ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Oswoić Afrykę...

Autor: Kasia Priebe
Data dodania do serwisu: 2010-05-17
Średnia ocena: 6.15
Ilość ocen: 20

Oceń relację

Minął rok, odkąd po raz pierwszy postawiliśmy stopę na Czarnym Lądzie, i niecały miesiąc od odejścia z firmy. Jesteśmy na lotnisko w Nairobi. Wczesny poranek. Dość chłodny, jak na Afrykę. Zgodnie z umową Mahmud już na nas czeka. Trochę zaskakuje nas, że nie sam – przedstawia nam swojego kolegę i zarazem guru od safari – George’a.  Obaj będą nam towarzyszyć przez pierwsze dziewięć dni podróży. Plany na później są raczej mgliste, ale jak przygoda, to przygoda. Wsiadamy do starego, zielonego Land Cruisera i ruszamy oswajać Afrykę.

Pierwszy na naszej liście park narodowy to Nakuru. To ponoć jedyny park narodowy w Kenii, otoczony ogrodzeniem pod napięciem. Nic dziwnego, że sprawił na nas wrażenie wielkiego ogrodu zoologicznego, gdzie zwierzęta jakby tylko czekały na to, by zrobić im zdjęcie. Nie znaczy to jednak, że Nakuru nie jest wart odwiedzenia. Przeciwnie – o swoistym uroku tego miejsca decyduje chyba kontrast pomiędzy olbrzymimi połaciami zupełnie płaskiego, wyschniętego terenu wokół jeziora, a otaczającym je wysokimi wzgórzami, porośniętymi gęstym, przeważnie akacjowym lasem. Obie te części aż kipią życiem. Jezioro pełne jest ptaków – głównie flamingów i pelikanów, a zalesione wzgórza zamieszkują stada bawołów, antylop i drapieżników. Do Nakuru przyjechaliśmy przede wszystkim po to, by zobaczyć te flamingi. Tysiące ptaków brodziło na brzegach wysychającego jeziora, od którego rezerwat wziął swoją nazwę. Widok jest dość surrealistyczny – szare, pozbawione jakiejkolwiek roślinności brzegi jeziora, upstrzone tu i ówdzie białymi płachtami wyschniętej soli, kontrastują z wielkimi stadami ptaków, które z daleka zlewają się w jedną masę o intensywnie różowym kolorze, zdającą się miejscami pokrywać całe połacie jeziora. Temu widokowi towarzyszy przedziwny dźwięk, wydobywający się z tysięcy ptasich gardeł i zlewający się w jeden niepowtarzalny klangor.

W Nakuru po raz pierwszy mieliśmy okazję podziwiać z bliska białe nosorożce. Ba – widzieliśmy nawet coś, co pewnie miało być walką dwóch samców. Tak przynajmniej twierdził George. Dwa olbrzymy, najwyraźniej niedowidząc, prawie na siebie wpadły. Sama walka wyglądała cokolwiek komicznie – pierwszy samiec parokrotnie groźnie sapnął, tupnął raz czy dwa, co i tak wystarczyło do wzniecenia tumanów pyłu, po czym zamarkował szarżę. Drugi w odpowiedzi wydał z siebie taki dźwięk, że oboje najpierw wytrzeszczyliśmy oczy, a potem wybuchnęliśmy śmiechem. Dźwięk wydany przez to olbrzymie zwierzę przypominał raczej… coś w rodzaju pokwikiwania niewielkiej świnki. W każdym razie na tym krótkie spięcie się zakończyło.

Z Nakuru ruszamy nad Jezioro Wiktorii. Zatrzymujemy się w niewielkim hotelu, tuż nad brzegiem jeziora. Tak naprawdę to nie udaje się nam zobaczyć całego Jeziora Wiktorii. Do Kenii należy tylko niewielka jego część, głównie zatoka, nad którą leży miasto Kisumu. Ale skoro mamy jechać przynajmniej od Jeziora Wiktorii do Wodospadów Wiktorii... Na krótki rejs po tej właśnie zatoce zabrali nas rybacy z wioski leżącej nieopodal Kisumu.

Zanim jednak zaczęliśmy szukać odpowiedniej wioski, korzystamy z okazji, że jesteśmy tak blisko równika. Grzechem byłoby nie stanąć nad nim okrakiem, czego oczywiście nie mogliśmy sobie odpuścić.

Gdy docieramy do wioski rybackiej, od razu zaskakuje nas, że rybacy nie używają wioseł. Zamiast nich mają długie drągi, którymi odpychają się od dna. Okazuje się bowiem, że przynajmniej sama zatoka jest na tyle płytka, że wiosła są zbędne.

Kolejnym zaskoczeniem są hipopotamy, które spotykamy kilkaset metrów od brzegu. Nie spodziewaliśmy się w ogóle ich tu spotkać, a co dopiero tak daleko od brzegu. Zaskoczenie na moment przeradza się w lekką panikę, gdy tuż przed dziobem łodzi wynurza się góra mięsa z olbrzymimi kłami. Hipcio najwyraźniej nie miał przyjaznych zamiarów. Całe szczęście, że nasza łódź poruszała się nie za pomocą drągów, tylko dość już wysłużonego, ale ciągle jeszcze sprawnego, silnika. Pewnie dzięki niemu udaje się nam najpierw ominąć zwierzę, a później mu zwiać.

Następnego ranka ruszamy prosto w kierunku Masai Mara, mijając po drodze olbrzymie plantacje herbaty.

Rezerwat Masai Mara robi na nas chyba największe wrażenie. Może dlatego, że jak dotychczas to jedyny park, w którym nie dość, że nie ma obowiązku trzymania się wytyczonych dróg, to jeszcze można opuścić wnętrze samochodu.

Masai Mara to oprócz Tsavo chyba jedyne miejsce w Kenii, w którym nie mając wrażenia, że jest się w wielkim ZOO, można zobaczyć tyle różnych gatunków zwierząt w ich naturalnym środowisku. Większość uczestników „the game of chance”, jak przewodnicy nazywają safari, ugania się tu z aparatami fotograficznymi za „wielką piątką”. Tymczasem warto choć na kilka godzin odłożyć aparat i chłonąć widoki bezkresnych równin z pasącymi się na nich stadami przeróżnych antylop. Warto choć przez chwilę zamienić się w ornitologa – bogactwo przeróżnych gatunków ptaków, począwszy od orłów i sępów a kończąc na malutkiej żołnie, może przyprawić o zawrót głowy. Wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ekscytującym zajęciem może się okazać ich podglądanie przez lornetkę.  

W Masai Mara mieliśmy okazję zobaczyć kilka scen, które nie każdemu dane było oglądać. Dwa młode samce lwów jako pierwsza dostrzega przez lornetkę Kasia. Zjeżdżamy więc z drogi i ostrożnie ruszamy w ich kierunku. Widok budzi bardzo mieszane uczucia. Jeden z lwów niesie w pysku zabite lwiątko. Samce wielu gatunków (nie tylko lwy) zabijają potomstwo innych samców, by przekazać i utrwalić własne geny -  taką wiedzę nietrudno zdobyć, oglądając National Geographic czy Animal Planet. Jednak co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć to na własne oczy. To pozostawia niezatarte wrażenie. Gdy wracamy tędy po południu, oba lwy czekają w tym samym miejscu. Pewnie na matkę zabitego lwiątka. Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, przekonaliśmy się, że Matka Natura bywa naprawdę okrutna.

Któregoś dnia na drzewie nad wąskim strumykiem, dostrzegamy ledwie widocznego wśród liści lamparta. Niby nic – te wielkie koty wiele czasu spędzają na drzewach. Ten jednak nie siedział tam bez przyczyny. W zaroślach pod drzewem, prawie idealnie ukryte przed naszym wzrokiem, czekają lwy. Pomiędzy drapieżnikami afrykańskiej sawanny trwa nieustanna i bezpardonowa rywalizacja. Lwy zabijają lamparty, lamparty zabijają gepardy, wszystkie wielkie koty unikają konfrontacji ze stadem hien, które bez większego wysiłku odbierają im upolowaną wcześniej zdobycz. A wszystko to z powodu rywalizacji o terytorium i pożywienie.

Masai Mara to także Masajowie. Jedna z ich manyat była niedaleko lodży. Spotykamy ich często, odzianych z reguły w czerwone szaty shuk, wypasających stada krów. Wędrują nieśpiesznie za tymi stadami lub stoją w bezruchu, wypatrując drapieżników, mogących zagrozić ich najcenniejszemu dobytkowi, jakie stanowi bydło.

Ostatniego dnia rankiem ruszamy w stronę Tanzanii, by przedostać się do Serengeti. Mahmud i George w jakiś sposób zdobywają pozwolenie na przejazd przez obszar rezerwatu zamknięty dla turystów. Mamy jednak ograniczony czas – musimy meldować się na kolejnych posterunkach KWS w określonych odstępach czasowych; nie wolno nam też podnosić dachu i robić zdjęć. I właśnie tego dnia spotykamy migrujące potężne stado antylop gnu. Były ich chyba setki tysięcy – przez dwie godziny jechaliśmy, mając po obu stronach drogi ciągnące się aż po horyzont, niekończące się morze zwierząt. Co chwila mijamy padłe antylopy, których szczątkami zajmowała się służba sanitarna rezerwatu – sępy i hieny. Mimo zakazu pstrykamy z okna pędzącego Land Cruisera kilka fotek. Ten niecny proceder przerywa jednak strażnik, który wsiada do auta, by eskortować nas na części szlaku, wiodącego wzdłuż granicy z Tanzanią.

Do bramy Parku Narodowego Serengeti docieramy już po jej zamknięciu. Po krótkich negocjacjach Mahmud i George przekonują jednak strażników, by nas przepuścili. Nasze zdziwienie jest tym większe, że na terenie Serengeti obowiązuje zakaz poruszania się po zachodzie słońca, a biorąc pod uwagę, że przed nami do pokonania było jeszcze ponad sto trzydzieści kilometrów, nie mieliśmy najmniejszych szans na dotarcie do lodży przed zmrokiem. Ale w końcu to nie był nasz problem. Zabieramy jeszcze na pokład dziewczynę, która zmierza w stronę Hamburga (!!!) i ruszamy w drogę.

Niedługo po minięciu bramy dopada nas prawdziwa afrykańska burza – taka z potężną ulewą, prawie uniemożliwiającą jazdę, i rozdzierającymi niebo raz po raz błyskawicami. Burza kończy się równie nagle, jak się zaczęła, jednak droga - już przedtem dość marna - teraz zmienia się w koryto wypełnione błotem. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca oglądamy wypaloną do gołej ziemi sawannę i wałęsające się po niej niewielkie stada antylop, zebr i bawołów. Wreszcie zapadła kompletna ciemność, a z tonu rozmowy i zachowania naszych przewodników zaczynamy powoli wysnuwać wniosek, że chyba zabłądziliśmy. Na początku nawet nas to bawi – nieplanowane nocne safari. Gdy jednak po raz pierwszy musimy na wstecznym biegu ustąpić pola potężnemu hipopotamowi, który nagle z nikąd wyrósł nam przed samą maską, zaczynamy się czuć trochę nieswojo. Później, nie licząc antylop i zebr, spotykamy jeszcze kilka hipopotamów, stado lwów, kilka małych stad bawołów i słoni, i za każdym razem zwierzęta pojawiają się nie wiadomo skąd tuż przed maską naszego Land Cruisera, zmuszając nas do pośpiesznego odwrotu. Po kolejnej godzinie Mahmud i George nie są już w stanie ukryć, że nie wiedzą, gdzie są. My zaś z trudem ukrywamy irytację, spotęgowaną faktem braku papierosów i wody. Wkrótce wyszchodzi na jaw, że Mahmud i George nie mają nawet mapy, tylko skrawek papieru, na którym ktoś naszkicował im trasę. Okazuje się też, że dziewczyna, którą zabraliśmy przed wjazdem do Serengeti, pracuje w stacji badawczej o nazwie Hamburg, położonej niedaleko lodży, do której zmierzamy. To wiele wyjaśnia, ale niewiele pomaga, bo w ciemności ona także nie jest w stanie wskazać nam drogi. Z konsultacji prowadzonych w suahili z naszymi przewodnikami rozumiemy tylko jej przeczące kręcenie głową. Wreszcie natykamy się na partol strażników parku. Początek rozmowy – szczególnie dla Mahmuda i George’a – nie był raczej przyjemny. This is Serengeti, OK.? Tu nie podróżuje się w nocy. Później jednak jakoś się dogadują. This is Africa. Tu wszystko da się jakoś „załatwić”. Okazuje się, że przez ostatnie dwie godziny najwyraźniej kręciliśmy się w kółko. Strażnicy wreszcie wskazują nam właściwą drogę. Zapominają tylko dodać, że mostek tuż przez lodżą jest w trakcie remontu. Gdy jednak zatrzymujemy się przed nim, widząc z oddali światła lodży, Mahmud za naszą zgodą zaryzykował przejazd. Udało się. Gdy docieramy wreszcie przed zamkniętą bramę, dochodzi północ.

W ciągu dwóch spędzonych w Serengeti nie uganiamy się już tak bardzo za dzikimi zwierzętami. Chłoniemy raczej otaczający nas krajobraz. Sawanna w dużej części sprawia wrażenie wysuszonej i pozbawionej roślinności. Nie możemy pozbyć się wrażenia, że wielotysięczne (a właściwie ponoć wielomilionowe) stada gnu i zebr, które mijaliśmy w Masai Mara, nie znajdą tu pożywienia, będącego celem corocznej migracji. Z drugiej strony coraz częstsze, gwałtowne burze zapowiadały nadejście pory deszczowej.
Na terenie Serengeti nie „polujemy” już z takim zacięciem, jak w Masai Mara czy Tsavo, starannie unikając miejsc, w których zbierało się kilka aut, co wskazywało na „namierzenie” czegoś ciekawego. A jednak szczęście nam dopisuje. Właśnie w Serengeti dosłownie wpadamy na polującego geparda. Tak właściwie to on natknął się na nas. Przez długą chwilę obserwujemy, jak wykorzystując naszego Land Cruisera w charakterze osłony podkrada się do stadka antylop Thomsona. Gdy wreszcie wystrzelił niczym pocisk w kierunku upatrzonej ofiary, zniknął po kilkunastu sekundach, zostawiając nas z rozdziawionymi buziami.

Wczesnym rankiem, zmierzając już w kierunku Ngorongoro, tuż przy drodze natrafiamy też na samicę geparda, która najwyraźniej właśnie skończyła właśnie śniadanie. Jego resztkami zajęły się sepy, podczas gdy wielka kocica pozowała przed obiektywami naszych aparatów niczym modelka. 

Ngorongoro to jeden z najmniejszych parków narodowych, jakie odwiedziliśmy, i zarazem ostatni, zwiedzany w towarzystwie przewodników – Mahmuda i George’a. Park leży w kalderze wygasłego wulkanu. Kaldera ma średnicę około dwudziestu kilometrów, a jej ściany wznoszą się średnio na jakieś sześćset metrów. Wewnątrz tak niewielkiego, ogrodzonego w sposób naturalny  rezerwatu, żyje ponad siedemdziesiąt tysięcy zwierząt, a na wiecznie zielonej koronie wulkanu Masajowie wypasają bydło.
Wewnątrz panuje dość specyficzny jak na ten rejon Afryki mikroklimat. Temperatura w nocy spada nawet poniżej 10 stopni. Nic więc dziwnego, że spotkaliśmy tam jedyną lodżę, w której było centralne ogrzewanie. Rezerwat wydaje się być rajem dla zwierząt. A dla turystów...? Zależy, co kto lubi. Za zwierzętami nie trzeba się szczególnie uganiać, bo wszędzie ich pełno. Wzdłuż  brzegów alkalicznego jeziora brodzą tysiące flamingów, choć nie aż tak dużo, jak w Nakuru. Wszędzie widać pasące się zebry, gnu i bawoły. Nie brakuje też drapieżników - lwów, lampartów, gepardów i hien. Wszystko razem sprawia wrażenie olbrzymiego ZOO.

Nam w szczególności przypadły do gustu dwa potężne samce lwów. Dotychczas nie mieliśmy okazji podziwiać i sfotografować samców z tak niewielkiej odległości, tymczasem te dwa ucięły sobie drzemkę tuż przy drodze i gdy omal na nie nie wpadliśmy, nie zrobiło to na nich większego wrażenia. Pozowały nam przez dobre dwie godziny, właściwie prawie się nie budząc. Nawet, gdy szukając mniej zacienionych miejsc podnosiły się na chwilkę, robiły to z zamkniętymi oczami.

Następnego dnia rano opuszczamy Ngorongoro i po południu docieramy do Arushy. Tutaj, zgodnie z umową, żegnamy się z Mahmudem i George’m... i utykamy na prawie trzy dni, usiłując wydostać się w kierunku Kigomy. Zmieniamy plany i autobusem jedziemy do Dar Es Salaam. Tu znowu udaje się nam utknąć. Nasz czas jest ograniczony, więc rezygnujemy z pomysłu podróżowania pociągiem do Livingstone i zamiast tego lądujemy na Zanzibarze. W ogóle Zanzibar miał stanowić ostatni punkt podróży, jednak gdy okazało się, że na samochód musimy czekać tydzień, postanowiliśmy zmienić trochę rozkład jazdy. Ta sama firma, która zdecydowała się w końcu wypożyczyć nam auto (w każdej innej, gdy padało słowo "Zimbabwe", słyszeliśmy grzeczną acz stanowczą odmowę, z reguły połączoną z delikatną sugestią, żebyśmy to jeszcze przemyśleli), okazała się też agencją podróży. A że trochę się z tym autem grzebali (głównie z powodów formalnych), wytargowaliśmy bardzo atrakcyjną cenę za tydzień w jednym z najlepszych resortów na wyspie. Są tacy, którzy nazywają Zanzibar rajem na Ziemi. Jeśli doprecyzować, że chodzi raczej o plaże, kurorty i kluby przeznaczone wyłącznie dla turystów z dość zasobnym portfelem, to coś w tym jest. Temperatura 30-35 OC. Kryształowo czysta woda w oceanie jeszcze cieplejsza (przynajmniej takie wrażenie odnieśliśmy w Mapenzi). Żadnego tłoku - każda para lub rodzina miała osobny, klimatyzowany domek. Codziennie rano osobisty steward czekał przed drzwiami z kwiatami i świeżo zerwanym z palmy orzechem kokosowym. Czyż to nie raj?

Ten raj urywa się w zasadzie tuż za bramą hotelową, a im bliżej miasta Zanzibar, tym bardziej wierzyć się nie chce, że to ta sama wyspa. Śmieci po obu stronach drogi chyba jeszcze więcej, niż w Mombasie (o ile to w ogóle możliwe), pomiędzy tymi śmieciami pełno skleconych z byle czego szop, bud i czego tam jeszcze. Nieco dalej od drogi widać też budynki, mające być zapewne okazałymi rezydencjami, ale i te nie wyglądają raczej na czyste i zadbane. A jednak jest w tym jakiś urok. Gdy docieramy do Stone Town – najstarszej części miasta Zanzibar, jest niby tak samo, a jednak inaczej. Boczne uliczki i zaułki są zazwyczaj tak wąskie, że rozpostarłszy ramiona można spacerować, dotykając niemalże dłońmi ścian budynków po obu stronach. I nawet jeżeli te ściany pokryte są pleśnią i brudem, to jednak w połączeniu z maleńkimi kawiarenkami i sklepikami, w których handlarze i rzemieślnicy sprzedają to, co mają do sprzedania, tworzą niepowtarzalną atmosferę. A gdy wreszcie staje się na głównym targu, pełnym przekrzykujących się ludzi, zapachów przypraw, świeżych owoców i warzyw wymieszanych z odorem leżącego w upale mięsa, trudno jest oprzeć się szczególnemu urokowi tego miejsca.

W drodze powrotnej ze Stone Town do Mapenzi zatrzymujemy się na farmie przypraw. Słowo "farma" kojarzy się przeciętnemu Europejczykowi z jakimś ogrodzonym terenem, polami uprawnymi itd. Farma przypraw na Zanzibarze to po prostu kawałek lasu, w którym poukrywane pomiędzy dzikimi zaroślami rosną przeróżne rośliny, które z reguły znamy ze słyszenia i które z reguły nie odpowiadają naszym wyobrażeniom. Tak przynajmniej było w naszym przypadku.

Już po kilkunastominutowym spacerze, przerywanym degustacją i wąchaniem co drugiej napotkanej roślinki (a czasem nawet poszczególnych jej elementów z osobna) mieszają się nam już dokładnie wszystkie smaki i zapachy. Właściciel farmy, będący jednocześnie naszym przewodnikiem, co chwila zaskakuje nas. A to tym, jak naprawdę wygląda kakaowiec lub kawa, a to znowu tym, skąd bierze się cynamon, czy wreszcie nawet najzwyklejszą pomarańczą, z wyglądu zieloną i niedojrzałą, za to w smaku… Ech, jeszcze dziś na samą myśl cieknie nam ślinka. Dziesiątki zapachów i smaków, wszystkie z pozoru znajome, i większość zaskakująco niepodobna do naszych wyobrażeń o tym, skąd się biorą. Zresztą – kto z Was próbował kiedykolwiek wyobrazić sobie, jak wygląda na przykład kardamon, jak rośnie wanilia lub z czego robi się pomadki do ust?

Nasza ostatnia noc na Zanzibarze zbiega się ze świętem Eid, kończącym ramadan. Dla muzułmanów to jak nasza Gwiazdka – wraz ze zmierzchem rozpoczyna się wielka uczta. Przez dwa dni rodzina i przyjaciele odwiedzają się nawzajem i obdarowują prezentami. Najmłodsi dostają torby pełne cukierków, a specjalne zadanie mają narzeczeni. Każdy zaręczony mężczyzna musi obdarować swoją wybrankę biżuterią i słodyczami. Przez pół nocy spacerujemy po placu przed Domem Cudów, przeciskając się wśród kolorowego, wielotysięcznego tłumu. Wszyscy pozdrawiają nas słowami "Eid Mubarak", czyli "szczęśliwych świąt". Nawet handlarze na stoiskach z owocami morza, pieczonymi, smażonymi, gotowanymi i Bóg jeden wie jak jeszcze przyrządzanymi, w tę jedną noc zamiast nagabywać turystów tylko ich pozdrawiają i zapraszają na jutro.  

Następnego dnia rano lądujemy z powrotem w Dar Es Salaam. Nikt nie poświęca specjalnej uwagi faktowi, że według rozkładu lotów samolot ląduje jeszcze przed planowanym startem z Zanzibaru. Schodzimy po trapie na płytę lotniska i zostajemy zupełnie sami. Nie niepokojeni przez zaspaną, umundurowaną Murzynkę o gabarytach Niani z „Przeminęło z wiatrem”, mijamy bramkę z napisem „Crew Only”. Na parkingu czeka już na nas Land Cruiser, którym ruszamy wreszcie na południe.

Noc spędzamy w Mbei, i o poranku następnego dnia stajemy na granicy z Zambią. Dookoła nas setki pojazdów i chyba tysiące ludzi. Spora część w mundurach. Nas natychmiast opada chmara wszelkiego autoramentu „biznesmenów” – poczynając od sprzedawców wody, przez handlarzy, oferujących „absolutnie niezbędne” w Zambii nalepki odblaskowe na zderzaki, agentów celnych i gazeciarzy, aż po cinkciarzy, zapewniających nas, że musimy z nimi ubić interes, bo dalej za granicą aż do Lusaki nie ma żadnego miejsca, gdzie moglibyśmy wymienić walutę. Po czterech godzinach opuszczamy wreszcie granicę i tuż przed zmierzchem zatrzymujemy się przy wodospadach Kundalila. Nie mając zbyt wiele czasu szybko zbieramy drewno na ognisko i dopiero potem podejmujemy decyzję o pozostaniu na noc w tym miejscu, do którego idealnie pasuje angielskie określenie "in the middle of nowhere". Nie licząc pawianów jesteśmy zupełnie sami.
Jeszcze w trakcie zbierania drewna docieramy na brzeg rzeki. W tym miejscu są na niej trzy niewielkie progi - każdy jakieś pół metra - więc czujemy się nieco rozczarowani wielkością tych "wodospadów”. Jednak w nocy od czasu do czasu wiatr przynosi z oddali dźwięk, podobny do szumu potężnych drzew, smaganych wichurą. A jako że żadnej wichury ani tym bardziej potężnych drzew w okolicy nie było, tuż po wschodzie słońca postanawiamy znaleźć źródło owego dziwnego dźwięku. Był nim oczywiście grzmot wody, spadającej w przepaść z wysokości jakichś osiemdziesięciu metrów. Okazuje się, że wodospad był oddalony o mniej więcej kilometr. Aż trudno było uwierzyć, że z tak niepozornej rzeczki, którą na dobrą sprawę można było nieomal przeskoczyć lub przejść, brodząc co najwyżej po pas, bierze się tyle wody. Mija trochę czasu, nim udaje się nam znaleźć ścieżkę, prowadzącą stromo w dół, ale naprawdę warto było.

Późnym przedpołudniem opuszczamy Kundalila i kierujemy się dalej na południe z zamiarem dotarcia jeszcze tego samego dnia do Livingstone. Po kilkudziesięciu kilometrach na desce rozdzielczej rozbłyska pomarańczowa lampka z napisem „Timing Belt”. Z paskiem rozrządu nie ma żartów. Do Lusaki pozostało siedemset kilometrów, nie pozostaje nam jednak nic innego, jak liczyć na to, że dojedziemy. W serwisie Toyoty udaje się nam przekonać szefa mechaników, by potraktował nas priorytetowo. Okazuje się, że to wszystko jest OK., tylko elektronika nic o tym nie wiedziała. Gdy wreszcie wyjeżdżamy z Lusaki, zapada zmierzch. Podróżowanie samochodem w nocy nie jest tu ani bezpieczne, ani tym bardziej komfortowe – jadące z naprzeciwka ciężarówki świecą nam w oczy wszystkim, co tylko ich kierowcy mogą włączyć, nie przejmując się szczególnie naszymi rozpaczliwymi sygnałami, że nas oślepiają. Postanawiamy dotrzeć do Chomy i tam poszukać jakiegoś noclegu. W ostatniej lodży przy wylocie na Livingstone dowiadujemy się, że tu, podobnie jak w całym mieście, nie ma miejsc. Jest prawie północ, a do Livingstone jeszcze jakieś dwieście kilometrów. Jesteśmy piekielnie zmęczeni i zaczyna nas ogarniać zwątpienie. I wtedy obok nas w tumanie pyłu zatrzymuje się pickup. Z jego wnętrza wyskakuje młody biały mężczyzna, klnąc jak szewc. Pytamy go, co się stało. Jak to co? Objechał całe to cholerne miasto i nie znalazł żadnego miejsca na nocleg. Ta lodża to ostatnia jego nadzieja na odpoczynek. Szybko jej go pozbawiamy. Richard (bo tak się później przedstawił) klnie jeszcze bardziej dosadnie. Pytamy go, dokąd jedzie. Do Livingstone – tam mieszka. Więc w czym problem? Zostało już tylko dwieście kilometrów, a droga wydaje się całkiem niezła. Niezła? Chyba wam rozum odebrało! Nic już nie rozumiemy. Przez chwilę Richard naradza się z żoną, Michelle. Wreszcie wyjmuje telefon komórkowy. Jest późno, ale cóż robić? Mają przyjaciela, który ma przyjaciela, który ma ojca, który ma tu pod Chomą farmę. Krótka rozmowa, którą Richard kończy entuzjastycznym „You are fucking star!”, po czym mówi, żebyśmy jechali za nim. Tuż za jasno oświetloną bramą wita nas dziarski staruszek, bez ogródek oświadczając, że na kolację już za późno. Prowadzi nas do osobnych chatek, po czym życząc dobrej nocy zaprasza rano na śniadanie. Dopiero przy śniadaniu dowiadujemy się, że jesteśmy w domu Joe McGregora – legendy połowy kontynentu, pisarza, łowcy krokodyli i jednego z najsławniejszych myśliwych w całej Afryce. Richard i Michelle zostawiają nam numer telefonu, zapraszając nas do siebie, po czym wyjeżdżają. My zaś spędzamy tu całe przedpołudnie, słuchając opowieści Joe’go. Wreszcie obdarowani jego ostatnią książką ruszamy do Livingstone.

Richard miał rację co do drogi – tuż za Chomą asfalt chyba zwinięto. Podróżujemy w upale i pyle przez dobre pięć godzin. Całe szczęście, że nie nasz anioł stróż nie dopuścił, byśmy jechali tędy nocą. Wreszcie docieramy do Livingstone i zatrzymujemy się w jednej z lodż, należących do Richarda. Noc okazuje się koszmarem – temperatura „spada” do 35OC. Wewnątrz jest jeszcze cieplej. Komary na zewnątrz szybko wybijają nam z głowy pomysł wyniesienia karimat na trawnik przy basenie.
Rano żegnamy Richarda i Michelle, i udajemy się nad wodospady. Wodospady Wiktorii znajdują się na granicy Zambii i Zimbabwe. Ponieważ jednak akurat kończyła się pora sucha, od strony zambijskiej zostały jedynie strumyczki. Tak przynajmniej wyglądały w porównaniu z tym, co mogliśmy podziwiać po przekroczeniu granicy Zimbabwe.

Lokalne plemiona nazywają wodospady "Mosi-oa-Tunya", co oznacza "Dym, który grzmi". Ponoć gdy kończy się pora deszczowa i Zambezi płynie całym korytem, a nawet się z niego wylewa, wodospadów czasami nie da się zobaczyć. Można je jedynie usłyszeć. Jako się rzekło, my byliśmy tam pod koniec pory suchej, a jednak po stronie Zimbabwe musieliśmy się dobrze nabiedzić, by zrobić trochę zdjęć, na których coś oprócz mgły można by zobaczyć.

Dzień jest słoneczny i prawie bezwietrzny, temperatura blisko czterdzieści stopni. Od czasu do czasu lekkie podmuchy wiatru rozwiewają mgłę, którą u podnóża wodospadów tworzy spadająca z wysokości stu metrów woda. Po kilkunastu minutach sami jesteśmy mokrzy od stóp do głów. Szybko żałujemy, że mimo słonecznego dnia nie zabraliśmy ze sobą kurtek przeciwdeszczowych. Co gorsza mokre są też aparaty, więc coraz trudniej pstrykać. Zresztą wolimy podziwiać.

Wodospady ciągną się wzdłuż długiej na jakieś dwa kilometry rozpadliny tektonicznej, tworzącej przepaść, po krawędzi której woda spada z wysokości około stu metrów, rozbijając się o skały na dnie i tworząc niepowtarzalne widowisko. Po obu stronach granicy, wzdłuż przeciwnej strony przepaści, tuż nad jej krawędzią ciągną się ścieżki. Maszerowaliśmy tymi ścieżkami w towarzystwie pawianów, niewiele nawet rozmawiając. Gdy byliśmy jeszcze po stronie zambijskiej, huk nie był na tyle potężny, byśmy nie mogli się słyszeć, jednak po drugiej stronie trzeba było krzyczeć. Tęcze tworzyły się wszędzie. W zależności od tego, gdzie staliśmy, można było podziwiać nawet kilka jednocześnie.
Trzeciego dnia rano, z hotelowego tarasu oddalonego od wodospadów o jakieś trzy kilometry, przyglądaliśmy się mgle, unoszącej się nad krawędzią. "Grzmiący Dym" słychać było nawet tu.

Po śniadaniu pakujemy się i ruszamy do Bulawayo. W poszukiwaniu polskich werbistów trafiamy wreszcie pod katedrę. Trwa msza. Do wnętrza zwabia nas śpiew. Tego, czego słuchaliśmy i czego świadkami byliśmy przez następne pół godziny nie będziemy nawet próbowali opisać. Dość, że my wiemy już na pewno - tutaj potrafią chwalić Boga, najchętniej robią to, śpiewając, klaszcząc i tańcząc, i nawet najlepsze organy świata mogłyby to zepsuć. Ale to jeszcze nie wszystko. Na koniec jedna ze kobiet zaprasza wszystkich na herbatę. Nie sądzimy, by to zaproszenie dotyczyło także nas, więc wychodzimy i siadamy na murku nieopodal bramy. Jesteśmy cały czas pod tak dużym wrażeniem, że trudno nam rozmawiać. Nagle zza pleców słyszymy głos: „Przecież zapraszałam wszystkich na herbatę”. Po chwili wchodzimy do dość przestronnej sali. Wewnątrz przy zestawionych w podkowę stolikach siedzi mnóstwo ludzi. Tylko my jesteśmy biali. Tym bardziej zaskakuje nas przywitanie - miłe, ciepłe, autentyczne. Każdy chce wiedzieć, co tu robimy i skąd przybyliśmy. Rozchodzi się wieść, że z Polski. Wszyscy przekrzykują się, u kogo mamy zjeść obiad, a u kogo spędzić noc. Może to banalne, ale wzruszenie ściska nam gardła. Tym bardziej zdruzgotani jesteśmy powitaniem ojca Tadeusza, który dwie godziny później wita nas w progu swojego domu słowami „Ale ja nie mam was gdzie przenocować”. A wcale nie zamierzaliśmy tam nocować. Czar na chwilę pryska, ale wracamy do świeżych wspomnień z katedry i szybko odzyskawszy humor ruszamy w stronę Matopos.

Park narodowy Matopos stanowił jeden z planowanych etapów naszej podróży. Pewnie dlatego, że o tych okolicach dużo pisał Wilbur Smith. Nie pojechaliśmy tam jednak, by oglądać i fotografować dzikie zwierzęta, choć jest ich tam sporo. To tu właśnie rozciąga się Matabeleland. Tu rozegrały się opisane w powieściach Smitha bitwy, po których Brytyjczycy podbili wreszcie lud Matabele. Chcieliśmy też przekonać się, dlaczego Cecil Rhodes - twórca Rodezji, czyli obecnego Zimbabwe, wybrał to miejsce na ostatni spoczynek.
Do bramy parku docieramy na dwie godziny przed jego zamknięciem. Biorąc więc pod uwagę fakt, że nie mamy zielonego pojęcia, gdzie będziemy spać, a park znamy jedynie z opowiadań, istniało spore ryzyko, że napytamy sobie biedy. Po przejechaniu po Afryce pięciu tysięcy kilometrów jakoś to jednak nie martwiło.

Trochę błądząc docieramy do miejsca, gdzie pochowany został Cecil Rhodes. Nawet nie będziemy próbowali opisać widoków, jakie rozciągają się ze wzgórza, na którym znajduje się jego grób. Dość powiedzieć, że wybór Rhodesa przestał być dla nas zagadką.

Nasyciwszy oczy krajobrazem, zaczynamy szukać jakiegoś campingu lub lodży, gdzie moglibyśmy zanocować. Ku naszemu zdumieniu docieramy do tabliczki informującej, że opuszczamy właśnie  teren parku. Żadnego strażnika w chatce, której wygląd nie pozostawia wątpliwości, że od lat nikt w niej nie mieszka. Zawracamy więc i po kilkunastu kilometrach docieramy do drogowskazu, kierującego do lodży, której na mapie z pewnością nie ma. A i drogowskaz wygląda na mocno nadgryziony zębem czasu i wcale jesteśmy pewni, czy można mu zaufać. Nie mamy jednak innego pomysłu, więc ruszamy w kierunku, który wskazuje. Nie niepokojeni przez nikogo ponownie mijamy granicę parku. Niedługo potem przejeżdżamy przez - jak się później okazało, przypadkowo - otwartą bramę. Jeszcze kilka kilometrów i docieramy do lodży, która owszem, istnieje, ale wygląda na kompletnie opuszczoną. Dopiero po kilkunastu minutach pojawia się ni to kelner, ni ochroniarz, ni recepcjonista. Po wyjaśnieniu, skąd się tu wzięliśmy, pozwala nam mimo wszystko zostać na noc. Miejsce jest przeurocze, a my jesteśmy jedynymi gośćmi. Siadamy więc na tarasie przy barze i przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca słuchamy śpiewu ptaków i podziwiamy krajobraz. Rano, jeszcze przed śniadaniem, ten sam kelner, recepcjonista, ochroniarz i kucharz w jednej osobie prowadzi nas do pobliskich grot, gdzie zachowały się resztki buszmeńskich graffiti. Później, gdy już wracaliśmy, natknęliśmy się na miejsce zwane Grotą Białego Nosorożca. Ostatnie kilkaset metrów pokonujemy piechotą, maszerując ścieżką wydeptaną w wysokiej na dwa metry trawie, zwanej słoniową. Świadomość, że mogą się w niej ukrywać dzikie zwierzęta sprawia, iż czujemy się trochę nieswojo. Wreszcie stajemy przed grotą. Cała ściana pokryta jest rysunkami. Wśród nich dostrzegamy  ledwie widoczny zarys nosorożca.

Matopos opuszczamy w samo południe. Kasia jest coraz bardziej podekscytowana. Nic w tym dziwnego – za kilka godzin okaże się, czy zdoła spełnić jedno ze swoich największych marzeń – podrapać za uchem lwiątko. podrapać lwa za uchem. Dlatego Antelope Park stanowił jeden z niewielu absolutnie pewnych punktów naszej podróży.

Najpierw jednak było nocne polowanie, poprzedzone szkoleniem i podpisaniem stosownych oświadczeń, że wszystko od tej chwili dzieje się za naszą wiedzą i zgodą oraz na wyłącznie naszą odpowiedzialność. Tuż po zachodzie ruszamy za Toshą i Eco - dwójką dwuletnich samców. My towarzyszymy im, siedząc w odkrytym jeepie. Przez dobre dwie godziny lwy spacerują, powłócząc nogami, i nie zapowiada się na nic ekscytującego (bo przecież cóż ekscytującego jest w jechaniu otwartym jeepem dwa metry od głodnego lwa?!). Później wszystko toczy się w błyskawicznym tempie - Tosha przystaje na krótką, pełną napięcia chwilę, po czym błyskawicznie znika w zaroślach, umykając przed snopem czerwonego światła szperacza. Po kilku sekundach do naszych uszu docierają odgłosy szamotaniny i wreszcie przeraźliwy kwik bush-piga. Mija kilka minut, nim za pomocą szperacza w gęstym buszu odnajdujemy Toshę. Jego paszcza jest zaciśnięta na gardle ciągle jeszcze wierzgającej tylnymi nogami ofiary. Eco gdzieś zniknął. Pojawia się dopiero po kilku minutach, w samą porę, by załapać się na kolację. Znowu pół godziny spokoju, sesja zdjęciowa. Wreszcie przychodzi czas by przekonać lwy do powrotu do ich zagrody. Jak? Najprościej, jak można – wjechać jeepem wprost w miejsce, w którym ucztowały, zabrać im resztki tego, co upolowały (strażnicy zrobili to za pomocą... kijów!!!), wrzucić nam to do auta pod nogi, a następnie uciekać tym autem w stronę zagrody. Gdy już po wszystkim zapytaliśmy Nathaniela (nasz kierowca i przewodnik), co by się stało, gdyby nas dogoniły. Nat wzruszył ramionami i odrzekł:
- Przecież wystarczyło zrzucić padlinę z auta na ziemię. Nie słuchaliście uważnie w czasie safety talk.

W zasadzie miał rację. 

Na spacer po sawannie w towarzystwie Damisi i Dakiya - pary osiemnastomiesięcznych lwów (a w zasadzie lwa i lwicy) wybraliśmy się wczesnym rankiem. Oczywiście nie sami. Towarzyszyło nam trzech strażników, troje wolontariuszy i nasz opiekun. Wszyscy byliśmy "uzbrojeni" jedynie w krótkie kije. Przed spacerem podpisaliśmy oczywiście stosowne oświadczenia oraz zostaliśmy przeszkoleni, jak się zachowywać przy zwierzętach i co zrobić, gdyby coś poszło nie tak.

Takie spacery odbywają się co prawda na ogrodzonym terenie, ale teren ten jest na tyle duży, że przez godzinę (bo tyle trwał spacer) ani my, ani zwierzęta, nawet przez chwilę nie widzieliśmy żadnego ogrodzenia. Sam spacer nie jest jedynie atrakcją turystyczną. Dla lwów to element nauki. Są one wyprowadzane na spacer w zależności od wieku raz lub dwa razy dziennie, żeby "oswoić się" ze światem rozciągającym się poza wybiegiem. Później część z nich, która wykazuje się odpowiednimi predyspozycjami, przechodzi do "następnej klasy" - wychodzi na nocne spacery, by nauczyć się polować, podobnie jak Tosha i Eco.

To, co czuliśmy, spacerując przez godzinę z dwójką bądź co bądź drapieżników, trudno opisać. Od strachu do euforii, od zachwytu po panikę, od podniecenia do niewiary, że to wszystko dzieje się naprawdę – targały nami tak sprzeczne uczucia, że w zasadzie zapamiętaliśmy niewiele z tego, co się działo. Gdy później zobaczyliśmy zdjęcie, na którym Kasia prowadzi lwicę za ogon, byliśmy tym szczerze zaskoczeni. Dopiero na zdjęciach dostrzegliśmy też, że oprócz kijów strażnicy uzbrojeni byli w… apteczki pierwszej pomocy.

Po śniadaniu przychodzi kolej na krótkie spotkanie z Jabari i Jelani – dwójką lwiątek. Kasia nie posiada się ze szczęścia, drapiąc Jabari za uszami. Jelani jest dość nieufny – trzyma się z boku, prychając na nas od czasu do czasu. Dopiero po południu, gdy odwiedzamy go ponownie, tym razem ze sporym kawałkiem świeżego mięsa, okazuje się nieco bardziej odważny.

Trzeciego dnia przed południem żegnamy Antelope i ruszamy na południowy wschód. Ruiny Great Zimbabwe witają nas iście nie afrykańską pogodą. Siąpiący deszcz i gęsta mgła przy temperaturze 13OC to coś, czego się w tych okolicach nie spodziewaliśmy. Z powodu owej mgły nie możemy wspiąć się do górnego miasta - ścieżka została zamknięta przez strażników. Za to w okolicach wielkiego kręgu mgła tworzy niesamowitą, tajemniczą atmosferę. Pewnie z powodu niecodziennej pogody włóczymy się zupełnie sami wśród ruin i stert kamieni, tworzących niegdyś to niezwykłe, po dziś dzień owiane aurą tajemniczości miasto.

Great Zimbabwe to najdalej na południe wysunięte miejsce, do którego docieramy podczas tej podróży. Nasz czas powoli się kończy – zostało nam nieco ponad tydzień. Zawracamy więc na północ, w kierunku granicy z Zambią.

Wizyty w Mana Pools nie planowaliśmy - po prostu wypadło nam po drodze. I całe szczęście. Noc spędzamy w Harare, skąd wyruszamy wczesnym popołudniem. Około piątej wiemy już, że przed zachodem słońca nie mamy szans dotrzeć na granicę z Zambią. Na kilkanaście kilometrów przed wjazdem do parku trafiamy na posterunek straży przyrody. Strażnicy pozwolili nam rozbić namiot tuż za ich domkiem. Tam też spotykamy Tima i Mathew - dwóch studentów ze Stanów, którzy podróżowali po Afryce autostopem. To oni przekonują nas ostatecznie, by pojechać do Mana Pools. W kierunku bramy ruszamy tuż po śniadaniu. Szybko okazuje się, że mapa nie jest zbyt dokładna, bo z asfaltówki zjeżdżamy co prawda kilkanaście kilometrów dalej, mijamy nawet drugi posterunek straży, ale do właściwej bramy docieramy dopiero po czterdziestu kilometrach (czyli dwóch godzinach jazdy). Jeszcze tylko kolejnych pięćdziesiąt i jesteśmy w Mana Pools.

Mana Pools jest dostępny dla turystów z reguły od kwietnia do listopada. Przez pozostałą miesiące sporą część parku zazwyczaj zalewa Zambezi. To dlatego pewnie niektóre drzewa mają coś w rodzaju podwójnych korzeni – jedne pozostają pod powierzchnią ziemi, niewidoczne nawet pod koniec pory suchej i drugie, na wysokości czasem dwóch – trzech metrów.

Już po rozbiciu namiotów okazuje się, że w okolicy nie da się kupić nic, a od najbliższej wioski dzieli nas dzień drogi. Zostajemy więc z butelką wody i paczką herbatników. Na szczęście chłopaki dzielą się tym, co mają. W ten sposób odpokutowują trochę grzechy Tima, który jeszcze za dnia podszedł nad Wielkim Stawem do starego samca guźca na odległość dwóch metrów, czym doprowadził nas i swojego brata do pasji. Nikt z nas nawet nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby zwierzę zaatakowało, a Tim z najwyraźniej nie czytał "W pustyni i w puszczy" - inaczej wiedziałby, jak może skończyć się spotkanie z guźcem.

Noc nad samym brzegiem Zambezi jest straszno – fascynująca. Najpierw, tuż po zmroku, potężny hipopotam omalże nie tratuje naszego namiotu. Później, gdzieś tak do dziesiątej, gryziemy ze strachu paznokcie, słuchając dochodzącego z bardzo bliska makabrycznego chichotu hien, pochrząkiwania hipopotamów oraz ryku lwów (te na szczęście dochodziły gdzieś z bardzo daleka) i obserwując przez siatkowe okienka namiotu dzikie zwierzęta, przechodzące o dwa – trzy metry od nas. Jeszcze później, gdy wreszcie dociera do nas świadomość, że namiot i jego zawartość w ogóle nie interesuje ani hipopotamów, ani hien, ani tym bardziej bawołów, siedzimy cicho w otwartym już namiocie i tym razem już tylko z niedowierzaniem przyglądamy się niecodziennej defiladzie, jaka odbywa się tuż przed naszymi oczami. Jednak aparaty pozostały w samochodzie. Zresztą i tak nie odważylibyśmy się ich użyć.

Dopiero rano jakaś para z Południowej Afryki, obozująca o jakieś sto metrów od nas uświadomiła nam (nawet z pewną dozą podziwu), że rozbiliśmy obóz dokładnie na środku zejścia do wodopoju.

Czasu zostaje coraz mniej – nasz samolot odlatuje za pięć dni. Ruszamy więc dalej. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w kilku miejscach. Między innymi w Irindze – mieście raczej nie odwiedzanym przez turystów. Rankiem z okna hotelu za pomocą teleobiektywu podglądamy mieszkańców i ich codzienne zajęcia.

Do Dar Es Salaam docieramy w dość rozhuśtanych nastrojach. Z jednej strony cieszy nas przebyta trasa i to, co udało się nam przeżyć i zobaczyć. Czy perspektywa powrotu do domu też nas cieszy? Sami nie potrafimy sobie na to odpowiedzieć. Ale jedno wiemy już na pewno – wrócimy tu, i to niedługo. Nocą w hotelu zaczyna powstawać zalążek planu kolejnej, zdecydowanie dłuższej podróży. Czy ten plan uda się zrealizować…? Hmmm… W końcu od czego są marzenia…

Więcej na temat planowanej wyprawy dookoła Afryki możecie już teraz dowiedzieć się na naszej stronie internetowej: http://nasza-afryka.com