ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Moje Grand Tour - To już rok minął, jak ten czas leci... - 20.10.2010

Autor: Kuba Fedorowicz
Data dodania do serwisu: 2010-10-20
Średnia ocena: 9.75
Ilość ocen: 4

Oceń relację

 




To już rok minął, jak ten czas leci…

20 października 2010


Są dni, które zapadają nam w pamięć na długo. Niektóre, jak się domyślam,pamięta się przez całe życie. Może nie każde słowo, każdy ruch czy spojrzenie, ale stan umysłu, ogólne okoliczności i atmosferę, pogodę albo swój ubiór… Czasem pamięta się szczegóły, trzaśnięcie drzwiami, jakiś wyjątkowy zapach danego momentu, graffiti bądź plakat mijany na ulicy tego dnia. Gdyby ktoś zapytał się Was o „pierwszy raz” wielu by przypomniało sobie zaskakująco sporo detali. Jej lub jego woń, włosy, wyraz oczu, ileś innych historii związanych z tą osobą powraca w jednej sekundzie… Albo czy pamiętacie jak pisaliście maturę? Ja sobie potrafię przypomnieć kiedy pierwszy raz udało mi się popłynąć w wodzie czy pojechać na rowerze na dwóch kołach. Wszystko to dlatego, że były to dni lub momenty, które coś dla nas znaczyły, były w jakiś sposób ważne. A co robiliście 20 października roku pańskiego 2009?

Ja pamiętam doskonale. To uczucie podniecenia i adrenalinę, że to już się wszystko zaczyna. W nocy z 19-tego na 20.10.2009, prawie nie spałem, jeszcze trzeba było dopakować ostatnie rzeczy do plecaka, zgrać kilka dokumentów na pendrive’a, zakleić kopertę „nie otwierać” z różnymi hasłami i czymś na kształt ‘gdyby coś’,  którą dam później rodzicom na czas mojej nieobecności.. O zaspaniu nie było mowy, gotująca się w moich żyłach krew zerwała mnie z łóżka w jednej chwili. Jeszcze ostatnie zdjęcia przed wyjściem z domu i Tata z Mamą podrzucają mnie do centrum.

   

Wyskoczyłem przy Mariocie, zamknąłem za sobą drzwi samochodu i ruszyłem w stronę Dworca Centralnego. Warszawa, moje miasto, była szara. Wierzchołek PKiN tonął gdzieś w chmurach. Padał deszcz i zza mokrej szyby widziałem twarz mamy, która ze łzami w oczach machała do mnie dopóki wolno jadący samochód nie zniknął za zakrętem. Niedługo potem wysiadałem z pociągu pod Poznaniem. Mieszała się we mnie wtedy ogromna ekscytacja z lękiem przed nieznanym. Marcin, z którym zaczynałem podróż, sprawiał wrażenie nieco zagubionego i wiedziałem, że to na mnie, z racji powiedzmy większego nieco doświadczenia podróżniczego, spoczywa duża ‘odpowiedzialność’ w tych pierwszych momentach. Przeszliśmy przez mały i szary Rzepin i na ruchliwej autostradzie w kierunku granicy, po kilku minutach udało się nam złapać tira, który dowiózł nas pod Berlin. Noc nieoczekiwanie spędziliśmy w trzygwiazdkowym hotelu, który nam zafundował jeden z kierowców spotkanych późnym wieczorem na stacji benzynowej.. Początek nie mógł być lepszy…

To było rok temu. Ten szczególny w jakiś sposób dla mnie dzień zmusza mnie do pewnych refleksji… Gdybym trzymał się początkowego planu już w sierpniu tego roku byłbym w Polsce, a dziś zapewne bym siedział z niektórymi z Was w uniwersyteckiej ławie na zajęciach. Ale zamiast tego, po przejechaniu tysięcy kilometrów Ameryki Centralnej i Południowej, siedzę za recepcyjnym blatem backpackerskiego hostelu w argentyńskiej Mendozie. Zmieniły się plany, zmienił się mój punkt widzenia i zmieniłem się ja. Wszystko się zmienia nieustannie i Wy też już nie jesteście tacy, jak rok temu. Kilka dni temu czytałem swoje pierwsze wpisy na blogu i zastanawiałem się w niektórych momentach kim był autor tych słów? Miejscami wybuchałem śmiechem czytając własne żarciki, o których zapomniałem już, innym razem kręciłem z zażenowaniem głową, że mogłem w ten sposób o czymś napisać. Przebyłem długą drogę, nie tylko na mapie, ale chyba przede wszystkim w głąb siebie. Tego właśnie chciałem, to było jednym z głównych założeń tej podróży. Gdyby ktoś mnie zapytał co chciałbym zmienić w ubiegłym roku, miałbym problemy z wybraniem nawet jednej rzeczy. Każde zdarzenie czy spotkanie uczyło mnie czegoś, stawiało w nowych sytuacjach, wymagało ode mnie wykazaniem się czymś. Nauczyłem się, że nie ma przypadków, że usłyszenie czegoś, zobaczenie w jednym miejscu, przydaje się gdzieś później. Że w tym pozornie chaotycznym świecie istnieją pewne zasady i jeśli według nich podążamy, możemy odnaleźć to, co chcemy, sprowokować określone sytuacje, przyciągnąć również niejako osoby, albo ich typ, które stają wcześniej czy później na naszej drodze . Zobaczyłem w czasie drogi, że można żyć i być szczęśliwy bez względu na to, ile ma się samochodów, jaki jest stan konta i czy to konto w ogóle się założyło w banku. Fakt, przez wszystkie te kraje, również biedne, które przemierzałem, byłem postawiony w niejako w pozycji uprzywilejowanej. Dane mi było to zobaczyć jednak to wszystko nie zawsze z pozycji „turysty” ale i także kogoś, kto nie brzydzi się zakasać rękawy i pomóc w załadunku tira, spędzić godzinę gadając z żebrakiem na chodniku czy uczestniczyć w ważnym, religijnym wydarzeniu danej społeczności zupełnie bez poczucia, że „gdzieś tam w cywilizowanym świecie” za taki np. taniec wokół ogniska wyśmiano by mnie lub wyzwano od fanatyków. Autostop dawał mi poczucie wolności, byłem niezależny od rozkładów autobusów, od zatłoczonych i często niebezpiecznych terminali, czułem wiatr lub deszcz na każdej drodze, po której jechałem. Często wiązało się to z obecnością pobytu, nawet krótkotrwałego, w miejscach, gdzie przeciętni ‘backpackerzy’ nie zaglądają – w nudnych przydrożnych barach, w małych wsiach po środku niczego, w prywatnych domach, służących za nieoficjalnie jadłodajnie dla kierowców ciężarówek itd. Bywałem także i w miejscach dość niebezpiecznych, gdy przypominała mi się sentencja z pewnego znanego polskiego filmu, w której to jeden z bohaterów mówi coś o sygnałach przesyłanych przez psychikę do kupy, że spotkanie jest w gaciach.. :) Nie zliczę kilometrów, które musiałem przejść po podmiejskich dzielnicach w celu wyjścia na drogę wylotową, osób, które na mnie patrzyły ze zdziwieniem, gdy szedłem tak pochłonięty swoimi myślami przed siebie. Nie była to może taka swoboda jak w przypadku poruszania się np. na motorze czy rowerze, ale dawała mi i wciąż daje ogromną satysfakcję.


 

Nomadem jeszcze nie jestem, nie podczas tej podróży. Piszę o tym, jakby to był jakiś wyjątkowy status społeczny, a mam na myśli tylko kogoś, kto podróżuje bez określonej daty powrotu, żyjąc po drodze.. A jednak wielokrotnie czułem się kimś w rodzaju takiego nomadycznego wędrowca. Byłem gotów na każdą zmianę planów, każde spotkanie, powiew nowego, zwariowanego pomysłu – bo przecież czemu nie? Jeździłem bez przewodników, próbując jednocześnie zdobywać jak największą wiedzę o tym, co oglądam, gdzie jestem, dlaczego jest tak a nie inaczej w tym miejscu. Z jednej strony unikałem przez pewien czas hosteli, języka angielskiego i wszystkiego co ‘turystyczne’, co pozwoliło mi się zbliżyć do lokalsów i nauczyć języka hiszpańskiego. Z drugiej jednak nie chciałem zamykać się w jakimś określonym typie podróżowania, odrzucając coś na rzecz innego. Próbowałem więc wszystkiego, włącznie z imprezami w gringo gettach i wycieczką do dżungli z agencją turystyczną, chcąc poznać możliwie jak najwięcej, móc spojrzeć z każdego nowego punktu widzenia. I nie żałuje ani chwili, nie żałuje że czegoś nie zobaczyłem, gdzieś nie pojechałem, nie wspiąłem się na jakąś górę. Kilka rzeczy przybyło na listę „do zrobienia”, ale na to jeszcze będzie czas i okazja.

Dziękuje tym wszystkim, którzy byli ze mną przez ten rok. Dziękuje za wskazywanie mi Drogi, uczenie mnie swojego światopoglądu, za te wszystkie rozmowy… Pomagaliście mi kształtować tym mój własny punkt widzenia. Dzięki też za te wszystkie rozmowy na skype i fejsie czy za maile jakie dostałem od znajomych i przyjaciół, którzy o mnie przez ten czas nieobecności nie zapomnieli. Wiem, że omija mnie trochę, ale nie zapominam i o Was. Ogromne słowa uznania także dla Was, czytelników tego bloga, za to, że macie jeszcze siły tu zaglądać i czytać tak długie, w porównaniu do innych podobnych dzienników z podróży, moje relacje. Niektórzy są ze mną od samego początku, inni zaś dołączyli później, ale każdy komentarz czy wiadomość była dla mnie istotna, nawet jeśli nie niosła jakiegoś wielkiego przesłania, to sam fakt, że chciało Wam się kliknąć „skomentuj” i napisać coś od siebie, jest dla mnie bardzo ważne. W porównaniu z początkiem, ostatnio coraz rzadziej widuję komentarze i nie wiem z czego to wynika. Jeśli chcecie nawet napisać dwa słowa, uśmieszek – zróbcie to. Jeśli nigdy wcześniej nie pisaliście – to dajcie mi znać kiedyś, że zaglądacie. :] (gwoli informacji mogę powiedzieć, iż ze statystyk wynika, iż blog został w ciągu tego roku odwiedzony przez ponad 10 tys. internautów, którzy przeglądali jego zawartość (klikali w różne odnośniki na stronie) ponad 90 tys. razy!).

Ale to nie jest jeszcze koniec. Moja podróż się nie kończy tutaj, przede mną jeszcze trochę kilometrów, kilka pięknych historii i momentów, a także parę relacji, filmów i zdjęć. Podróż, którą zakończę powrotem do domu, kiedykolwiek by to nie nastąpiło, będzie tak naprawdę początkiem innej… Ale o tym innym razem. Dlatego też nie silę się teraz na jakieś podsumowania całościowe w tym poście i nie pozdrawiam całego świata całując go dwukrotnie w powietrze przy policzkach w błyskach fleszów.. :) Zostawię sobie trochę złotych myśli na później :] Rok to jednak wystarczająco długi czas na taki post jak ten i myślę, że nie przesadziłem :) Tymczasem –  jedziemy dalej! Na początku listopada opuszczam Mendozę i ruszam na spotkanie kolejnej przygody. Zawsze do przodu, zawsze pod prąd! (® pwmp)

Chao, hasta luego!

 

Wróć do relacji głównej