ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Przez Grecję i Bałkany autostopem

Autor: Tomasz Chrapek
Data dodania do serwisu: 2006-08-21
Relacja obejmuje następujące kraje: Grecja, Chorwacja, Macedonia, Serbia, Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Czarnogóra, Bałkany
Średnia ocena: 7.05
Ilość ocen: 130

Oceń relację

- Co pan wiezie? - spytała polska celniczka naszego kierowcę - Greka
- Ceramika.
- A dlaczego trzy osoby w kabinie?
- Eee.. Nie rozumiem.
Leniwe machnięcie ręki oznajmiło początek naszej podróży - jedziemy do Grecji.

Na początek naszej ponad dwutygodniowej eskapady wybraliśmy Ateny, gdzie "zlotem promienistym" mieliśmy spotkać się z kolegami i koleżankami ze Studenckiego Turystycznego Koła Naukowego, jednak teraz jesteśmy jeszcze 2000km jazdy wcześniej.

Im dalej od Polski tym dłużej oczekiwaliśmy na to zezwalające machnięcie ręki celnika, a ja z konieczności musiałem każdą granicę przechodzić pieszo (w zależności od miejsca było to: "peszo", "pieszko" lub "peżo"). Granica węgiersko-serbska. Idę sam, bez plecaka, roześmiany i pogodny (w końcu zaczyna się długi weekend). Celnik serbski wklepuje moje dane do komputera, potem czyta wszystkie pieczątki i wizy, pytając mnie o niektóre, ostatecznie znika na 30 min bez wieści z moim paszportem. Granica serbsko - bułgarska. Idę w towarzystwie krępych Cyganów taszczących duże, kraciaste torby. Mój plecak leży "zaplombowany" na ciężarówce więc muszę się napocić aby wyjaśnić cel mojej podróży i jak mam zamiar go osiągnąć bez bagażu. Wymyślam historię, która brzmi dość nieprawdopodobnie, ale ostatecznie po rozmowie celników (z której udało mi się zrozumieć zdanie: "No tak, teraz są w Unii to myślą że im wszystko wolno..") i po próbie wyciągnięcia ode mnie jakiejś gotówki (zawartość kieszeni: 15zł, 1,45 Euro) dają spokój i puszczają. Celnik bułgarski po wysłuchaniu tej samej historii nie dał wiary, że nie mam żadnych narkotyków przy sobie.

Podróż ciężarówką w tych rejonach to prawdziwe wyzwanie dla kierowcy. Musi on zmagać się z betonową biurokracją na przejściach granicznych (co pociąga za sobą godziny oczekiwania), oraz ze skorumpowaną policją, która nocami wyłudza pieniądze i papierosy (wcześniej przygotowane oczywiście na tą ewentualność). Ta gra między urzędnikami państwowymi a zwyczajnymi ludźmi toczy się siłą tradycji i z pewnością nie będzie łatwo ją wykorzenić.

Po trzech dniach nużącej jazdy docieramy do Grecji. Tu nasz kierowca wyraźnie się zmienił; ustąpiło napięcie, a grecka muzyka w radiu rozwiała ostatecznie stres związany z podróżą przez "dzikie kraje". Jedziemy na południe drogą narodową nr 1.
W szoferce mieliśmy czas aby przyswoić sobie chociaż podstawy greckiego alfabetu, co jak się okazało, ma dwojakie korzyści: po pierwsze można odczytać nazwy ulic, towarów w sklepach, itp., po drugie Grecy wpadają w podziw gdy ktoś wypowie lub przeczyta słowo w ich języku, który sami uważają za bardzo trudny do nauczenia. Bez większych trudów osiągamy Ateny, żegnając się wcześniej z Sakisem, naszym kierowcą, który zostawił nas pod Katerini.

Nie będąc wielkimi fanami antyków planujemy rozprawić się ze stolicą w dwa dni. Na miejscu wita nas koleżanka z wymiany studenckiej, której wolne mieszkanie stanowić będzie przez kilka dni naszą bazę.
Pierwsze wrażenie to gwar i ruchliwość. To liczące ponad 5-milionów mieszkańców, multikulturowe miasto tętni życiem, co najlepiej obserwuje się na ulicy; kierowcy łamią przepisy na każdym kroku, trąbiąc zawzięcie, piesi przebiegają ulice w każdym możliwym miejscu, a miedzy tym wszystkim jak pchły przemykają najróżniejszej maści skutery i motory - namiętność młodych Greków.

Przysłowie greckie mówi: "żeby uciszyć Greka wystarczy związać mu ręce". To wydaje się być prawdą biorąc pod uwagę gestykulację greckiego narodu. Doskonale obrazuje ten fakt scenka, gdy motocyklista w czasie jazdy jedną ręką trzyma telefon, a drugą gestykuluje.
Zwiedzanie Akropolu stanowiło punkt kulminacyjny naszego pobytu w stolicy (na szczęście dla studentów bilet jest za darmo). Warto wejść na wzgórze z którego roztacza się niesamowita panorama miasta, które mimo swej wielkości praktycznie nie posiada wieżowców, a wszystkie budynki są w jasnych kolorach.

Włócząc się po nagrzanym jak patelnia mieście, zaliczaliśmy po kolei zabytki starożytności oraz urocze kawiarenki - centrum życia towarzyskiego Aten.
Zwiedziliśmy także port Pireus, jeden z najruchliwszych w Europie (nic dziwnego, skoro z niego odbywa się komunikacja większością greckich wysp). Latem, gdy zaczynają się upały Ateny wyludniają się - większość mieszkańców udaje się na wyspy. My tymczasem skoncentrowaliśmy się na kontynentalnej części Grecji; naszym następnym celem były Delfy - centrum starożytnego świata. W Delfach spotykamy się z naszymi znajomymi, którzy dopiero teraz dojechali (również stopem) z Polski.
Już w czwórkę zwiedzamy niesamowite stanowiska archeologiczne, odkryte świątynie w których Pytie przepowiadały przyszłość, amfiteatr i pierwszy stadion olimpijski. Wszystko to wspaniale wkomponowane w zbocza masywu góry Parnas, na którą postanowiliśmy wejść.

Grecy nie lubią porządku, przynajmniej nie w jego "niemieckim" znaczeniu. W przydrożnych rowach znaleźć można tony śmieci, a w górach najrozmaitsze rzeczy, wyrzucane jako zbędne z plecaków. Na szczęście ta cecha umożliwiła nam dokompletowanie sprzętu - brakowało nam łyżki i zapalniczki. Niebawem mogliśmy przebierać w "ofertach".

Nasza górska akcja to było jak przejście do innego świata: z upalnych równin przenieśliśmy się w krainę śniegów i temperatur poniżej zera. I tu znowu okazało się, że daliśmy się zwieść stereotypom: zbyt dużo lekkich ubrań, sandałów i krótkich spodenek. Szczęśliwie nie trafiliśmy na załamanie pogody i udało nam się zdobyć szczyt Parnasu (2457m) - mityczną siedzibę Apollina.

Jeszcze przed wspinaczką wyznaczyliśmy sobie następny cel, którym były gorące źródła niedaleko Termopil, dlatego po jej ukończeniu zbiegliśmy tam jak na skrzydłach. Czterdziestostopniowa, zmineralizowana woda tryskała wprost ze skał, by następnie bystrym strumieniem przeciąć jedno z najsłynniejszych pół bitewnych w historii - miejsce walki Spartan z Persami w 480r. p.n.e.
Po wygrzaniu się na słońcu i w wodzie ruszamy na północ, by spotkać się w kolejnym niesamowitym miejscu jakim jest Meteora. Tu znajdują się unikalne klasztory zbudowane na szczytach strzelistych skał, których wysokość dochodzi do 300m. Tysiące turystów przybywających tam autokarami sprawiało, że czuliśmy się dziwnie z chodząc wszędzie piechotą z naszymi wielkimi plecakami. Wewnątrz klasztorów jak dawniej żyją mnisi (obecnie zajmują się głównie obsługą turystów), a kilka z nich ciągle pełni funkcję opactw.

Po kilku dniach spędzonych między skałami musimy zacząć powrót, ponieważ nasz długi weekend majowy przedłużył się już bardzo.
Jedziemy do Polski, podczas gdy nasi znajomi zostają w Grecji planując wejść m.in. na Olimp. Wychodzimy na trasę prowadzącą do Macedonii.

Tradycją Greków jest obdarowywanie się nawzajem upominkami. Często są to drobnostki takie jak owoc, czy kartka pocztowa, jednak sam gest jest niezmiernie miły. Doświadczaliśmy tego jadąc autostopem: pracownik hurtowni mięsnej dał nam kiełbasę, producent wina dał nam dwie butelki wysokogatunkowego trunku, itp. Niestety im bliżej granicy albańskiej, tym ciężej było zatrzymać samochód; ludzie byli bardziej nieufni i podejrzliwi, również częstotliwość ruchu zmniejszyła się drastycznie. Tam też dowiedzieliśmy się że autostop w Grecji jest oficjalnie zabroniony, na szczęście nikt tego nie egzekwował. Zmorą tych rejonów były psy. Wielkie, posępne, bezdomne, wieczorem obserwowały nas i śledziły, nad ranem okrążały i obwąchiwały namiot. Ostrzeżono nas nawet przed skracaniem sobie drogi przez górę, gdzie jak mówili żyją "wild animals".

Nasz plan powrotny zakładał przemierzenie Macedonii, Serbii, Bośni i Hercegowiny oraz Chorwacji. Mimo możliwości powrotu do Polski bezpośrednio z kierowcą tira, wybraliśmy odradzaną przez wszystkich drogę przez "tygiel bałkański", aby na własnej skórze doświadczyć tych miejsc.
Bliskość granicy albańskiej kusiła, jednak ugięliśmy się pod wpływem rozmów z ludźmi, którzy ze strachem mówili o Albańczykach. Dodatkowym, racjonalnym powodem był fakt, że w Albanii istnieje bardzo skromna sieć dróg i mało samochodów, zatem przejazd autostopem przez ten kraj wydaje się dość "czasowym" przedsięwzięciem.

Albańczyk w mentalności typowego Europejczyka to nieokrzesany Muzułmanin, który próbuje przemknąć nielegalnie do krajów Europy Zachodniej. W takim myśleniu, oprócz negatywnego stereotypu jest jednak ziarnko prawdy; Albania jest biednym krajem, który dodatkowo zmaga się z przeludnieniem, stąd "kwestia albańska" w państwach ościennych była zawsze gorącym tematem.

Tymczasem wjeżdżamy do Macedonii, gdzie zaczyna się nasza bałkańska przygoda. Ostatni greccy żołnierze po raz kolejny weryfikują naszą znajomość piłki nożnej, krzycząc "Warzycha! Juskowiak!", gdy usłyszeli skąd jesteśmy.
Samo przejście graniczne robi spore wrażenie. Widać tam pozostałości po wielkiej Jugosławii - zasieki, wieżyczki strażnicze, znaki zakazu. Między Macedonią a Grecją istnieje konflikt o nazwę "Macedonia". W Grecji jest to kraina na północy, ojczyzna Aleksandra Macedońskiego i z tego powodu Grecy używają tej nazwy tylko w tym znaczeniu, natomiast na państwo swoich północnych sąsiadów mówią "Skopja". Znając drażliwość Greków na tym punkcie my również mówiliśmy o Skopji. Po przekroczeniu granicy staliśmy się jeszcze bardziej egzotyczni. Nasze włosy, zachodnie ubrania i wielkie plecaki od razu cisnęły na usta Macedończyków pytanie: skąd jesteśmy? Najczęściej stawiali na Niemcy lub Anglię, a gdy się przyznaliśmy zmieniali stosunek do nas na bardziej przyjazny; od razu okazywało się, że ktoś tam był w Warszawie, że ma brata w Katowicach, że umie kilka słów po Polsku, itp.

Oczywiście nie obyło się bez szoku wywołanego kontrastem; Grecja wygląda w tym zestawieniu na bogate państwo dobrobytu. Musieliśmy sobie przypomnieć technikę jazdy na stopa stosowaną w Rumunii, która nakazywała najpierw zapytać się czy na pewno kierowca podwiezie nas za darmo.
W miejscowości Prilep nocujemy u poznanego na stopa małżeństwa. Młodzi, inteligentni, otwarci; jeżdżą do Grecji sprzedając na wyspach najrozmaitsze rękodzieła turystom. W Macedonii ciężko coś zarobić - mówią. Próbują pokazać nam swój kraj z jak najlepszej strony jednocześnie przestrzegając przed Albańczykami, którzy na zachodzie kraju są praktycznie bezkarni. Wspominają z nostalgią wielką Jugosławię, kiedy to Tito pozwalał ludziom jeździć na "saksy" do Niemiec, Austrii i Szwajcarii (stąd większość mówi raczej po niemiecku). Po wymianie numerów telefonu (adres e-mail założą, gdy kupią komputer tej zimy) łapiemy w stronę Skopje - stolicy.

Przedzierając się przez obrzeża Skopje po raz pierwszy możemy zauważyć problem albański - wszędzie pełno meczetów (Macedończycy są wyznania greko-katolickiego), ludzie mieszkają w barakach, stoją całymi dniami w grupkach patrząc się na ulicę. Czujemy na sobie setki spojrzeń i od razu otacza nas grupka dzieci, które szarpiąc nas za ręce próbują wyłudzić Euro. Wtedy wiedziałem, że wyciągnięcie aparatu nie byłoby najlepszym wyjściem. Do granicy z Kosovem zostało nam jakieś 20 km, więc zaczynamy łapać; w tym miejscu widzimy dziwną mieszankę pojazdów: od filigranowych Yugo, poprzez terenowe wozy przeróżnych kontyngentów stabilizacyjnych, unijnych obserwatorów, akcji humanitarnych, po olbrzymie ciężarówki US Army i KFOR.

Do przejścia jedziemy z albańskim studentem. Nie chce nam zdradzić czym się zajmuje, spogląda podejrzliwie zza ciemnych okularów. Na pytanie gdzie można kupić serbskie pieniądze (nie wiedziałem, że Kosovo jako autonomia nie uznaje serbskiej waluty), popatrzył na mnie i powiedział zniżonym tonem, że nam ufa i wierzy że nie jesteśmy źli, jednak nigdy nie powinniśmy pytać o serbskie pieniądze na ulicy bo możemy zginąć. Potem zaczął się rozwodzić nad tym jak bardzo nienawidzi swoich wrogów czyli Serbów. Później dowiedziałem się, iż rzeczywiście takie sytuacje są bardzo niebezpieczne i należy uważać na to co się mówi. Znany jest przypadek wysokiego urzędnika bułgarskiego, który po wyjściu z hotelu w Pristinie spytał się (po bułgarsku) o godzinę pierwszego napotkanego przechodnia i zginął n miejscu (bułgarski jest podobny do serbsko-chorwackiego). Po tej przygodzie zacząłem zdawać sobie sprawę z tego co tu się tak naprawdę dzieje.
Odprowadzani wzrokiem żołnierzy ONZ i albańskiej policji wkroczyliśmy do strefy UNMIK, która kontroluje całą administrację na terenie Kosova.

Oficjalnie Kosovo jest częścią Serbii, jednak od 1999r. posiada status protektoratu międzynarodowego. Jest to twór dość dziwaczny, z którym społeczność międzynarodowa nie może sobie poradzić. Cała tamtejsza gospodarka jest utrzymywana sztucznie, z państw zachodnich płyną ogromne pieniądze na odbudowę zrujnowanej wojną prowincji. Pieniądze te są wydawane przez Zachód bynajmniej nie z pobudek humanitarnych - rządy tych państw chcą się po prostu pozbyć albańskich emigrantów, którzy posiadając status uchodźców politycznych są objęci ochroną, zatem jeśli sytuacja w Kosovie się polepszy będą mogli wrócić "do siebie". W czasie wojny z Serbią uciekły z Kosova setki tysięcy Serbów, a ci którzy zostali, żyją dziś w strzeżonych przez wojsko enklawach. Jeszcze do niedawna serbskie dzieci były odprowadzane do szkoły przez żołnierzy ONZ.

Pierwszym zatrzymanym samochodem w Kosovie była albańska policja. Myśleliśmy, że będziemy mieć kłopoty, jednak ich uśmiech rozwiał nasze obawy. Policjanci zaprosili nas na kawę i powiedzieli, że niedaleko jest polska baza wojskowa - niewiele myśląc zgodziliśmy się aby nas tam zabrali. Podwiezieni przez policję na sygnale przedarliśmy się przez pierwszy posterunek, na którym ukraiński żołnierz obszedł samochód dookoła z wykrywaczem min (nie wiedzieć czemu). Czekała nas poważna rozmowa z dowódcą jednostki, ponieważ chcieliśmy przenocować na terenie bazy. Do tej pory nie wiem czy zgodę (wbrew regulaminowi) wydano z powodu chęci pomocy rodakom, czy może byliśmy na tyle dziwnym zjawiskiem ("No takiej akcji to jeszcze tu nie mieliśmy" - powiedział kapitan), że byliśmy ciekawym urozmaiceniem w życiu obozu. Przydzielono nam kwaterę w jednym z baraków, gdzie panowały luksusowe (jak dla nas) warunki wojskowe. Wieść o naszym przybyciu lotem błyskawicy obiegła bazę, a podczas kolacji dostaliśmy od kucharza najlepsze kąski. Niestety następnego dnia musieliśmy ruszać dalej (pobudka o 6.30 na śniadanie) w kierunku Pristiny. Przy wyjściu okazało się, że muszę wykasować wszystkie zdjęcia, które zrobiłem na terenie bazy. Na drodze do Pristiny znajduje się niesamowita ilość stacji benzynowych i myjni samochodowych ("auto larje"), średnio co kilka kilometrów można zobaczyć samochodowy "szrot"; z pewnością jest to jedna z głównych gałęzi kosovskiej gospodarki.

Na obrzeżach stolicy Kosova złapaliśmy całą kolumnę wojsk KFOR z Estonii. Rozmawiało się nam tak dobrze, że dowódca po kontakcie z bazą postanowił eskortować nas do samej granicy z Serbią. Wijące się między górami jezioro sprawiało wrażenie czegoś odkrytego w najdalszym zakątku ziemi, ponieważ leżąc na granicy Kosovsko - Serbskiej jest praktycznie niedostępne dla turystów. Na posterunku kosovskim spotykamy policjanta z Zambii (w ramach misji UNMIK), który nie był pewny czy Serbowie przepuszczą nas na następnym posterunku. Powodem niepewności jest brak pieczątki wyjazdowej z Macedonii (Serbia nie uznaje granicy Macedońsko - Kosovskiej). Postanawiamy jednak spróbować szczęścia.

Po dwóch kilometrach docieramy do serbskiego posterunku, gdzie niestety natrafiamy na kamienne miny celników i jedyne słowo jakie zrozumieliśmy: "Nazad!". Wszelka dyskusja rozbiła się o brak znajomości jakiegokolwiek języka obcego. Zatem wracamy skonsternowani, uwięzieni, nie wiedząc co robić dalej. Rekompensatą są widoki, które chłoniemy łapczywie. Jedyne przejście, jak się dowiedzieliśmy, które możemy legalnie przekroczyć (bez wracania się przez Macedonię) leży na przełęczy górskiej na granicy z Czarnogórą. Tam wreszcie udaje nam się opuścić Kosovo, niestety cały dzień zszedł nam na dotarcie tutaj i już zaczęło się zmierzchać. Nasza sytuacja nie była ciekawa, ponieważ po obu stronach jedynej drogi stały znaki ostrzegające przed minami, więc rozstawienie namiotu nie wchodziło w grę. Musieliśmy iść. Na szczęście po kilku kilometrach pokonanych na nogach zatrzymał się taksówkarz, który jednak nie chciał zapłaty. Zwiózł nas do miasta i zaprosił na kawę.

Picie kawy na Bałkanach jest rytuałem - kawę pije się tam kilka razy dziennie, z reguły jest to espresso podawane z wodą mineralną (zdrowsze dla żołądka). Kawę pije się również w czasie, gdy muezzin nawołuje do modlitwy z meczetu (oczywiście ciągle jesteśmy w rejonie muzułmańskim). Czasem zatrzymywaliśmy się na kawę pięć razy pod rząd z każdym kierowcą. Natomiast najbardziej znanymi potrawami Bałkanów są "burek" (ciasto francuskie z serem lub mięsem) i "cevap" (odpowiednik kebaba, którego wypełnienie stanowią jagnięce kiełbaski z cebulą). Potrawy te można znaleźć wszędzie i są dosyć tanie (ok. 1 Euro).

Podczas przejazdu przez Czarnogórę widzieliśmy wiele wiwatujących i wymachujących flagami ludzi, stojących przy drodze. Kilka dni później w referendum Czarnogóra wybrała secesję od Serbii i ogłosiła niepodległość.

Na granicy serbsko - bośniackiej zostaliśmy poddani rewizji. Zbyt mało prawdopodobne wydało się celnikom zwiedzanie autostopem tych rejonów, zwłaszcza, że w naszych paszportach widniały kosovskie pieczątki. Po kolejnym pytaniu o podstawowe rzeczy w naszym plecaku, a dotyczącym tym razem garnków, musiałem się powstrzymać od odpowiedzi: ręcznie robiona mina.
Bośnia i Hercegowina była areną kolejnego wielkiego konfliktu bałkańskiego, podczas którego serbska część próbowała oderwać się od Bośni by utworzyć Wielką Serbię. Do tego nałożyła się kwestia religijna.
Pozostałości po wojnie widać wszędzie: niektóre domy są zrujnowane, w większych miastach takich jak Sarajevo, na murach widać ciągle blizny i dziury po ostrzale artyleryjskim. W miejscowości Travnik kierowca pokazywał nam wzgórza, z których Serbowie ostrzeliwali miasto. Potem skulił się i wcisnął głowę w ramiona by pokazać jak się bał schowany w piwnicy swojego domu.

W Zrenicy wylądowaliśmy około północy i z duszą na ramieniu zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca na rozbicie namiotu. Widząc światło w jednym z domów zapytaliśmy czy nie moglibyśmy rozbić się w ogródku na noc. Pan domu założył szlafrok, wyprowadził samochód i zawiózł nas do znajomych, którzy mieli wolny pokój. Znużeni drogą próbowaliśmy uśmiechać się do tych ludzi, którzy wyrwani z łóżek o 1 w nocy nie mogli się nawet z nami porozumieć. Ostatecznie pokazali nam pokój, łazienkę i zaprosili na śniadanie. Wtedy właśnie doświadczyliśmy w pełni bałkańskiej gościnności.

Bośnia i Hercegowina to kraj górzysty, jednak nie przejedzie się przez niego tak szybko jak np. przez Austrię. Nieliczne drogi wiją się niesamowicie urokliwymi dolinami (szczególnie odcinek Jajce - Banja Luka). Im bardziej na północ tym mocniej czujemy powiew Zachodniej Europy i tym bardziej zaczyna nam zależeć na czasie. Chorwację przebywamy już w ekspresowym tempie autostradami. Jadąc autostradą TIRem przez granicę węgiersko - słowacką znowu musiałem wyskoczyć z wozu i przejść ją pieszo. Poprzednie doświadczenia graniczne uśpiły nieco moją czujność ale dodały mi pewności siebie. Chyba tylko dlatego udało mi się przejść pieszo przez odprawę dla TIRów (musiałem stawać na palcach żeby podać celnikowi paszport) mówiąc że jadę autostopem (na autostradzie zabronionym). 32 godziny jazdy non-stop sprawiły, że zasypialiśmy w ostatnim samochodzie na trasie Katowice - Częstochowa. Na szczęście kierowca nie miał nic przeciwko.

Z pewnością podróż przez Bałkany uświadomiła nam jak bardzo różnorodna może być Europa i nie chodzi tu tylko o ekonomiczny podział na "lepszą" i "gorszą" część. Żyjąc w kraju Unii Europejskiej szybko przyzwyczajamy się do dzielenia wszystkiego miarą bogactwa, bezpieczeństwa i komfortu, zapominając czasem, że w tym wszystkim najważniejszy jest człowiek, który umie pokazać ludzką twarz. Już teraz, uwiedzeni urokiem tych miejsc planujemy wrócić na Bałkany (łącznie z Albanią) by pokazać jak wiele jeszcze stereotypów związanych z "dzikimi krajami" pokutuje w naszej świadomości.