okazji trochę odetchnąłem w Osu - ekskluzywnej dzielnicy "american-style", gdzie nawet lody czekoladowe sobie zapodałem. Oj podobały mi sie te wszystkie fast-foody.

Dzień 59 - Driven by gospel

Już myślałem, że zaliczę dzień do spokojnych i całkiem udanych, ale zakończyło sie jeszcze lepiej. Rano byłem w Muzeum Narodowym Ghany, gdzie nauczyłem sie sporo o stołkach, drewnianych lalkach i handlu niewolnikami. Po południu oglądałem tamę Akosombo z wypasionego trawnika hotelu Volta. A wieczorem załapałem sie na internacjonalne Central Gospel Chuch (ICGC).

Może zacznę od tego, ze Ghana wygląda jak nie z tego świata. Cała przesycona jest religijnością. "Have faith in God" Beauty Salon, "Allah is the Greateast" Transportation Services, "Only Jesus" Electricians and Hardware - tego typu nazwy ludzie nadają swoim firmom. Ludzie tu po prostu chwalą Boga na okrągło i poprzez różne religie.

Trafiłem wieczorem w malej wiosce na wielkie modły gospelowców. Fanem gospel w życiu nie byłem i do szalu doprowadzała mnie "zakonnica w przebraniu" na każde Boże Narodzenie jako hit Polsatu. Ale co innego telewizja, a co innego na żywo. Jak ci ludzie tu tańczyli i śpiewali. Ciarki po plecach przechodziły. Przyłażą przy kości Murzynki potańczyć chwaląc imię Jezusa. Różne były songi - skoczniejsze i bardziej powolne, nastrojowe, a później był gwóźdź programu. Pastor zapowiedział bossa - "jeden z Top Ten ICGC na świecie". Koleś głosił coś w rodzaju kazania. Zaczął pomału, później przeczytał Mateusza 10.48, no i się rozpędził. Czasem krzyczał, czasem bawił ludzi do rozpuku, udawał bzyczącą muchę, łaził w kółko, gestykulował i wypędzał chyba złe duchy magicznymi zaklęciami. Musiało działać, bo część ludzi osuwała sie na ziemie. Pastor wywoływał ludzi - "czuje ze tu po lewej stronie siedzi ktoś kto pochodzi z Bolga", "tam z tytułu siedzi ktoś o imieniu Tema", "ktoś na sali ma siostrę, która jest wierna w mojej parafii". Jazda była, bo niektórzy wyglądali na autentycznie zdumionych. Przyjdźcie jutro, przyprowadźcie kogoś znajomego, a na zakończenie delikatnie wspomniał o fundraisignu. Typowe - zawsze chodzi o kasę. Tak, to było dla mnie wielkie "wow" uczestniczyć w czymś takim. I jak zwykle podoba mi sie to czego nie można było zaplanować, czego w ogóle sie nie spodziewałem.

W muzeum nauczyłem sie sporo o handlu niewolnikami. Zawsze myślałem, że większość wywieziono do dzisiejszych Stanów. Tymczasem tam zabrano ok. 10% ogółu. Po 40% trafiło na Karaiby i do dzisiejszej Brazylii, a pozostałe 10% do dzisiejszej Argentyny i Urugwaju.

Patrząc na tamę, nauczyłem sie że niektórzy mają manie megalomanii. Tak jak "ojciec" Ghany Nkrumah, który postawił tamę, z której cały profit szedł do Amerykanów, która sprawiła że zalane zostało 7% kraju, dziesiątki tysięcy ludzi zostało przesiedlonych. Czoło tamy od najodleglejszego końca jeziora dzieli 402 kilometry! Powstało, jak twierdzą miejscowi, największe sztuczne jezioro na świecie. Miesiąc po uroczystym otwarciu tamy, przebywający na przyjacielskich tańcach w Hanoi Nkrumah, został obalony.

Opuszczam jutro Ghanę. Po raz pierwszy od wyjazdu z Maroka poczułem sie jak na wakacjach. Tu jest po prostu łatwo, miło i jak na polskie warunki niedrogo. Jeśli wiec chcecie zacząć odkrywać Afrykę - a naprawdę warto - to Ghana jest najlepszym do tego miejscem.

Część X. Togo i Benin


Dzień 60 - Motyle i pogrzeb

Mialy ich byc cale stada, a tu ledwo ledwo co zobaczylem. Jestem w Klouto w okolicach Kpalime na granicy Togo i Ghany. Spodziewalem sie wielkich szmaterfloków trzepoczacych skrzydelkami na slonecznych polanach, a tu wielkie psinco. Wynajalem guida, w zasadzie nie mialem wyjscia, bo obskoczylo mnie stado chlopaków, a bylem tu pierwszym turysta od dluzszgo czasu. Od czasu smierci dyktatora i niepokojów w maju malo kto decyduje sie na przyjazd do Togo. Ja tez traktuje go tylko tranzytowo. No wiec myslalem, ze przewodnik wezmie mnie w jakies pelne motyli miejsca. Tymczasem wzial siatke na motyle i obeszlismy okoliczne górki. Jak sie trafil motyl to go cap w siatke, ja zdjecie, a on go do kartonika i pózniej przypnie szpilka i wlozy za szybe i spróbuje sprzedac turystom, o ile tu przyjada.

Jak juz myslalem, ze dzien mi skonczyl na motylich atrakcjach, to trafil mi sie pogrzeb. Pogrzeb w ichniejszej kulturze to jest wielka rzecz. Najwazniejsza uroczystosc rodzinna i spoleczna. Pociagnelismy ciemna sciezka z buta do wsi nieopodal, nazywala sie Adama. Tam wielka impreza z bebnami, trabkami, grzechotkami, dzowneczkami. Chóralne spiewy i nawet tanczylem ospale w takim kregu. Cos w podobnym stylu jak wczesniej widzialem w tancach bractwa muzulmanskiego w Saint Louis w Senegalu. "African gin" lal sie strumieniami - wygladalo to bardziej na karnawal niz na pogrzeb. Dla mnie bylo to cos nowego i niezwyklego. Niestety moi afrykanscy koledzy tak sie narabali, ze nie byli w stanie wrócic i musialem szukac transportu z powrtotem. W koncu kolo pierwszej wrócilem z podchmielonym kolesiem na motorze.

Dzień 61 - Lome, Aneho i Ouidah

Przemknalem przez Lome, zatrzymujac sie tylko na chwile na zmiane tranportu. Opinie Lonely Planet fatalna dal temu miastu, ale wygladalo na ospale i spokojne. Chcialem zatrzymac sie jeszcze w Togo w Aneho, ale ceny hoteli nie na moja kieszen. Obejrzalem wiec w telewizorni mecz Zambia-Sengal i ruszylem dalej. Na granicy spotkalem dwóch Polaków, którzy oprócz wiadra "Made in Poland" z którego sie polewalem w Klouto byli jedynymi polskimi akcentami od dluzszego czasu.

No i jestem w Beninie. Spie w burdelu. Jest cennik wywieszony 1000 CFA za godzine, 6000 CFA za cala dobe. Wytargowalem na 4k. Z pajakiem stoczylem nierowna walke i polegl od klapka. Prawie wielkosci dloni, wiec sie szczerze piszac wydygalem. Jak poradzilem sobie z nim to znalazlem martwa jaszczurke, ktora cak za ogonek na korytarz zem wyciepl. I tak sie toczy me zycie, codziennie nowe miejsca, nietypowe sytuacje

Dzień 62 - Przeżyłem voodoo i Drogę Niewolników

Tak. Ouidah to kolebka voodoo. Stad wywozono murzynów na Karaiby, gdzie ten kult sie mocno rozprzestrzenil. Teraz Haiti jest tym miejscem gdzie jest on najbardziej praktywowany. Tu w Beninie praktykowac legalnie voodoo mozna od 1996 r., kiedy to wladze przyznaly voodoo status religii.

Postaram sie w miare dokladnie opisac ta imprezke, zeby tego nie zapomniec. Tym bardziej, ze nie mialem odwagi wyciagnac aparatu. A raczej nie chcialem skupiac na sobie uwagi, choc i tak skupialem, bo bylem jednym bialasem posród okolo 600 czarnoskórych.

Zaczyna sie to wszystko wczesnym wieczorem. Odbywa sie niedziele i ponoc w poniedzialki. Trzeba przed poczta skrecic w skosna uliczke i po jakis 700 metrach jak sie juz prawie brukowana kostka konczy, skrecic w prawo i jeszcze jakies 500 metrów i jestesmy na miejscu. Przyprowadzil mnie tu jakis podejrzany typek, który caly czas nawijal po francusku i pytal sie czy mam aparat. Po szóstym tym samym pytaniu zareagowalem chyba zbyt agresywnie.

Jest placyk z drzewem, ludzie ustawiaja sie w prostokacie. Z domku przy placyku wyskakuja po kolei kolesie w przebraniu, zakryci od stóp do glów, obwieszeni róznymi róznosciami. Dla uproszczenia nazwe ich "hipkami". Jestem totalnym lajkonikiem w sprawach voodoo i moja edukacja w tym zakresie konczy sie na jednym z Bondów, takze jak bede glupoty pisal to niech ktos mnie poprawi. W kazdym badz razie Hollywood zdemonizowalo ten kult i do tej pory kojarzyl mi sie on z krwia, kogutami i rytualnymi ofiarami.

Hipkowie w rekach mieli rózne przedmioty: miecze, konskie ogony, drewniana imitacje maczety, baty, rózgi itd. Cali od stóp do glów byli zakryci wiec nie bylo wiadomo kto zacz. Przy rytmie bebnów zaczynaja jakies tance wyginance. Po kolei sie hipkowie dolaczali do pierwszego hipka az ich bylo wysatrczajaco duzo, aby zaczac zabawe z tlumem. Wparzali z tymi swoimi konskimi ogonami i batami i okladali publike, która uciekala. Jak sie komus oberwalo to kobiety z drugiej strony prostokata rechotaly wnieboglosy. W uciekaniu przed hipkami przoduja mlodziency, dla których jest to chyba sposób na poderwanie jakiejs dupencji. Co odwazniejsi staja pod sciana i dopiero w ostatniej chwili balansujac cialem uciekaja przed hipkiem. Caly ten rytual ma ponoc przywolac duchy zmarlych przodków.

Jak to w tlumie bywa czasem ktos kogos szturchnie, nadepnie, co automatycznie jest powodem do bójki. Wtedy kolesie z kijami wkraczaja do akcji i staraja sie uspokoic ekipe. Posrodku stoi murzyn-grubas w koszulce na ramiaczkach, który jest chyba wlascicielem domu, gdzie sie przebieraja hipki i wielka szycha tej calej zabawy. Z poblazliwym usmiechem i mina cwaniaka chodzi w okolicach drzewa i nadzoruje rytual, kreci glowa, cmoka,przywoluje pomagierów, robi oburzone miny. Jakis mlody sie podlizuje i stara sie go uspokoic, jakas gra, której nie rozumiem.

Generalnie wszystko wygladalo w ten desen. Interesujace to bylo, acz monotematyczne.

Rano za to przeszedlem droge niewolników z Ouidah nad ocean, gdzie stoja "Wielkie Wrota Bez Powrotu". Ta piaszczysta droga goniono niegdys niewolników na statki. Teraz idzie sie pare kilometrów wsród plantacji trzciny cukrowej, wiosek na palach, a wzdluz calej drogi ustawione sa ciekawe rzezby w afrykanskim klimacie. Szedlem jak czesto w Afryce z dusza na ramieniu, bo zanim wyszedlem z miasta uslyszalem kilkakrotnie zebym uwazal na bandytów. Wrazenia poteguja kolesie, którzy przechodza z maczetami zmierzajac na swoje poletka. Droge przezylem, tyle ze po drodze zgubilem baterie i zegarek. Z powrotem tez wrócilem pieszo w nadziei, ze byc moze znajde je w jakims zakamarku.

I jeszcze jedna uwaga. Muzea w Ouidah to skandal. Kolesie sa tak nieuprzejmi, kretynscy i nigdy nie maja reszty. Za drugim podejsciem koles nie chcial sprzedac mi biletu bo obiadowal z kumplami i nie chcialo mu sie podejsc. Skonczylo sie to wielka haja, a Muzeum Historycznego w koncu nie zobaczylem.

Dzień 63 i 64 - W Królestwie Dahomeju

Zanim jeden komunista nie doszedl do wladzy nie bylo Beninu tylko od poczatku XVII wieku okolica w której przebywam nazywana byla Dahomejem. Jej stolica bylo Abomey, gdzie do dzisiaj zachowal sie ogromny kompleks palaców królewskich. Teraz jest to miejsce pod patronatem UNESCO. Nie wyglada to jakos oszalamiajaco, przypomiona bardziej - sorry - polskie zascianki lub stajnie, ale historia jaka stoi za tym jest fascynujaca. Niepisana zasada Dahomejczyków bylo, ze kazdy wladca zostawil swojemu nastepcy wiecej terytorium niz otrzymal od swojego poprzednika. W zwiazku z tym nie bylo innego wyjscia jak toczyc kolejne wojny i poszerzac kraj.

Palace moze nie byly dla mnie super, ale hitem byla przejazdzka na motorze po okolicy z niejakim La Lutta. Koles ma najtanszy hotel w miescie z kibelkiem "African traditional" jak zachwalal. Jest takim lokalny guru i ma niesamowita wiedze o historii Dahomeju. Wzial mnie na przejezdzke, która dla mnie byla absolutnie fascynujaca, choc wiekszosc miejsc, które zwiedzalismy to byly podupadle palace, samotne drzewa lub inne nieznaczace miejsca. Jednak sposób w jaki pokazal mi ten Jego swiat byl po prostu odjechany. Przykladowo, pierwszym miejscem jakie mi pokazal byla zwykla dziura w ziemi, od której to zaczeto kopac fose o dlugosci 42 km. La Lutta mówil, ze bedac trzyletnim brzdacem pamieta jak przyprowadzil go tu dziadek i stala tu jeszcze ogromna brama wjazdowa do królestwa. Takich róznych miejsc typu swiatynie voodoo i palaca odwiedzilismy kilkanascie.

I jeszcze mala skarga na koniec. Nie moge juz patrzec na ryz i makaron. Zawsze, wszedzie i o kazdej porze dnia to samo.

Po przejazdzce motorwej pojechalem na pólnoc do Parakou i dalej do Kandi, gdzie nie ma nic interesujacego. Za to jutro czeka mnie wjazdu do Nigru. Wszystkie media straszyly tam glodem. Zobacze jak tam bedzie.

Część XI. Niger


Wylądowałem w końcu w Nigrze, nazywanym przez niektórych „Czwartym Światem”. Nie wiedziałem, czego oczekiwać, bo głośno ostatnio było o głodzie. W rzeczywistości widać, że nędza jest tu większa niż w innych biedujących krajach Afryki Zachodniej. O ile dotąd żebracy zwracali się do mnie „szefie” (patron), to tu w Nigrze jestem „wielkim szefem” (grand patron). Ale umierających z głodu ludzi na ulicach nie widać.

Przez miły most na Nigrze wkroczyłem do miasteczka Gaya, gdzie w towarzystwie 20 muzułmanów siedziałem nic nie robiąc pod drzewkiem i czekając aż kobiety „będą gotowe do wyjazdu”. Trafiło mi się miejsce z przodu peugeota 504, które jednak dzieliłem z dwoma innymi pasażerami. Przejazd jest mocno monotonny. Dojechałem do Birnin Konni, które tonęło w ciemnościach, podczas gdy nieodległa nigeryjska Illela rozjaśniała horyzont jaskrawą łuną światła. Jak zwykle wybrałem najtańszy hotel z LP, ale chyba go nie przetestowali zbytnio, bo okazał się mocno hardkorowy. Toaleta bez drzwi, a w dodatku cala się ruszała. Karaluchy hasały na całego. Lekką ręką stówa ich była. Trzeba było przytupywać przy sikaniu żeby po nogach nie łaziły. Nie wiem, jak kobitki sobie tu radzą.

Pokoik na piętrze był mały i duszny, pełen much i komarów. Ale to było problemem tylko do czasu, aż mnie w nocy obudziły dobierające się do mnie pchły. Jeszcze w nocy burza piaskowa przyszła i łatać okno musiałem, żeby piasek się nie wdzierał. Jeśli ktoś szuka Afryki hardkorowej, to polecam Hotel Wadata w Konni za 2000 CFA, co ponad 3 euro jest.

Dzień 66 – Konni-Agadez

Kolejne kilkaset kilometrów w drodze i wreszcie zakurzone uliczki Agadezu. Większość miasta wygląda chyba tak jak sto kilkadziesiąt lat temu, a w szczególności „stara dzielnica”, gdzie się dziś uczyłem przyrządzać herbatki tuareskie. Pije się ich trzy. Pierwsza jest „mocna i gorzka”, druga „słodka jak miłość”, a trzecia jest „dla dzieci”. Jako że wódy muslimy pić nie mogą, raczą się tą mocną chińską herbatą.

Dzień 67 - Agadez

Więc na koniec dnia powiem tak: podróżowanie jest piękne. Po chwilach słabości i zwątpienia jest po prostu cudnie i przyjemnie. I tak niewiele do szczęścia potrzeba.

Zacząłem dzień od zmiany siedziby. I tu pierwszy sukces. Z 4 tauzenów na 2, a warunki moim zdaniem o wiele lepsze. Potem wizyta u dentysty. Szedłem z tak zwaną duszą na ramieniu. Wiem jak wygląda publiczny szpital w Polsce, więc po nigryjskim spodziewałem się najgorszego. A tu w sumie bardzo wporzo, nowe narzędzia, facet w rękawiczkach. Niestety, najgorsze to, ze ponad pół zęba nie mam, bo mi usunięto. Ale polski minister zdrowia powinien tu przyjechać z wizytą, bo moim zdaniem między szpitalem polskim a nigryjskim dużej różnicy nie ma.

Po dentyście poszedłem na full wypas stek z wołowiny z ryżem za 1500 CFA. Kurde, jakie to dobre było. Na żarciu oszczędzać nie będę, sobie obiecałem i musze się tego trzymać. Po żarełku akurat natrafiłem na czas modłów i to tez jedno z tych niezapomnianych przeżyć. Cała męska część miasta Agadez zbiega się na piątkową godzinę czternastą, by przy wielkim, glinianym meczecie wspólnie oddać cześć Allachowi. Po kolei przychodzą, zajmują miejsce w rządku, czekają na zatrąbienie Allacha, parę minut gimnastyki i rozchodzi się cale towarzystwo do swoich zajęć.

Ale dopiero później zaczęło być naprawdę miło. Spotkałem niby-przewodnika, który oprócz miasta oprowadzał mnie po miejscowych butikach. I tu highlight hajlajt. Ów przewodnik ma siostrę, a siostra jest żoną niejakiego Moussy Yahaya, który w przeszłości strzelał bramki dla gieksy.

Wymieniłem czeki, na neta nie poszedłem, bo jedyne 2000 CFA za godzinę. Ha, a potem spotkałem Pawła i Anetę, którzy właśnie wrócili z hardkorowej podroży do Dirkou, położonego w okolicach Bilmy. Podróż one-way miała im zabrać dwa dni, a zabrała sześć dni w jedną i sześć w drugą stronę. Ich opowieści kazały mi się mocno zastanowić, czy powinienem tam jechać. I na koniec dnia niby-kebaby żeśmy zjedli i w końcu trafiliśmy do niezwykłego dziedzińca hotelu Sahara, gdzie jeszcze z tureckim dziennikarzem Biere Niger smakowaliśmy. Ciekawa, maks-ciekawa postać ten Turek. No i wygląda na to, że Poland rules in da city, bo wszystkie Amerykany pojechały w pustynię. Spotkałem dzisiaj kolesia z NG światowego - Washington DC, co pisze artykuł o tym, jak jego kolesie odkrywają niezwykłe szczątki na niezwykłej pustyni.

A tak w ogóle to czuje się tu dobrze w Agadez. Drogo tu jest, każdy prosi o cadeaux, ale w sumie jest pięknie. Tak więc koniec końców, mimo utraty zęba jestem dziś niezmiernie szczęśliwy. I o to w podróżowaniu chodzi.

Dzień 68 - Leniwe Agadez

Omlet, internet, arbuz, drożdżówka, jogurcik, piwko, gra w tysiąca, stek, woda, woda, woda. I tak zszedł nam cały dzień. No i jeszcze słońce mocno paliło.

Dzień 69 - Organizacja wyjazdu na pustynie

Fajnie się siedzi, ale dzisiaj już musiałem podjąć jakieś decyzje co do mojej przyszłości pustynnej. Ciężarówki do Dirkou odjechały, autobus jeszcze nie przyjechał, ale dostałem cynk, że jest ciężarówka z Timia w mieście. Pędem więc na dworzec, gdzie obgadałem szczegóły i mam stawić się dziś o 21.00 u podnóża ciężarówki.

Dzień 70-78 - Dziewięć dni z Tuaregami

Przeżyłem naprawdę niepowtarzalne chwile w krainie Tuaregów - w górach Air. Najpierw dwa dni w nowoczesnej karawanie dwóch ogromnych ciężarówek, później trzy dni w uroczej oazie Timie, trzy dni z tradycyjną karawaną na wielbłądach i 24 godziny hardkorowego powrotu z Iferouan do Agadez. Żyłem, jadłem, piłem herbatę z Tuaregami. Dziewięć dni bez elektryczności, bieżącej wody, chleba, piwa itd. Ale było naprawdę cudnie i przeżyłem tutaj Wielka Przygodę.

Góry Air są niesamowite. Tak dziwacznych kształtów nie widziałem dotąd nigdzie. I każdy dzień przynosił nowe niespodzianki. Góry zajmują mniej więcej powierzchnię Szwajcarii, żeby oddać choć trochę, jak olbrzymi teren zajmują.

Pierwsze dwa dni spędziłem na dachu szoferki ogromnego camiona. Dwa dni i jedynie 220 km. Było sporo czasu na odpoczynek, jedzenie. Koło 80 kilometra wszyscy musieliśmy zeskoczyć i naznosić skał, a potem naprawiać drogę. Była jazda. Wodę wydobywało się po prostu kopiąc piasek w suchych korytach rzek. Zobaczyłem, jak bardzo mi się podejście do wody zmienia. Najpierw w Maroku jechałem tylko na butelkowanej, później przerzuciłem się na wodę z woreczków „z certyfikatem”, dalej na normalne woreczki, później na kranówę, na wodę z otwartych studni, a teraz przyszedł czas na ziemisty smak wody wydobytej prosto z ziemi.

Trzy dni spędziłem w Timia. Oaza-marzenie. Położona nad korytem wyschniętej rzeki, wzdłuż której ciągną się rajskie ogrody. Przyjaciół tam miałem tylu! Cały czas wizyty, odwiedziny, żarcie i herbatka. Byłem w miejscowym szpitalu, radiostacji, na zebraniu stowarzyszenia studentów i uczniów, w forcie nad oazą, w oberży, u szefa wioski, w rzeźni, w kooperacji handlowców, w sklepikach, merostwie, butiku artystycznym. Timia to samowystarczalny organizm. Zero elektryczności, tylko dwa generatory we wsi i zasilanie słoneczne dla szpitala i radiostacji, które powstały z pomocą Amerykanów i Niemców. Poznałem życie miejscowej społeczności od wewnątrz. Hitem były wieczory, kiedy wszyscy wychodzili z cienia i rozpoczynało się życie towarzyskie. Skupiało się wokół dwóch miejsc, gdzie puszczano filmy na DVD.

Przyjechałem do Nigru po to, żeby się karnąć z prawdziwą, wielką karawaną. Coraz mniej ich chodzi, ale, jak mówili mi miejscowi, zdarzają się jeszcze karawany po 200 wielbłądów, z tym że normą na dłuższych trasach jest 30-40 sztuk. Jak robiłem research w necie wyszło mi, że należy być w Agadez nie później niż w połowie października, żeby załapać się na wielką karawanę. Tu okazało się, że karawany dopiero zaczynają na początku października i docierają do Bilmy na początku listopada. Przyjechałem więc za wcześnie i pozostało mi tylko wybrać się na wędrówkę z własną karawaną.

Uzgodniłem z Szarifem warunki i ruszyliśmy z Timia do Iferouane. Nasz dzień wyglądał mniej więcej tak: pobudka godzinę przed świtem, żarełko, oporządzenie wielbłądów, 5 godzin marszu (pół to ciągnięcie bydlęcia, pół jazda na grzbiecie), dwie godziny przerwy na jedzenie i odpoczynek, pięć godzin w drodze i o zmierzchu żarełko i spanie. Jazda na wielbłądzie boli w zadek, a marsz wyczerpuje plus do tego trzeba się ostro napracować bo wielbłąd nie chce się przemęczać.

Nauczyłem się wielu nieprzydatnych w cywilizowanym świecie rzeczy: sterowania wielbłądem, nakładania siodła, pakowania bagażu na grzbiet, wiązania nóg, żeby zwierzę nie czmychnęło nocą, przyrządzania tuareskiej herbaty. Generalnie wszystko to zasługa Szarifa, który uznał że się nadaję do tej roboty. Szarif był typowym człowiekiem pustyni. Widział, czuł, słyszał rzeczy, które dla mnie były niedostępne. Zasypiał w ciągu minuty, znajdował wodę w odległych zakamarkach pustyni, wyczuwał padlinę z ogromnej odległości. Prawie nie mówił po francusku, ale ja też słabo więc się jakoś dogadywaliśmy. Wyobraźcie sobie, że nie potrafił otworzyć puszki sardynek, a tuńczyka jadł pierwszy raz w życiu. Jego żarcie to zielone pulchniejące po kontakcie z wodą lub mlekiem „bull”, które zapychało żołądek, mandarynki, tabaka i herbata. „Se macaroni, se bon” - powtarzał cały czas, a ja mu wtórowałem tuareskim „yo, yo”.

Ostatnie 24 godziny to powrót do Agadez. O ile pierwsza ciężarówka to była bułka z masłem, to ta do Ariltu była hardkorowa. Nocą, w pyle, na workach cebuli, w ścisku defekujących dzieci. Przedłużyło się aż do rana i słońce było zabójcze. Skończyło się dzisiaj na wizycie u okulisty, bo moje oczy w soczewkach nie wytrzymały kurzu, piasku, pyłu, słońca. A sam Arlit to też dziwaczne miejsce. Zbudowany od podstaw zaraz po tym, jak odkryto w okolicy złoża uranu.

W Agadezie poczułem się jak w domu i jak w raju. To, co wyglądało mi na podłe miejsca, teraz jest luksusem. Już od dawna wiedziałem, że pójdę na stek tomato fresh do Le Gourmet i na Biere Niger do Sahary.

Nie da się tego opisać, ale przez te dziewięć dni byłem naprawdę podjarany i zachwycony Afryką. I o to chodzi w podróżowaniu!

Dzień 79 - Agadez, eh, Agadez!

Wyciągam z plecaka rzeczy i wszystkie przesycone są gorącem. Nie ma skrawka normalnej temperatury, wszystko się parzy i gotuje.

Dzień administracyjny: okulista, internet, odpisywanie na maile, pranie, odpoczywanie. Na koniec dnia piwko z wojskowym z Nigerii, który będzie szukać w Europie klubu dla swojego syna - piłkarza.

Jak ja polubiłem to miasto - Agadez! Po pustynnych brakach wszystkiego i ciężkich warunkach tu czuje się jak w raju.

Dzień 80

Dzień - nic, tak zatytułowałem ten dzień w moim dzienniku podróży. Znaczy nic się nie działo.

Dzień 81 - Cure Salee

Na to święto tuareskie przyjeżdżają tłumy, bo ma to być wielkie wydarzenie. Przyjechałem i ja. Załapałem się na wycieczkę z amerykańskimi archeologami pod szefostwem Paula Serano. Ponoć to jest wielki ktoś w Stanach, bo odkrył Super Croca, czyli kości wielkiej bestii, która kiedyś zamieszkiwała tereny Sahary. Następne dwa dni będę wiec żył na koszt National Geographic, które patronuje tegorocznej ekspedycji.

Cure Salee jednak trochę Tuaregom nie wypaliło. Jakieś marne przygrywki i wyścig wielbłądów, który nie był jakoś zajmujący. Zostaliśmy jednak z Amerykańcami na piwie i bawiliśmy się przednio. Bardzo interesujący ten amerykański naród. Taki, rzekłbym… amerykański.

Dzień 82 - Festiwal Bororo – gerewol

Wczoraj nie wypaliło tuareskie Cure Salee, za to dziś podziwiałem gerewol ludu Bororo, którzy wywodzą się z wielkiej afrykańskiej rodziny Fulani. To są nomadzi, którzy wypasają swoje bydło wzdłuż i wszerz Afryki, nie uznając żadnych granic. Raz do roku spotykają się w okolicach Agadez. Ziemia wtedy zawiera dużo soli po porze deszczowej. Sól potrzebna jest zwierzakom, więc pędzą te wszystkie kozy, krowy i wielbłądy tutaj, do Fuduk niedaleko Agadezu.

Przy okazji mogą wreszcie pobyć w większej społeczności. To jest okazja, żeby się sparować - of kurs. U Bororo jest to o tyle odmienne, że to dziewuchy wybierają facetów. Kolesie więc zakładają na łeb strusie pióra, na kolana i łokcie jakieś imitacje futer drapieżników, twarze skrupulatnie przez wiele godzin malują i szukają żony. Generalnie tańczą i śpiewają, ale od czasu do czasu jest to, na co turyści i miejscowe laski czekają - strojenie min! Stają Bororo w rzędzie i wybałuszają gały, szczerzą zęby, robią miny, aby pokazać jacy to oni piękni.

Zasypiałem więc na pustyni i słyszałem jak wiatr niesie fulańskie śpiewy. A zasypiałem z lekkim niepokojem, bo moi murzyńscy koledzy skasowali jednego skorpiona. A więc jednak te stworzenia naprawdę istnieją! Spanko na piasku w takich okolicznościach jest ryzykowne. Kto miał składane łóżko, ten z niego skorzystał, dachy terenówek zmieniły się w łóżeczka, no a mi została mata. Dobre i to!

Dzień 83-84 - Ostatnie dni w Agadez

Agadez to już prawie mój dom. Chodzę po uliczkach, spotykam znajomych, nasłuchuję recytacji Koranu z medress. Sprzedałem bidony, które towarzyszyły mi na pustyni. I tyle. Niestety nie znalazłem ekipy na Tenere. Tam trzeba jechać w dwa samochody, więc, jak to wszyscy mówią „next time”.

Dzień 85 – Agadez-Zinder

Każdy z nich jedzie do brata. Podczas mojego pobytu spotkałem ich wielu. Kongijczycy, Czadyjczycy, Nigeryjczycy. Akurat coś komuś zawsze wypadło i potrzebował trochę gotówki, a to na dworcu, a to w jadłodajni, czy na internecie. Tym „bratem” dla wszystkich jest Europa. Nielegalni imigranci. Agadez jest dalej ważnym ośrodkiem na Saharze. Tyle, ze już nie karawan, a punktem przesiadkowym w drodze do Europy. Dzisiaj akurat gadałem z kolesiami, którzy mieli zero bagażu, paszport i mapkę Afryki formatu A4 z worldatlas.com. Kawałek Hiszpanii i Portugalii tam się załapał i o tym chłopcy marzyli. Jeszcze Londyn znali. Coraz więcej z nich rozważa Polskę jako punkt docelowy. Ważne, ze jesteśmy w Unii, znaczy się jesteśmy bogaci. Kolesie prosili mnie o pomoc, choć sami nie wiedzieli jaką. Chcieli tylko być w Polsce. Może mam jakieś koleżanki z którymi będą się mogli hajtnąć? To im klaruje, że wcale łatwo nie ma. Może spróbujecie w Albanii? Tak, do Albanii też bardzo by chcieli.

Przez następne dziesięć godzin pociłem się wtopiony w siedzenie autka, które wiozło nas przez pustynie do Zinder. Po drodze mijaliśmy nomadów, którzy na swoich osłach wiozą wygięte konstrukcje szałasów. Wygląda to, jakby surfowali po oceanie piachu.

Dzień 86 -Trochę śniegu w Afryce

Za chwile siądę sobie na zacienionej werandzie, pociągnę soczku pomarańczowego z woreczka i wtopię się w klimat średniowiecznego Yorku pełnego śniegu, tajemniczych morderstw i intryg. Czytam „The Apothecary Rose’ - coś trzeba w tym Zinder robić. Po ulicach nie chce mi się łazić, bo ciągle narażony jestem na „bon jour” i „masara”. Tak, podróżowanie czasem staje się męczące.

Dzień 87 - Zinder

Dzień osiemdziesiąty któryś. Opóźniony jestem mocno w relacjach. Po prostu nie chce się pisać. Upał staje się codziennością, ale jednak pomału, systematycznie wykańcza człowieka. Wiatrak kręci się nad głową, dając odrobinę wytchnienia, ale w nocy i tak będzie duszno, ciężko i lepko.

Tak samo z problemami żołądkowymi i wizytami w kibelku. Wydaje mi się, że tak po prostu musi być i nie ma z czym walczyć, tylko, tak jak upał, trzeba to zaakceptować.

Wieczorem odłączyli prąd, jak co dzień. Dzięki temu cała ekipa zgromadziła się przy generatorze. Ja ze Szwabem-fotografem z Berlina, co tu głód przyjechał sfotografować, laseczka młodziutka, szefowa francuskiego centrum kulturalnego, jakiś Francuz-rasta, co na motor zbiera, Włoszka, co dużo gada i Holender, co w logistyce spędził ćwierć wieku, z czego 10 lat w Afryce. I choćby nie wiadomo jak ci się nie chciało podróżować, po takim wieczorze wszystko się odmienia. Spaghetti bolognese, kilka Biere Niger, mnóstwo gadaniny i świat jest piękny. Do zobaczenia, choć wiemy ze nigdy więcej się już nie spotkamy. Takich znajomości jest multum. Najfajniejsze są ich historie. Pracują Lekarze Bez Granic kilka lat nad projektem, a tu przyjeżdżają Irlandczycy i wszystko im burzą. Jedni karmią tylko tych, którzy naprawdę potrzebują, drudzy zgromadzili kasę na fali wielkiego boomu na głodujący Niger i rozdają jak popadnie. Kiedyś tak było z Etiopią, następna będzie Somalia albo inny Mozambik. Ludzie w Europie sypią groszem, a kolesie przywożą ryż do stolicy i zamiast jakoś go rozsądnie spożytkować, to jadą główną drogą na prowincję i rozdają komu popadnie. Żarcie trafia w ręce tych, co są zmotoryzowani, znaczy są bogaczami i nasze europejskie pieniądze idą w błoto. Dziś widziałem obóz Lekarzy Bez Granic. Setki ludzi się tłoczą, ale nie żeby umierali z głodu. Pytam się po co tu są, czemu ich tak wielu. „A bo tu prezenty rozdają” - odpowiedział mi jeden. Pomoc humanitarna nie jest więc tą drogą, jaką Europa powinna rozwiązywać problemy Afryki. Powiedziałem, że administracja musi zjadać dużo ngosowych pieniędzy. „Ale nie na nasze pensje” - zgodnie odparli ngosi. Nie da się jednak ukryć, że tu można godziwe pieniądze zarobić.

I Kapuściński. Wszyscy biali czytają tu „Heban”. I nad nim dyskutują. Powód do dumy. Polskiej, narodowej. Choć ta Afryka Kapuścińskiego już wymiera. Jest inaczej.

Dzień 88 – Maradi

Maradi się kiedyś paliło całą noc, po tym jak konserwatywni muzułmanie wyszli na ulice w proteście przeciw pokazowi mody. Meczet jest tu co 50 metrów i wszyscy noszą brody. Allach jest wielki - rozbrzmiewa zewsząd. Ja siadłem pod jednym z meczetów i obserwowałem dziki ruch uliczny. Maradi to jedno wielkie targowisko. Rowery, motory, land rovery, minibusy, wielkie ciężarówki, krowy, osły, piesi - to wszystko manewruje na wąskim odcinku jezdni przecinającej miasto. Poza handlem i religią - nic tu nie znajdziecie.

Dzień 89 - Dosso

Przyjechałem do Dosso, bo liczyłem na tani nocleg. Niestety, jedna miejscówka była obłędnie dzika i raczej nie do spania, choć zależy kto co lubi. Roznegliżowane panie siedziały przed swoimi kabinami z numerkami, a dzicz murzyńska ciągnęła Nigera i się zastanawiała. Ja miałem zająć środkowe lokum numer osiem. Zatęchłe, zgniłe, tętniące brudem. Trzeba było uderzyć klasę wyżej, gdzie przeprowadziłem ciężkie negocjacje. I trochę utargowałem, ale i tak spanie za 8 euro w standardzie nigeryjskim nie jest przyjemne dla duszy i portfela.

Dzień 90-91 - Niamey

Ostatnie dni luzowałem w Afryce, rozkoszując się widokiem Nigru z tarasu hotelu Grand i wcinając frytki z kurczakiem na bazarze. Znalazłem na szczęście nadający się do życia hotel w Niamey. Francuska oaza spokoju z bogatą biblioteką, pięknym ogrodem. Ze względu na brak budżetowych miejsc do spania w Niamey, gorąco polecam dormitory w oberży Tataiya.

Dzień 92 - Extra dzień w Afryce, czyli tak zwany bonus, którego wcale nie chciałem

I gdy już myślałem, że pożegnałem się z Afryką, gdy wsiadłem w Nigrze do Point-Afrique, to okazało się w czasie międzylądowania w Ougadougou, że ufolot ma problemy techniczne i musimy poczekać aż naprawią. Posiedzieliśmy trochę w sali odlotów, ale nie chciało im się chyba w nocy latać, bo wrzucili nas do ekskluzywnego hotelu (120 eurasów za noc). Pospałem trochę, zżarłem śniadanie i bez żadnej wizy czy pieczątki pokręciłem się po mieście, które wywarło na mnie całkiem inne, lepsze wrażenie. Po 40 dniach od czasu jak tu byłem, koleś, który sprzedał mi Economista, rozpoznał mnie na ulicy i oczywiście sprzedał mi nowy numer. Znów prawie za darmo. Jak oni to robią i skąd maja takie tanie nówki-sztuki magazyny, to nie wiem, ale kupić kupiłem.

Jeszcze tylko międzylądowanie w Marsylii. Celowe opóźnienie spowodowane strajkiem związkowców w całej Francji i po 24 godzinach od startu wylądowałem w Paryżu. Cywilizacja! Ma swoje plusy, ale i cenowe minusy. Ułożyłem się więc na śpiworze w zakamarkach Charles de Gaulle i spędziłem spokojną, darmową noc. Choć to dopiero wczesna jesień w Europie, to ja jednak nie wytrzymuję tych mrozów.

Część XII. Francja


Dzień 94-106 - Francja i Dojczlandy

Francja wyszła dlatego, ze sie tu Nata przeprowadziła za chlebem i dlatego, ze nie dostałem wizy do Algierii i musiałem sie ewakuować z Afryki powietrzem. A najłatwiej i najtaniej wrócić do Francji.

We Francji bylem wyjątkowo leniwy, wiec zaległości zamiast nadrobić zostały jeszcze bardziej pogłębione. Dlatego będzie zwięźle.

Pierwsze moje wrażenie po przylocie do Paryża było takie, ze "cywilizacja mi sie podoba". Nie ma co. Może ceny nie bardzo. Jednak paru rzeczy u Francuzów zrozumieć nie potrafiłem. Nie maglem na przykład o 22.00 kupić karty telefonicznej na międzynarodowym lotnisku CDG w Paryżu, a o 10.00 rano nie mogłem zjeść Big Mac Menu ("bo jeszcze nie mamy, będzie o 11") na Champs Elysees. Nie kupiłem soczewek kontaktowych, bo trzeba mieć receptę od lekarza. Paranoja!

Wreszcie miglem wykorzystać mojego palmtopa i cieszyć sie z połączenia z darmowym netem. Oparłem sie o katedrę i z mojego Looxa pogadałem sobie na skypie z Zupa. Piękna sprawa ta technika, co? Szkoda, ze w Afryce skanowałem sieci sporadycznie, a darmowych w ogóle nie spotkałem.

Strasbourg. Cale miasto jest po prostu przesiąknięte dobrobytem. Patrze i oczom nie wierze. Wszystko poukładane jak należy, żebracy najedzeni i dobrze ubrani. Nawet ich przynęty na kleingeld, czyli wszelkiej maści psy i koty wyglądają przyzwoicie. Wychodzi mi tez na to, ze w październikowe słoneczne dni wszyscy niemieccy emeryci przyjeżdżają kosztować win alzackich i szukrotu (kapuchy kiszonej z miechem).

Nawet w kraju tak podobnym do Polski jak Francja (patrząc z perspektywy Afryki) jest tu w Strasie kupa rzeczy, które mnie zadziwiają. Dzisiaj na przykład wpadłem w księgarnię pełną przewodników i siadłem sobie by poczytać. Siedzi sie jak w salce kinowej i oprócz mnie WSZYSCY inni czytali komiksy. Dresy, dzieciaki, dziadkowie, studenci, matki z dziećmi sczytywali te obrazki.

Po czterech dniach laby dzisiaj wziąłem sie ostro za szukanie transportu na dalsza drogę, za załatwianie wizy do Australii (trwało to 1 dzień - co za organizacja!), za uzupełnienie mojego sprzętu który w Afryce uległ poważnemu rozdrobnieniu. I nie mogę tego wszystkiego ogarnąć. A pytań jakie mam do dalszej drogi jest multum. O ile Afrykę przygotowałem sobie nieźle zawczasu i wiedziałem gdzie, co i jak, to Azja będzie maksymalna improwizacja. Może i dobrze, byleby budżet na tym nie ucierpiał.

Ze Strasu robiliśmy sobie wycieczki nach Deutschland. Wreszcie kupiłem soczewki (tu recepty nie wymagają) i trochę rzeczy w sklepie "wszystko za jeden euro". Te dojcze to lubią takie niby-okazje. Jedna Helga ostawiła tam 50 ojro. Nieźle, co? Myśmy kupili otwieracz do wina, który sie połamał na pierwszym tanim reńskim z Lidla co jest w tej samej cenie. Zakupy z Kehl wcianlismy z Cieplym pod zamkiem Koenigsberg. W ogóle fajnie, ze sie spotkaliśmy. Można sie było bezalki napić ;) Nawet chcieliśmy sie zatrudnić przy winobraniu, ale juz było po ptokach. Niedziela była na spanie po sobotnim balowaniu w Jimmym i na wybory i na zwiedzanie europejskiego kwartału Strasburga. Tam to juz w ogóle dobrobyt i ... wielka nicość. Nie ma to jak de la Course zapaćkana psimi gównami i pełna afrykańskich sklepów, telepunktów, gabinetów do kręcenia murzyńskich warkoczyków i tak dalej. Maja tu ghanskie Stary, togijskie Flagi i inne piwa, które nie tak dawno smakowałem w Afryce.

Następny weekend juz bez Ciepłego minął nam na typowo francuskiej sobocie. Spanie do oporu, później widoczki z ławki nad kanałami i spacer po handlowym Strasie. Wszyscy chodzą, kupują, młode wina smakują. Dzieci na karuzela wsadzają i w tłumie sie przepychają. A w nocy party w La Java. No i czekolada!

Ostatni dzień był pełen internetu, dopinania spraw organizacyjnych i jeszcze mi sie poszczęściło, bo trafiłem wolne miejsce na Górze Athos.

Dwa tygodnie wakacji we Francji to było to! Dzięki Nata! A teraz czas wracać do podróżowania.

Część XIII. Grecja


Dzień 107- Saloniki

No i wylądowałem wczoraj w Salonikach. Całkiem inna kraina. Niby Unia Europejska, ale wszystko inne. To już nie jest francuski czy niemiecki dobrobyt. Tu każdy jest albo ważny albo przyjazny. Przetrzepali mnie dokładnie na kontroli antynarkotykowej, później w mieście gliniarze mnie legitymowali. Co to jest? Wyglądam jak szmugler albo Al-Kaida? Kolesie wertują paszport, oglądają stemple i tylko pod nosem mruczą, ze dużo podróżuje. Nie rozumieją chyba, ze można jechać do Burkiny Faso turystycznie. Coś im śmierdzi.

Ogólnie Saloniki przywitały mnie niezłym mrozem. "Ale będzie dziesięć stopni więcej jak zacznie wiać od Afryki" rzekł mi ktoś życzliwy. Wybraliśmy się z Dzimim z Portugalii na browca pooglądać jak sobie Panathinaikos radzi z Barcelona. Najtaniej było u bukmacherów, więc było dobrze. Nawet piwo za darmo od właściciela dostaliśmy. W zasadzie nawet dwa. Na targu jak kupuje dwie pomarańczki za 20 lepta to patrzą na mnie jak na bidoka i jedną dorzuca w promocji. W sumie bardzo przyjaźnie. I pełno Rosjan wyczuwam i rosyjskich wpływów. Grecja jest jednak Wschodem, a nie Zachodem.

Tylko drogo tak samo jak w Dobrobycie, bo przecież jedno euro obowiązuje i tu i tam. Jem więc w supermarketach i podziwiam Saloniki spod bizantyjskich murów. Całe miasto jak na patelni. Białe wino i suwlaki.

A jutro ruszam w stronę Góry Athos. Dzisiaj załatwiłem permit i obdzwoniłem klasztory, żeby zarezerwować miejsce. W sumie tak jak i w Nigrze. Niby trochę poczytałem, ale nie wiem czego się spodziewać po tej krainie.

Dzień 108 - Ouranopouli

Nie chce się pisać, ale trzeba. Zimnawo w tej Grecji w nocy. Temperatura spada prawie do zera! Na szczęście pławie się w ciepłym prysznicu i innych luksusach typu klimatyzacja, lodówka, telewizor, szafy. Korzystam z tego, że jest po sezonie i wytargowałem pokój od Kristosa za 10 eurasów.

Dzisiaj autostopowałem, cos czego już bardzo dawno nie robiłem. Ostatnie dłuższe przejazdy zaliczyłem chyba 7 lat temu! Ale dziś szło mi całkiem nieźle. Małymi kroczkami po paręnaście kilometrów, ale dotarłem na miejsce w 6,5 godziny, co autobus robi w 2,5. Ostatni odcinek posuwałem prawdziwa betoniarka. Ale mimo tego ciężko w eurozonie zamknąć się w 25 eurasach dziennie. Może jak jest cieplej i śpi się na zewnątrz. Dobrze, że od jutra będę żył na koszt mnichów z Agios Oros. Choć za papier przyjdzie mi zapłacić trzydzieści parę baksów.

Dzisiaj wieczorem już się przespacerowałem do granicy Góry Athos. Prawdziwy plot, posterunek policji, budka telefoniczna, czyli naprawdę granica.

Dzień 109-113 - Święta Góra Athos - Agio Oros

W końcu zabuliłem jedyne 20 euro i spędziłem 5 niepowtarzalnych dni w tym unikatowym miejscu. Niepowtarzalnych, choć powtarzalność była spora. Dzwony klasztorów biły kolo 2 co by wstać i się pomodlić każdy w swojej celi . O trzeciej zaczynały się celebracje, które trwały jakieś 3-4 godziny. Wpadam więc pól-żywy na takie modły i obserwuje. No bo modlić się po ichniejszemu nie będę, bom nie ortodoks, a rozumieć też nic nie rozumiem, bo po grecku. Rozumiałem jedynie "Kyrie Elejson", bo powtarzali je setki razy, co na końcu przybierało formę "Kson".

Niewiele więc rozumiałem, ale jak już pisałem - dużo obserwowałem. Mnisi spóźniali się z regularna niepunktualnością, co trzy minuty wchodził nowy, całował święte obrazy i wpadał do takiego podpieradła, co by wytrzymać trudy modłów. Inni braciszkowie ganiali od prawej do lewej, wertując stare księgi, zapalając świece, recytując psalmy. Było mistycznie, a wnętrza tonęły w kadzidłach. Co mniej wytrzymali pielgrzymi, zasypiali w podpieradłach i po świątyni roznosiło się chrapanie, niczym warkot Harleya Davidsona. Nikt biednego petenta nie szturchał, żeby go obudzić. Cóż pewnie taki jego ton chwalenia Pana!

Ciarki po plecach przechodziły jak "dialogowali" ze sobą śpiewając na przemian młody mnich i staruszek, który miał chyba ze sto lat, ale jeszcze śpiewał. W ogóle wszyscy "ojcowie" wyglądają poważnie, bo maja długie brody. Ciężko mi przez to było ich rozpoznać. Dzieliłem ich na tych z czarnymi brodami i tych z siwymi. Wszyscy na czarno, w popich czapach i pelerynach. Dopiero jak któryś był na przykład kulawy to było łatwiej zapamiętać.

Po porannej modlitwie był czas na kawę i czerstwy chleb. Później godzina-dwie przerwy i pierwszy posiłek. W klasztorach je się tylko dwa razy dziennie, a w poniedziałki, środy i piątki tylko raz. Żadnego mięsa, ryba tylko od święta, a większości nie je się nawet nabiału. Z drugiej strony nie ma kto tu tego nabiału wyprodukować, bo na półwyspie mogą przebywać jedynie sami faceci i dotyczy to również zwierząt. więc żadna kura jajka tu nie zniesie, ani żadnej krowy się tu nie wydoi. Nie wiem czy to prawda, ale mnisi dostali od któregoś z patriarchów dyspensę na kocie samice, bo podobno lepiej łapią myszy. Jak nie ma nabiału ani mięsa to dieta składa się głównie z warzyw, owoców i ryby od święta. Na naszych stołach nigdy nie brakowało jedynie wody, chleba i oliwek. Z innymi rzeczami było gorzej i najczęściej szczerze mówiąc wychodziłem nie najedzony.

Po śniadanku wybierałem się w dalsza drogę, bo w każdym klasztorze nocować można tylko jedna noc. Na przybyciu do nowego klasztoru rytuał, który bardzo mi się podobał. Każdy pielgrzym, turysta czy jak go tam zwal dostawał lukani , kieliszek tsipouri , filiżankę kawy i szklankę wody. Prowadzili mnie do noclegowni, objaśniali co wolno i czego nie wolno i dawali rozkład jazdy na najbliższe godziny, czyli kiedy posiłki, msze i promy do następnych klasztoru. Tak, promy są ważne, bo większość pielgrzymów to Grecy. A Grecy równa się fajka, długie włosy i komórka w gotowości. Bron Boże łażenie po górach. Ja się jednak wybrałem i wszedłem na szczyt Świętej Góry Athos <2033 m> i to z poziomu morza. I to z całym wielbłądzim garbem. Oni się tu bardzo tej góry boją - poważnie.

Tak naprawdę nie dowiedziałem się co kieruje ludźmi, którzy decydują się zamieszkać na Athos. Względy religijne, osobiste, ale słyszałem tez wiele innych pikantniejszych historii. Na przykład, że całkiem niedawno Interpol zgarnął z rosyjskiego Pantaleimonu nowicjusza. Gościu mieszkał już na półwyspie piec lat, ale dopadła go sprawiedliwość i będzie się musiał spowiadać, gdzie ukrył 10 milionów baksów, które dawniej w Stanach zachachmęcił.

Na półwyspie można się tez zatrudnić. U nas bezrobocie spore, więc jeśli ktoś ma ochotę zarobić 15-30 euro dziennie plus spanie i wyżywienie gratis to może popracować w tak zwanym polu przy oliwkach czy na budowie. Na dorobek przyjeżdżają tu głównie Serbowie i Gruzini.

Wracając do rozkładu dnia. Po południu była godzina celebracji, na której koniecznie trzeba było być i zazwyczaj katholikon pękał w szwach, bo na końcu przeor prowadził wszystkich do refektarza. Bogato zdobione freskami pomieszczenie przeznaczone do jedzenia znajduje się zazwyczaj naprzeciw świątyni. Sadza się osobno nas, osobno mnichów, osobno przeora z rada jego. Następuje krótka modlitwa, błogosławieństwo i start. Start, bo naprawdę trzeba się spieszyć. Jedz szybko ile tylko możesz i nie gadaj tylko słuchaj Pisma Świętego, które specjalnie oddelegowany mnich czyta w czasie jedzenia. Szybko, bo jak się przeor naje to wali w dzwon, wszyscy wstają i truchtem udają się z powrotem do kościoła na krótka modlitwę.

Po modlitwie następuje okazywanie wiernym skarbów klasztornych. A to lewa stopa Św. Anny, a to czapka biskupia innego Świętego, widziałem również jakieś odlane w srebrze dłonie. Dzień się chyli ku końcowi, więc każdy porządny Grek musi wyskoczyć jeszcze na fajkę za bramy klasztoru. Mnisi są w porze kolesie, bo pobudowali piękne altanki z widokiem na Morze i wielkie popielnice poustawiali żeby niegodni (nie)wierni mogli oddawać swoim chuciom. Trzeba się zaciągać szybko, bo o zachodzie słońca bramy klasztoru się zamykają. A przez plot nie przeskoczysz, bo najczęściej są to pionowe kilkudziesięciometrowe ściany prosto do wody.

Wieczorkiem jak jest biblioteczka, to można przeczytać po polsku książkę polskiego mnicha, który zamieszkuje gdzieś na Athos. Albo pogadać z ludźmi. W Pantokratorosie spotkałem Daniela z Hiszpanii i przez dwa dni wspólnie przemierzaliśmy półwysep. Wymieniliśmy sporo spostrzeżeń, trochę ponabijaliśmy się z otoczenia, ale przede wszystkim dużo pozytywnych wibracji wyniosłem z rozmowy z człowiekiem, który wciąż nie ma e-maila. I mieć nie chce. Ale spróbuje zajrzeć na moja stronę, więc musze w końcu popisać cos po angielsku! Albo Cypryjczycy. Jeden z nich przyjechał zobaczyć wujka, którego w życiu <24 lata> nie widział. Ujek pojechał kiedyś na wakacje nie wiadomo gdzie i się stracił. Myśleli wszyscy, że nie żyje, ale ktoś go odnalazł kontemplującego w atosańskiej jaskini. Wujek mieszka pod Góra Athos, więc pytam się jak tam idzie. Przyśle wujek osły. No ale jak tam trafisz? Osły znają drogę!

Można więc gadać albo czytać do nocy. Ale najlepiej iść szybko spać. Przecież o trzeciej znowu trzeba wstać!

Dzień 114 – Wyjazd

Odwrót z Europy rozpocząłem już wczoraj po południu zaraz po powrocie do ziem, gdzie można zobaczyć kobiety! Nie ujechałem wczoraj za daleko, bo tylko jakieś 60 kilometrów, ale taki żywot jak się chce jeździć za darmo. Wylądowałem w fajnie brzmiącej miejscowości Olimpiada, założonej na miejscu dawnej Stagiry gdzie się narodził brodaty Arystoteles. Na poliglotę się uczę, bo gadałem wczoraj po rusku, angielsku niemiecku, polsku i po śląsku z dojczem z Bytomia. Po inkszemu już nie umioł jak po naszemu, bo w Rajchu siedzi już ponad 30 lot.

Dziś przystopowałem aż pod Xantie, pociągiem dowlekłem się do Alexandropolis. Tu była totalna porażka, bo 3 godziny łapałem stopa i psinco. Gościu na stacji nie zrozumiał moich intencji i sprzedał mi bilet do stacji granicznej pt. PYTHION. Konduktor wyrzucił mnie pośrodku ciemności, gdzie dumnie powiewały flagi Grecji i Unii Europejskiej. Nikogo nie było, prócz dzikich ptaków wydających dzikie dźwięki i rozjechanych węży. Nawet miasto nie wiedziałem, w która stronę jest. Obszczekał mnie pies, a do niego przyłączyły się chyba wszystkie psy z Tracji. Pitlem nazad na banhof. Tu o dziesiątej wieczorem pojawiła się nocna zmiana, bo ma do obsłużenia sypialny z i do Konstantynopola. Tak stało na rozkładzie. Sypialny był o wartości mojego dwudniowego budżetu, więc ja swoja sypialnie urządziłem sobie w poczekalni, gdzie w zimnie bo zimnie, ale spokojnie dospałem do świtu. I tak szczerze pisząc bardzo jestem zadowolony, że wylądowałem w Pythion, bo takie magiczne chwile zdarzają się raz na sto lat. Stara Unia Europejska, a egzotyka większa niż w Afryce. I like it!

Część XIV. Turcja


Dzień 115 – Turcja!

Wyszło na to, ze granica grecko-turecka była jedna z trudniejszych jakie miałem okazje przekroczyć w czasie tej podróży. Autobusy jeżdżą rzadko albo wcale - tego nie ustaliłem. Pociąg tylko z miejscówkami do leżenia, wiec drogi. Za drogi jak na mój budżet. Na szczepcie spotkałem miłych Greków, którzy jechali w sentymentalna podróż do miejsc urodzenia ich rodziców, no i sie zabrałem z nimi.

Po kilometrze od granicy równiutka droga zamieniła sie w dziurawe wertepy, po których hulały furmanki. Przejechaliśmy brukowanymi mostami nad rzekami nad którymi unosiła sie poranna mgła. Na horyzoncie pojawiły sie smukłe meczety adrianopolskich meczetów. Kilka kilometrów i jak dla mnie wszystko zmieniło się całkowicie. Egzotycznie sie zrobiło.

Wskoczyłem w expressowy autobus. Przypomniały mi sie tutejsze standardy. Polewanie woda kolońską, snacki i herbatka na pokładzie.

No i w końcu Stambuł albo jak Grecy dalej uparcie mówią - Konstantynopol. Wspaniale miasto powiedziały mi oczy na pierwszy widok. No i nowoczesne aż za bardzo. Ceny juz europejskie. Nie będzie lekko na budżecie jechać. Kolejnym problemem jaki będę musiał rozwiązać to kwestia wizy do Iranu. Niestety dzisiaj sie spóźniłem, a jutro piątek i dopiero za trzy dni otworzą mi drzwi ambasady. Z tego co gadałem z turystami, minimum 10 dni czekania. I wielu dostaje odmowę!

Dzień 116 - Stambuł

Siedzę teraz w typowo tureckiej dzielnicy i trwają przygotowania do Wielkiego Żarcia. Jak tylko zabrzmi "allahu akbar" z pobliskiego minaretu wszyscy rzucą sie na chleb i čorbę. Ta zupę to juz zresztą mieszają od dziesięciu minut. Przyprawiają, dosalają, przelewają i czekają aż wreszcie załyżkują do pyska. Tutaj jeszcze przestrzegają czasu rozpoczęcia jedzenia, za to cały hipodrom juz wpiernicza. Stoiska dookoła niby z okazji ramadanu otworzyli, a tak naprawdę to okazja, żeby zwiększyć obroty. Choć można sie i załapać na darmowe żarcie serwowane przez władze miasta.


Dzień 117 - Święto Republiki i Fenerbahce

Turcy maja fiola na punkcie piłki nożnej. Chciałem dzielić tego fiola z nimi i popłynąłem na azjatycki brzeg na stadion Fenerbahce. Grali z Gaziantepsorem. Nawet nie wiedziałem wcześniej, ze jest takie miasto w Turcji. Cały stadion falował w żółto-niebieskich kolorach, oprawa, murawa, światełka, inne bajery, naprawdę pierwsza klasa. Kasy wpompowane jest multum. Piłkarze też o znanych nazwach typu Anelka, Luciano, Alex czy trener Daum. Doping przez 90 minut. Zwycięski dla "naszych" gol w doliczonym czasie gry. W sumie atrakcji mi nie brakowało. I uważam, ze przynajmniej porządnie wydałem swoje pieniądze, a nie na jakieś wstępy do muzeów, które w Istambule są obłędnie drogie. To już nie jest ta sama Turcja, którą widziałem 5 lat temu. Konstantynopol jest dziś 18. najdroższym miastem świata. I moja kieszeń to czuje. Ale za to obowiązkowa herbatka na promie Azja-Europa i widok na sztuczne ognie rozbłyskujące ku czci Republiki na tle Topkapi, Błękitnego Meczetu i Agia Sophia są warte trochę grosza.

Jak na początku usłyszałem, że Turcy chcą do Europy o krzyknąłem głośne NIE! Jednak to co zobaczyłem w Stambule mówi mi: chcą do Unii, bierzmy ich!

Dzień 118 - Kryzys decyzyjny

Dzisiaj chodziłem, gadałem z ludźmi i sondowałem gdzie to najlepiej i najszybciej dostać wizę do Iranu. Żadnej reguły, pogłoski, plotki. Stambul, Ankara i Eruzrum do wyboru. I bądź tu mądry.

Dzień 119 - Jednak w Stambule...

...zaaplikowałem o wizę. I niestety będę czekał, choć godzinę męczyłem ich o wizę tranzytową i juz myślałem, ze prawie ja mam. Ale sorry, trza czekać.

17.11 - z telewizora zabrzmiał Allah i razem z wszystkim wreszcie mogę pojeść. A za dwie godziny śmigam do Konya nocnym pociągiem.

Dzień 120 – Konya

Miałem pracowity dzień, bo updatowałem noclegi i wstępy w tym mieście dla jednego z polskich wydawców przewodników i robota nawet mi sie podoba. Z tym, ze kręćka można dostać w głowie po obejrzeniu kilkunastu hoteli. Chętnie sie podejmę napisania przewodnika po jakimś egzotycznym kraju. Ktoś ma propozycje zapraszam. Jest kawał dalekiej Rosji do opisania, środkowoazjatyckie "stany" czy Afryka "środkiem". Takich krajów jak Czad, Republika Środkowoafrykańska, Konga czy Angola nie ma nawet w swoim repertuarze Lonely Planet.

Sama Konya raczej rozczarowuje. Jedna zielona kopula wiosny nie czyni, tym bardziej jeśli sie ja porówna np. do Buchary czy Samarkandy.

Dzień 121-122 - Sanliurfa

Może i Turcja kosztuje, ale za to standard hotelików wporzo. Przykładowo mam telewizor i sobie serfuje po kanałach. I co widze? Przemówienie tureckiego premiera Erdogana z okazji święta Bayram , taniec brzucha , skróty ligi mistrzów , stare migawki z meczów Fenerbahce , a teraz przeniosłem sie do zielonej Afryki pełnej hipopotamów i gepardów. Juz mi tęskno za Afryka. Zlewałem sie potem jeszcze miesiąc temu, a dziś zakładam wszystkie ubrania z plecaka, żeby obronić sie przed temperaturami około zerowymi i zimnym wiatrem. Tak juz bym chciał wrócić do Afryki, choć przede mną długa droga do Australii, a czasu coraz mniej.

Urfa, od 1984 roku Chwalebna Urfa zrobiła na mnie miłe wrażenie, bo nic wielkiego sie nie spodziewałem. A tu normalnie Middle East. Handel ostatniego dnia ramadanu na całego i ze wszystkich stron. Bazar tętni życiem. Kebabiarnie, w którym podają ci usmażone mięso, a resztę sobie sam przyrządzasz. Cebula, zielone, cytrynka, cienki chleb. I do tego ajran, który dla mnie jest tym czymś. W zaułkach labiryntu trafiłem na zadymiona spelunkę, która okazała sie hitem. Sami faceci, tytoniowy dym wisi i kisi sie w powietrzu. Pośrodku publiki niczym na ringu licytowane są gołębie. Smród potu, tytoniu, niepranego dekatyzowanego dżinsu i tureckich skór, mieszanka Turków, Arabów, Kurdów. Muzulmańskie czapki, chusty arafatki i jeden rafatki i jedna blondwlosa czupryna. Golebie generalnie chodzily po 5 milionów. Dwa-trzy kebaby. Kolesie zgrabnie łapali ptaki, porównywali szyje, pióra, kolor. Ci którzy nie byli zainteresowali aukcja rznęli w karty albo inne gierki, a z tyłu zaplecza dochodził smród gołębników. Widziałem jak ci kolesie przesiadują całymi dniami wśród swoich ptaków, obleśne!.

Uderzyłem jeszcze do Ahmeda Usta na miejscowy przysmak Kunefe i zapodałem sobie pierwsze piwko Efesowe. Nietanie, niestety. A dziś zwiedzałem zabytki i karmiłem święte karpie. Król asyryjski chciał spalić tu proroka Abrahama , ale Bóg zamienił żarzące się węgle w ryby. I teraz tłoczy sie ta ekipa w bajorze i wygląda to obrzydliwie jak otwierają ryje po żarcie za 25 kurus spodeczek. Nie można takiego karpia zjeść, bo się oślepnie więc mają sie one znacznie lepiej niż u nas na Wigilię. No kończę, bo nad Serengeti juz latają balony. Idę na nardzille z Francuzikiem.

Dzień 123 - Kahta

Dzisiaj dzień przejazdowy. Nic ciekawego sie nie wydarzyło poza tym, że straciłem trochę czasu na słabe widoki tamy Ataturka i zupełnie nijakie przestankowe miasto na A. Takie nijakie, ze nawet nazwy zapomniałem.


Dzień 124 - Jak NIE zdobyłem Nemrut Daghi

Dzisiaj nie miałem najlepszego dnia. 5:20 pobudka z zamiarem zdobycia Nemrut Dagi, ale po pól godzinie zawróciłem, bo lalo jak cholera. A na gorze był śnieg. Nie dojechałem też tam gdzie chciałem bo skuli Bayram cala Trucja odwiedza sie nawzajem i bilety wyprzedane. Poza tym popsuł mi sie zamek w podręcznym plecaczku, karrimorowski szajs wyprodukowany w Chinach. Renomowane firmy zatracają jakość przenosząc cala produkcje na wschód. No i pąkła podpórka w stacji dokującej, ale to musiało sie wcześniej czy później stać, bo duży plecak kierowcy poniewierają ostro. Jeszcze gardełko mnie boli na dodatek. Ale teraz mam pifko, pije sobie i śpię w hotel Cicek wiec będzie dobrze. Musi być dobrze, bo przyszła zima. Nosze na sobie wszystko co mam w plecaku. Super widoczki na drodze Andiyaman-Sivas. Zielone pastwiska ustępują w górnych partiach cienkiej warstewce śniegu. Przepięknie. Tyle ze dzień kończy sie o piątej. Czas mi płynie , ja dopiero w Turcji, a za 80 dni zaczynam szkole w Australii, wiec jakieś przeloty mnie niechybnie czekają. Kolejna sprawa, to czekają mnie następne wizowe problemy . Ambasada pakistańska w Teheranie odrzuca ponoć wszystkie wnioski wizowe. Cala nadzieja w konsulacie w Zahedanie, ale żeby tam dotrzeć musze przejechać kawał świata. Niestety w Polsce nie mogłem tego załatwić, bo wizy są walne tylko przez 3 miesiące.

Dzień 125 - Sivas

Dzisiaj kleciłem sie znów po mało ciekawym mieście Sivas. Hiciorem dnia był przyjazd Fenerbahce do miasta. Ja oglądałem szpil z miejscowymi w jakiejś spelunce, gdzie każdy miał swoje pól metra kwadratowego. Atmosfera piękna, jeno miejscowi dostali 3:2

Dzień 126 - Cały dzień w pociągu

I co takiego dnia może sie wydarzyć? Nic! 24 godziny w pociągu i przyjazd o jakiejś nierozsądnej porze. Walka z nocnymi autobusami, przejazd do Europy, gadki z gliniarzami, piechota przez zaklęte rewiry, prawie za darmochę jazda taksówka. I jak juz to wszystko szczekliwie przeżyłem, drzwi do mojego pensjonatu zastałem zamknięte. Nieczynne przez najbliższe dni. I tak o drugiej w nocy zacząłem szukać noclegu.

Dzień 127-130 - Fascynujacy Stambul

Wiza miała być na wtorek, a jest czwartek i powiedzieli mi żebym przyszedł w sobotę, może wtedy będzie. Trzeba dużo cierpliwości, a trudno sie złościć na miejscu, bo nie wiadomo co kolesie jeszcze wymyślą. Zamiast odkrywać Orient ja sie kisze w Stambule. Choć on jest całkiem całkiem. Robie sobie piesze wycieczki wzdłuż i wszerz, z górki i pod górkę. Mam tu taka ulubiona dzielnice - Kumkapi. Mocno turecka, pozbawiona wpływu turystów i sprzedawców z nieodległego Sultanahmetu. Mały park wokół którego toczy sie towarzyskie życie. Herbatki, gadki-szmatki. Mam tu swoja ulubiona restauracyjkę i tani supermarket. Zaraz na wschód rozciąga sie dystrykt restauracji rybnych i tam tez sie milo spaceruje.

Emigranckie rewiry sie później zaczynają, w którym najlepszy biznes można zrobić na chlebie i centrum telefonicznym. Można sie stad tanio dodzwonić do Rumunii, na Kaukaz, do Iranu, Iraku i jeszcze paru egzotycznych miejsc. Jeszcze dalej jest Nisanca i tłumy ruskich. Cyrylica wszędzie, handel fura, skóra i komór a. Obnażone manekiny, zaczarowane dziewczyny na bilbordach, skośne oczy, złote zęby, futra, szaleni tragarze. Ruscy wykupują wszystko na pniu, a potem pija wódę w knajpkach z melodiami typu "kalinka". Stad można wyjść na przeludnione Aksaray gdzie życie toczy sie jeszcze szybciej, a ruch uliczny jak w mrowisku. I obok tego stoją piękne kilkusetletnie meczety. Idąc dalej na północ wchodzimy w niezwykły świat ortodoksyjnego islamu. Dzielnica Fatih, a szczególnie jej cześć na wzgórzach opadających ku złotemu rogowi pełna jest długich siwych bród ala ben Laden oraz czarnych wdzianek jeno z oczyma na wierzchu. I to to chodzi i sie nie przewraca. Bidnie widać jest, trochę ruin, suszące sie pranie pomiędzy kamienicami i ekskluzywne fury ledwo mieszczące sie w wąskich uliczkach. Do turystycznego centrum można wrócić kolo uniwersytetu i meczetu Beyazit, który w czasie południowych modłów gromadzi w środku wiernych a policje na zewnątrz. Potem modemy wkroczyć w zakryty bazar. Lśniący i pachnący w niczym nie przypominający śmierdzących baranim mięsem bazarów Wschodu. Ale bardzo milo sie chodzi wśród dywanów, tekstyliów, złota, zegarków, szklanek, wodnych fajek i wszystkiego innego co sie świetnie na pamiątki nadaje.

Jak mykniemy z bazaru to wypadniemy pewnie na Eminonu - transportowym hubie pełnym rybaków, śpiewaków i promów wielkich, na których trza łyknąć obowiązkowej herbaty za zero pól. A na brzegu fiszburgery nie tak smaczne jak kiedyś są. Może droższe wiec juz tak nie smakują. Przez Halicz mościskiem pyk na drugi brzeg i juz jesteśmy na Karakoy pełnym restauracji i widoku na iglice Sultanahmetu. Teraz pod górkę do wieży Galata, pod która psy sie grzeją w słońcu sforami. I dalej w górę po torach tramwajowych główna handlowa ulica przez Galatasaray do Taksimu. Tu na pewno spostrzeżemy, ze prawdziwe Turczynki tak naprawdę są blondynkami i uwielbiają wieprzowinę z maka donaldsa. Nijaki jest ten Taksim i Istiklal Cadessi. Taki sklepowy, zakupowy, ale brak mu blasku jaki ma choćby strasburska rue Grande czy impetu warszawskiej Arkadii. He, he czemu u nas w Polce tak bardzo lubią te malle?

Konstantynopol ma wiele twarzy i zawsze można postrzelać nad morzem do balonów. Albo kupić ordżinalne pachnidła od murzynów. Albo posłuchać jak głos muezinów niesie sie z Nowego Neczetu przez Zloty Róg i odbija echem z powrotem. Nowy Meczet ma tu pićset lat. Niezłe, co? Ja mam tez swój ulubiony meczet - nazywa sie Sehzade i znalazłem go przez przypadek dlatego mi sie spodobał. Mięciutki czerwony dywan, który w przeciwieństwie do większości innych nie capi zdechłymi skarpetkami. Dobra kończę na dziś i wyprawie sie gdzieś dzisiaj promem. Albo wcisnę sie gdzieś w Halicz albo może popłynę do Uskudaru.

Dzień 131-132 - Wreszcie wiza!

No i sie doczekałem. Prawie trzy tygodnie zimowania w Turcji i jest wiza do Islamskiej Republiki Iranu. Z ambasady pędem do hoteliku, z hoteliku pędem do Lalila i udało sie, zdążyłem na autobus, który w 40 godzin zawiezie mnie do Teheranu. Nawet zniżkę studencka wytargowałem. Targować trzeba sie zawsze i wszędzie. Trzy dni targowania i masz jeden dzień gratis.

Część XV. Iran


Dzień 133 - Teheran

Brzmi dumnie i egzotycznie lecz w rzeczywistości mało co tu do odkrycia. Ok, jak na pierwszy dzień jest trochę atrakcji. Rozglądam się za tymi jednakowymi kobietami, które niczym zjawy przemykają w czarnych czadorach . Laski łażą wiec w namiotach. Młode laseczki niby noszą chusty i te ich obowiązkowe spódniczki, ale robią to w taki sposób, ze jeszcze im to przyprawia wdzięku. Po drugie, zabójczy ruch uliczny. Kraks jest sporo, a każda kończy się jeszcze bójka. Teheran to szaleni kierowcy, wiec chodzi się na milimetry. Ale kwestia przyzwyczajenia. Pierwsze parę razy przez ulice było ciężko, teraz juz jakoś się chodzi. Po trzecie murale rewolucyjne i portrety Chomeiniego i tego Nowego.

Mało jest tu jakiś zabytków, a jak się już meczet trafi to nas nie wpuszczą. Największe wrażenie zrobił na mnie budynek, w którym mieściła się ambasada amerykańska. Czysta, żywa historia i to współczesna. Ponad rok teherańscy studenci trzymali w niej zakładników, z nieudanymi próbami ich odbicia. Jest jeszcze ślad po godle USA i cała ściana antyamerykańskich murali. Od haseł Chomeiniego po Statuę Wolności z trupią czachą. Całość nazywana jest "Nora Szpiegów". Z fajniejszych rzeczy można jeszcze zobaczyć mauzoleum lidera rewolucji w budowie i wielki cmentarz poległych w wojnie z Irakiem. To też robi duże wrażenie. Chodzi się po olbrzymim terenie wśród blaszano-szklanych nagrobków, które przypominają nasze dawne tablice ogłoszeń.

A tak poza tym to Ameryka. Dżinsy, burgery, komórczaki, kafejki netowe i najnowsze filmy na sidikach. Jak tak dalej pójdzie to za trzydzieści lat wstąpią do Unii Europejskiej. I tylko śmiszne Muzeum Rewolucji postawią. A żołnierze perscy będą pomagać Amerykańcom tłumić zamieszki gdzieś w Indonezji albo na Filipinach. Zobaczycie, że tak będzie!

Dzień 134 - Kashan

Siedzę właśnie w singleroomie w Kashan na południe od Teheranu. Właśnie wróciłem z lekcji angielskiego. Wyhaczył mnie młody Hussein na ulicy, gadu-gadu i się spytał czy nie chce przyjść na lekcje. No i poszedłem. Dziesięć młodych lasek w czadorach plus nauczyciel i kurde musiałem się przedstawić i odpowiadać na pytania typu "Did you ever fall in love?" Musiałem się też wykręcać z pytań, gdzie jest lepiej w USA czy w Iranie. Tak, to było fajne doświadczenie.

Dzień 135 - Esfahan

Siódma. Przy najlepszych wiatrach doczłapywałbym się teraz po robocie do domu. Piekarnia Lubaszka, trzydziestka piątka, warzywniak gdzie zawsze kantują, spożywczak po jogurty i Tyskie, seblekanie gangola, kolacja, telewizorek, pitu pitu z Guziolem i Cieplasem i tak płynęły te jesienne wieczory w Polsce. W sumie nie było złe. Ale teraz jest lepiej :)

Podziwiam właśnie jeden z piękniejszych placów na świecie - Nagsh e Jahan w Esfahanie. Tymczasowo nazwany placem imama Chomeiniego. Jest naprawdę imponujący. Gdyby jeszcze zdjęli tych pędzących irańskich drajwerów to w ogóle byłby luz. Pozdro dla wszystkich z islamskiego kraju, a największy dla Sapera który kiedyś tu tajniacko dotarł!

Właśnie siedzę w dormitorium. W zasadzie jadę od jednego do drugiego i spotykam naprawdę fajnych ludzi. Najbardziej intrygujący są Japończycy. Im więcej z nimi gadam (co czasem uwierzcie mi jest bardzo ciężkie) tym bardziej chce pojechać do Japonii. I te przewodniki, które mają. Wszystko jest wyklarowane i objaśnione. Każda potrawa, każdy banknot, zdjęcia wnętrz hotelów, jak wygląda kontakt, jak wypełnić wniosek o przedłużenie wizy. Naprawdę całość robi duże wrażenie. I do tego w małym formacie i bardzo lekkie, a nie jak tomiska Lonely Planet.

Dzień 136 - Zurkhane

Coś takiego lubię. Totalne zaskoczenie. Nie wiedziałem, ze jest coś takiego jak zurkhane. Przeczytałem, ze to zapasy. Sport lubię, to poszedłem zobaczyć.

Nie było łatwo trafić do hali zurkhane ukrytej gdzieś w zaułkach isfahanskich ulic. Dziewiąta wieczorem wchodzę do hali. Na ścianach zdjęcia herosów z dawnych i bardziej współczesnych lat. No i zacząłem patrzeć.

Wszystko jest czymś pomiędzy sportem, cyrkiem, a religią. Sport, bo panowie noszą zapaśnicze wdzianka i trenują na czymś w rodzaju okrągłej maty wpisanej w kamienny wielokąt. Cyrk, bo dużo w tym wszystkim pokazu, wymiatania ciężkimi kuglami. No i religia, bo całość nadzorowana jest przez wodzireja (tak go nazwijmy), który siedzi na podwyższeniu, wystukuje rytm bębnem i recytuje przy tym jakieś religijne mądrości. Każda partia ćwiczeń kończy się modlitwą. Największe wrażenie jak kolesie kręcą się wokół własnej osi i jeszcze po okręgu maty. W tempie zawrotnym. Coś jak przyspieszona wersja kołowania ziemi wokół słońca.

Dzień 137 - Profesor

Zaczepił mnie jak odchodziłem z turystycznej burgerni (bo drogo). Przedstawił się jako Ali Akbar, czyli Ali Wielki albo może Ali Wspaniały jak kto woli. Powiedział, że wykłada literaturę irańską na uniwerku i że właśnie wraca do domu to pokaże mi dobre miejsce do zjedzenia. Diabetykiem jest i lekarz każe mu dużo spacerować.

W sumie do końca nie wiem czy mówił prawdę, ale w każdym bądź razie zaprowadził mnie do wielu fajnych miejsc. Zwiedziliśmy kącik szachowy, wypalarnie kafelek mozaikowych, produkcje miniatur , miejsce gdzie produkuje się miejscowe łakocie - gaze, remontowaną łaźnię. Ali mówi, ze za rok idzie na emeryturę i wtedy napisze po angielsku książkę o Esfahanie. Ja w przypływie euforii powiedziałem, że w takim bądź razie mu ja przetłumaczę na polski. Ciekawie gadał o mieście, dawnych władcach itd. W końcu jak porządnie zgłodniałem, zapodaliśmy hit lunchowy Iranu - dize. Taka papka podawana z polewką, do której wrzuca się podarty cienki chleb. Smakuje całkiem. Na poobiedzie poszliśmy do prawdziwej, nie pretensjonalnej czajchany. Fajura wodna ("bez żadnego aromatyzowanego sztucznego świństwa" - rzekł Ali) z tytoniu znad Morza Kaspijskiego i mnóstwo szklanek herbaty słodzonej kryształami prawdziwego miodu. To był dzień.

Dzień 138 - Persepolis i świecidełka

Antyczne Persepolis. Letnia stolica Dariuszów, Kserksesów i Atakserksesów, którzy kiedyś straszyli w Ojropie. Ruiny nagłośnione jako hajlajt, ale ja jechałem z nastawieniem umiarkowanym i dobrze, bo inaczej bym się zawiódł. W ogóle się dziwię, że ludzie są podjarani ruinami. Ja nie mam wyobraźni i nie potrafię sobie wyobrazić jak poddane narody składały w tym miejscu hołd królom perskim. Jeszcze historycy czy architekci to rozumiem może się podobać, ale ja chyba już dam sobie spokój z oglądaniem ruin. Choć coś mi się podobało. Po raz płaskorzeźby, po dwa grafitti pozostawione przez brytyjskich żołnierzy (niektóre 200 lat mają i ponoć naprawdę są autentyczne).

Tak się zastanawiałem, ile można meczetów oglądnąć w tygodniu? 5-10-15? Powoli wymiękałem, ale dzisiaj trafiły mi się prawdziwe perełki. Polowałem na te meczety kiedyś, ale o nich zapomniałem. Kiedyś widziałem taki jeden w Damaszku, "w irańskim stylu", czyli cały wewnątrz w lustereczkach i świecidełkach. No i dzisiaj w Shiraz zwiedziłem dwie takie odblaskowe świątynie. Zajeżdża trochę kiczem, ale mi się strasznie podoba. Nauczyłem się tez, że tego nie można nazywać meczetem, choć można się w takich świątyniach modlić. Pełnią one funkcje mauzoleów dla zmarłych VIPowskich szyitów. Wierni przychodzą całują sarkofag, opierają głowę, modły odmawiają, a potem rakiem do wyjścia pędzą, bo nie mogą się tyłkiem odwrócić do czczonego.

Dzisiaj miałem też dwugodzinny wykład albo próbę nawrócenia bardziej. Siedziałem na ceremonii żałobnej trochę w świątyni, trochę na dziedzińcu a niejaki Mohammed (l.19 jak to w Super Expressie piszą), student zarządzania klarował mi szyityzm. No brakuje mi wiedzy. Tak zwiedzam te budyneczki, leży tam jeden czy drugi imam i nie bardzo wiem kto zacz. Chciałbym więcej czytać o kraju, w którym jestem, ale raczej na to nie mam czasu. Poza tym podróżuje raczej szybko, co jest nieustannym tematem rozmów z bakpakerami innych nacji. Mi jest szkoda czasu na spanie lub siedzenie w holu. A większość ludzi spędza dni cale na śniadaniu, obiedzie, kolacji i internecie - wszystko w hotelu. No i spanie - gwóźdź programu. Pomału, pomału i jadą przez Iran nawet 5 tygodni. Ja po dwóch i pół dnia w tak wspaniałym mieście jak Esfahan już chciałem pędzić dalej. Po prostu lubię. jeździć szybko. No i nie mam czasu na pisanie tych relacji, bo jak tak siądę po całym dniu chodzenia (a robię kilometry) to oczy same się kleją i krzyczą spać! Jutro w ciemnościach wstawanie, by zdążyć na poranny bus do Yazd.

Dzień 139-141 - Yazd i świątynie zorostoriańskie

Yazd. Będę wspominał miło, bo sie z Pepikiem o imieniu Bob zaprzyjaźniałem i śmy wędrowali po mieście i miło spędzali wieczory. Dowiedziałem sie sporo o Czechach, o Jarku Nohavicy, o tym jak taki młody Czech myśli i co robi. Ostrawa, tak blisko mojego Śląska wydaje sie jakimś prawdziwym centrum muzycznym. No i obiecałem sobie, ze musze gdzieś dopaść i przeczytać Szwejka. Może nawet w oryginale - "I tak nam ubili Ferdynanda...".

Ale Yazd to przede wszystkim wizyta po raz pierwszy w świątyni zoroastariańskiej. Zorostarianizm to bardzo stara religia narodzona jeszcze przed chrześcijaństwem, która pasjonuje sie przede wszystkim odwieczna walka dobra ze złem i oddaje wielka cześć wszelkim żywiołom. Zorostarianie wierzą, ze nie można zanieczyszczać ziemi, wody czy powietrza. Dlatego ciał swoich zmarłych nie grzebali ani nie kremowali tylko zostawiali pod opieka kapłana na wysokich skalach. I czekali aż sępy zrobią swoje. Wspięliśmy sie na ruiny takich świątyń i było tam w powietrzu coś magicznego, nieziemskiego. Teraz zmarli grzebani są w wielkich betonowych blokach, aby czasami rozkładające sie ciało nie zanieczyściło gleby.

No a jedna świątynia boga ichniejszego Ahury Mazdy wciąż jeszcze funkcjonuje i od kilkunastu setek lat nieprzerwanie pali sie w niej święty ogień.

Dzień 142-143 - Zatoka, Bandar, Qeshm, Hormoz i MASKI

Tak, doczłapałem sie do największej tankszteli świata. Jestem nad Zatoką Perską. Późny listopad, a temperatury powyżej trzydziestki, a lepkie powietrze wszech ogarnia wszystko. Jak tutaj musi być w lipcu??!!

Załapałem sie na speedboata na wyspę Qeshm, gdzie traciłem nerwy chodząc od hotelu do hotelu. Wszędzie zajęte albo ceny nie na moja kieszeń. Wracam do pierwszego hotelu, gdzie pokój był za osiem euro. A gostek oburzony i wyrzuca mnie za drzwi, nie chciałem wcześniej to wynocha. Jeszcze starałem mu sie wyklarować, żeby zrozumiał na czym polega konkurencja. No i tak zamiast zostać na wyspie wróciłem z powrotem na lad do Bandar-e-Abbas. Zresztą nie jestem dla nich odpowiednim turysta. Nie przyjechałem kupić żadnego sprzętu elektronicznego, ba, nie wiem nawet po ile stoi dirham emiracki (a tu wszyscy w tym czardżują), więc nic tu po mnie.

Niestety w Bandar sytuacja byla jeszcze gorsza. Wszystkie tanie i lekko droższe hotele zajęte, a ja włóczę sie ostatkiem sil po tym dusznym mieście. Skończyłem w hoteliku stargowanym na 11 euro. Padłem na łóżku i spałem do wieczora.

Przyjechałem tu nad Zatokę z trzech powodów. Po raz chciałem zobaczyć jak te słynne wody wyglądają, po dwa przejechać sie prawie za darmochą szybkimi łodziami i po trzy zobaczyć maski. Maski noszone przez tutejsze kobiety. Wygląda to naprawdę dziwacznie. Muzułmański ultrakonserwatyzm nie pozwala kobitom na odsłonięcie żadnej części ciała. Grube skarpety, rękawiczki i ... te maski. Wygląda to jak kaganiec albo jeszcze gorzej. W skrajnych przypadkach ledwie widać oczy, a na nosie jest jeszcze cos w rodzaju przegródki wielkości dłoni. Powoduje to, ze kobity żeby coś zobaczyć poruszają głowami niczym ptaki, niczym jednookie.

No i jeszcze zahaczyłem o wyspę Hormoz, gdzie poza odpędzaniem sie od miejscowych bajtli na motorach nic sie nie działo. Ale znów sie przejechałem motorówka, wiec sie podobało.

PS. Trzy dni po moim wyjeździe z Qeshm, wyspę nawiedziło trzęsienie ziemi o sile sześciu stopni skali Richtera. Od razu przed oczyma stanęły mi te trupy w maskach. Na szczęście wiele ofiar nie było, gdyż epicentrum wstrząsu było gdzieś na Zatoce.

Dzień 144 - Zahedan

Nie dziwie sie Amerykańcom, że nie potrafią złapać ben Ladena. Dzisiaj w Zahedanie widziałem ich trzech.

Siedzę w hotelu. Nie ma sie do kogo odezwać. Jest jeden Austriak, ale jest jakiś psychiczny, wiec jeszcze gorzej. Zakręcony pieni sie jak opowiada, mówi że pali dużo opium i idzie przez świat. Dosłownie. Od czasu do czasu wsiądzie w autobus, a tak to idzie i ma problemy z policja bo myślą że szpieg.

Pełno tu pedałów he he, ale radze sobie z nimi bez problemu. Tak to jest jak system każe babeczkom przykrywać głowy i okrywać sie namiotami. Gorzej z tym młodymi kogutami ze szkól średnich którzy witają mnie na ulicy saznistym "Fuck you" i w oczach ogień maja. Nie wiadomo co im we łbie siedzi. Trza uważać, a jak człowiek zły i głodny to agresja tez wychodzi.


Dzień 145 - Pierwszy dzień w konsulacie

F.....g red tape. Znów problemy z biurokracja, wizami itd. Najgorsze jest to, ze w tym ich działaniu nie ma żadnej reguły. Jedyne co mi powiedzieli, to żebym z powrotem pojechał do Teheranu. "Consul is not satisfied" - rzekł koleś. Nie moja wina, nie ja jestem od tego. Kombinuje na wszystkie sposoby, może faksy, może cos innego. Zero odzewu. Wyrzucili mnie prawie, choć cały czas bylem miły i zachowywałem sie spokojnie. Ale w środku wszystko wrzało. Jak sie nie uda czeka mnie ponad 2000 kilometrów z powrotem do Teheranu. A czas mi ucieka. Moja Australia startuje za niecałe 2 miesiące a ja jeszcze sie kisze tak daleko od celu. Mam dość, bo liczyłem na to, ze wiza w pól dnia będzie. A tu echo. Nawet nie chcą ze mną rozmawiać.

PS. Rok temu w moim booku naskrobałem cosik takiego.

2004-11-26
Masala Sound System. Gorące rytmy w zimnej Warszawie. Gorąca zabawa w pomarańczowym klimacie. Gdzie będę za rok? Well, chyba na którejś z indonezyjskich wysp.

Życie jednak pokazało, ze nie jestem w żadnej Indonezji, jeno w zapyziałej Iranezji.


Dzień 146 - Drugi dzień w konsulacie

No to ich cisnę z każdej strony i grzeję sie w słońcu. I sie udało. Dzięki wytrwałości i szybkiej pomocy polskiego konsula z Teheranu, który przefaksował mi list rekomendacyj ny. Dostałem wizę w 5 minut po przyjściu faksu. Jeszcze jakieś kombinacje z oplatą były, ale zapłaciłem te 40 baksów. Po ambasadach w Harare i Hadze, Teheran to kolejna placówka, której imię będę chwalił na świecie. Nie tak źle z naszymi dyplomatami. No i sie cieszę, że jest wiza!