ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Moja Ukraina

Data dodania do serwisu: 2005-06-22
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina
Średnia ocena: 6.30
Ilość ocen: 953

Oceń relację

„W każdej podróży jest przynajmniej jeden fragment południa, godziny spokoju, odprężenie, bieg fal”
C.Margis


UKRAINA 30.04-8.05.05

Umówiłem się dziś z dawną przyjaciółką - Ukrainą. Dawno się nie widzieliśmy, ale mam nadzieję, że podobnie jak dzieje się to z ludźmi - wystarczy jeden gest, słowo i znów zrozumiemy się w pół zdania. Dla tych, którzy widzieli ją raz czy dwa jest szara, dla mnie zawsze będzie cudownie pastelowa i wierzę, że znów będzie miała na sobie zwiewną błękitno-żółtą sukienkę oraz nowiutki pomarańczowy kapelusz z szerokim rondem... Jedno wiem na pewno - stęskniłem się za Ukrainą.


Przygotowania:
Pomysł wyprawy rowerowej do Kamieńca Podolskiego i Chocimia narodził się... spontanicznie. Miesiąc wcześniej wiedziałem tylko tyle, że długi majowy weekend mam wolny. Wzrok przeskakiwał z roweru na plecak i odwrotnie, z map Czarnohory na mapę przeciętą po przekątnej błękitną kreską Dniestru. Wspólna motywacja - wraz z Hanią z Warszawy - przemawia za rowerem. Od miesiąca codziennie dojeżdżałem do pracy na rowerze 13 km w jedną stronę, ale to jeszcze nie był powód, by czuć się pewnie podczas wyprawy. W pierwszą ciepłą niedzielę tego roku - 17 kwietnia umówiliśmy się na wycieczkę rowerową po Puszczy Kampinoskiej. Z ciekawości zabraliśmy ze sobą sakwy i cały sprzęt. Wbrew obawom z obciążeniem jechało się dość łatwo - z górki rower niosła siła toczenia; pod górę było trudniej. Ale na szczęście obciążonym rowerem nie da się jechać wolno. Najtrudniejsza czynność to wsiadanie i wysiadanie z takim rowerem z pociągów pośpiesznych.
Wniosek z przygotowań: jedziemy do Kamieńca rowerem, Czarnohora... może zimą. Przed samym wyjazdem jeszcze drobne zakupy w postaci zapasowych dętek, kilku map i... w drogę.

Dzień 1
Łódź – Warszawa – Bełżec -Żółkiew

Dla kogoś tak dawno nie widzianego jak Ukraina, warto wstać o trzeciej nad ranem. Pakuję sakwy na rower, pierwsze kilometry w ciemnościach i przed piątą jestem w pociągu do Warszawy. O 7.10 z Warszawy – też pociągiem - do Bełżca. W wagonach jest chyba setka rowerów splątanych wszelkimi możliwymi linkami, szprychami i kierownicami. Podobnie splatają się oczekiwania wszystkich ich właścicieli co do wypraw - nawet tych bliskich. Wspólne zaglądanie w mapy ludzi widzianych pierwszy raz w życiu daje znów to uczucie istnienia podróży jako takiej: bez względu dokąd, skąd i po co; uczucie porządku i początku. Jak się okaże później, poza naszymi dwoma rowerami, jeszcze tylko pięć ostatnich jedzie na Ukrainę.
Wczesnym popołudniem - jako ostatni na trasie - wysiadamy w Bełżcu. Od granicy dzieli nas 16 km, które pokonujemy z łatwością. Po drodze oglądamy jeszcze miejsce obozu zagłady z okresu II Wojny Światowej. Chcemy być jak najszybciej za granicą!!! Na przejściu w Hrebennem jesteśmy traktowani z powagą prawdziwych kierowców. W dokumentach wymagane jest podanie marki pojazdu ale ani Merida, ani wierny Weltour w systemie nie występują. Występuje natomiast Rover, więc przekraczamy granicę jako dumni posiadacze tych właśnie. Daje nam to powód do zastanowienia się, jak będziemy traktowani na drogach przez „prawdziwych” kierowców. Odpowiedź nadchodzi szybciej niż się spodziewamy - po kilkunastu kilometrach. Ukraińscy kierowcy z uwielbieniem na nas trąbią, ale omijają wystarczająco szerokim łukiem, natomiast kierowcy ciężarówek z Mołdawii dziwią się, jak rowerzysta może jechać jezdnią. Jeden nawetzatrzymał się i zrobił karczemną awanturę za poruszanie się po tej samej drodze, co on. No cóż... szanse w starciu z dwudziestotonową ciężarówką mamy niewielkie; a niech sobie myśli, że jest lepszy.
W najśmielszych planach zamierzaliśmy dotrzeć dziś do Lwowa, ale biorąc pod uwagę „zawaloną” w pociągu noc, stwierdzamy: wystarczy. Dojeżdżamy do Żółkwi. Rzut oka na stare miasto i musimy znaleźć miejsce na pierwszy nocleg. Zachęca wzgórze opodal miasta i nie mylimy się. Znajdujemy osłonięte miejsce idealne na biwak. Pierwsza noc bez namiotu, pod gwiazdami.

Kilometry: 72
Straty w ludziach i sprzęcie: brak

Dzień 2
Żółkiew – Lwów – Hodoriw – Rohatyń

Nad ranem mamy zmarznięte nosy, ale słońce już świeci i po godzince jesteśmy gotowi do drogi. Jeszcze raz wjeżdżamy na stare miasto, które nie zawodzi jeśli chodzi o wytęsknione ukraińskie pastele. Coraz więcej zabytków po remoncie, coraz więcej odzyskuje dawne barwy. Po dwóch i pół godzinach jesteśmy u bram Lwowa.
Szkoda, że to urokliwe miasto traci swój dawny klimat. I to bynajmniej nie z winy Ukraińców, ale polskich wycieczek – ludzi często nieświadomych, gdzie i po co przyjechali. Do tego jeszcze próby oszustw i drobnych (na szczęście) kradzieży. Niestety jedna udana - w mgnieniu oka straciłem we Lwowie zawieszone na kierownicy okulary (Zapamiętajcie tego człowieka!). Przeraża, że złodzieje mówią o tym co robią jak o zwykłej codziennej pracy. Udręką turysty są całe chmary „żerujących” dzieci dotykających brudnymi, małymi łapkami każdej części roweru z nadzieją, że być może coś nie jest przykręcone, być może coś da się skubnąć - kawałeczek błyszczącego zachodu. Obrazki niczym u nas za czasów, kiedy za szybami pewexów błyszczały puszki po piwach świata. Powiem jedno, jeśli ktokolwiek chce zwiedzić i zobaczyć prawdziwą Ukrainę niech nie jedzie do Lwowa, niech nie skusi go namowa setek biur podróży czy sentymentalnych telewizyjnych migawek. Lwów - jedyne miejsce na Ukrainie, które straciło z czasem w moich oczach. Mimo to byliśmy zdecydowani we Lwowie przenocować. Szybko okazało się, że nie jest to wcale łatwe w czasie długiego weekendu. Nie zastanawiając się zbytnio, zdecydowaliśmy wyjechać na nocleg zamiasto. Zrobiło się późno, więc jedynym wyjściem pozostała elektriczka do Hodorowa. Z okien pociągu podziwialiśmy ruiny zamku w Starym Siole.
Na miejscu wysiadamy około 20.00. Mamy ochotę na gorącą kąpiel, więc jedziemy jeszcze 25 km do Rochatynia, do którego docieramy w głębokich ciemnościach. Nocujemy w hotelu "Elit" za 80 hrywien za dwie osoby.

Kilometry: 69
Straty w ludziach i sprzęcie: okulary przeciwsłoneczne

Dzień 3
Rohatyń – Halicz -Iwano Frankowsk - Tysmienica
Rano szósty odcinek czterech pancernych z ukraińskim dubbingiem, kawa i skromne śniadanie. O 8.30 znów na rozpędzonych kołach. Plan na dziś zakłada dotarcie do Dniestru, już za Iwano Frankowskiem. Po około dwóch godzinach jazdy docieramy do Halicza. Szkoda że w większości przypadków zamki znajdują się na wzgórzach wokół miasteczek, paradoksalnie 50-kilogramowe rowery ograniczają mobilność.
W Haliczu pierwszy raz widzimy Dniestr. Rozpędzona bladozielona woda wyznacza nam kierunek. Będzie w Chocimiu przed nami, to pewne. Dla nas to zaledwie początek prawdziwej podróży. Stąd rozpoczniemy odkrywanie Ukrainy nieznanej i niewidzianej dotychczas. Około 13-tej docieramy do Iwano Frankowska, jak na warunki ukraińskie, miasta nowoczesnego i zadbanego. Choć główny bulwar rozczarowuje nieco podobieństwem do Skierniewic czy Radomia.Na rynku wreszcie upragnione piwo „Obołon Aksamitnoje” i można ruszać w dalszą drogę. Jest po 17-tej, więc pewnie nie dotrzemy dziś do Dniestru - 3 dni jazdy zluzowały sporą część nakrętek w naszych pojazdach. Tym bardziej budzi podziw napotkany jegomość (19), który – jak się chwali - swego czasu zjechał połowę Związku Radzieckiego na rowerze, a dziś niespodziewanie nas dogonił na swoim wehikule. Szybko weryfikuję jego słowa i jednego jestem pewien: siodełko ma wygodniejsze od mojego. Docieramy do Tysmienicy i nocujemy przy drodze w namiocie pod czujnym okiem krążących bocianów. Mimo ich obecności już do końca podróży będzie nam towarzyszył dźwięk tysięcy żab zagłuszających nawet odgłosy ulicznego zgiełku.

Kilometry: 80
Straty w ludziach i sprzęcie: lekkie zatrucie pokarmowe i plastikowa osłona łańcucha


Dzień 4
Tysmienica-Buczacz-Jazłowiec

Słońce budzi po siódmej, rozpuszczalna kawa, śniadanie i w drogę. Po zatruciu i osłonie łańcucha.... nie ma już śladu, więc zaczynamy dość żwawo. Tym bardziej, że do Dniestru droga prowadzi w dół. 55 km na godzinę rozwiewa włosy, nic nie zapowiada dalszych trudności. Przekraczamy rzekę i zaczyna się podjazd. Na szczęście jeszcze nie wiemy, że będzie tak aż do Buczacza. Po drodze posilamy się w miasteczku Koropiec. Życzliwi mieszkańcy mówią, że damy radę. Ciężko zebrać myśli zamieniając się w mechanizm. Na ostatnich nogach – a może lepiej powiedzieć: kołach - docieramy do Buczacza, miasteczka wyjątkowo bogatego w zabytki. Udałonam się zobaczyć klasztor, kościół i ratusz miejski. Niestety nikt z mieszkańców nie ma pojęcia, gdzie jest fontanna przy której zwykł odpoczywać Jan III Sobieski. Do ruin zamku też nie docieramy... bo są na górce. Jest nadzieja, że uda się jeszcze dzisiaj dotrzeć do Jazłowca zachwalanego przez znawcę zabytków w pociągu ze Lwowa. Tuż przed zmrokiem jesteśmy na miejscu. Już na wjeździe do miejscowości zachwycamy się starym polskim cmentarzem ze zrujnowaną kaplicą i dostajemy gęsiej skóry na widok otwartych grobowców. Jak by tego było mało planujemy nocleg w ruinach kościoła. Zapalenie świeczki o północy podsyca wrażenie niesamowitości potęgowane odległą burzą i sypiącymi się wokół freskami. Polecam wpatrywanie się przed zaśnięciem w wejście do kościelnych krypt...

Kilometry: 83
Straty w ludziach i sprzęcie: linka od tylnego hamulca

Dzień 5
Jazłowiec – Borsziw - Kamieniec Podolski

Kolejny poranek wita nas deszczem. Nic to, przecież nie jesteśmy z cukru. Pierwsza czynność dzisiaj to wymiana dziurawej dętki. W wąskim wejściu do ruin mija nas polska wycieczka. Kwadrans wcześniej a byliby nas zastali w pieleszach. Stromo w dół, stromo pod górę i jesteśmy w klasztorze Sióstr Niepokalanek. Niestety tuż za klasztorną bramą kolejna guma. Wystarczy kilka kilometrów bez asfaltu, aby ciężar naszych rowerów nabrał znaczenia. Z lekkim opóźnieniem ruszamy w dalszą drogę. Dziś przed nami najdłuższy etap, bo aż do Kamieńca Podolskiego. Do Touste (Tłuste), niewielkiego miasteczka z interesującym kirkutem, docieramy bez problemu. Wpadamy na pomysł wsparcia się pociągiem do Zaleszczyk, ale jak się okazuje jest tylko jedendziennie, tzn. był pół godziny wcześniej. Przyjaźni pracownicy UZ-etu radzą jechać przez Borsziw. Po drodze podziwiamy „spichlerz Europy”. Wielkie przestrzenie zdają się nie mieć końca. Sprawdzają się najgorsze obawy sprzed podróży, wiatr uniemożliwia poruszanie się. Płaskie odcinki drogi pokonujemy ze średnią prędkością 12 km/h wkładając całą siłę w pedałowanie. Nie da się jechać, pierwszy kryzys gotowy. Mamy dość wszystkiego po 25 kilometrach, a do Kamieńca jeszcze 50. No trudno, zmuszeni jesteśmy wesprzeć się komunikacją, tym razem prywatną. Po krótkim targu staje 80 hr za busa do granic Kamieńca Podolskiego. Przez godzinkę jazdy humorypoprawiają się, tym bardziej, że kres podróży dodaje sił. Dotarliśmy. Zamek w Kamieńcu Podolskim wyłania się nagle i tak samo nagle robi ogromne wrażenie. Pozostaje nam już tylko dostojny, powolny przejazd przez brukowane uliczki starego miasta i Rynku Ormiańskiego do hotelu „Ukraina”, gdzie za 44 hr dostajemy Artiek, żywcem wyjęty z czytanek z dzieciństwa o pionierach w Kraju Rad. Wieczorny spacer główną ulicą Kamieńca nie zmienia tego wrażenia, choć z pionierów stajemy się uczestnikami nocnego życia kojarzącego się z rejsem Wołgą pyrkoczącym parowcem ze zbyt głośną muzyką disco i błyszczącymi lustrzanymi kulami u sufitów. Jest przyjemnie i tanio.

Kilometry: 60
Straty w ludziach i sprzęcie: dwie dziurawe dętki

Dzień 6
Kamieniec Podolski - Chocim

Dziś luz!!! Do południa zwiedzamy zamek w Kamieńcu oraz kościół Trynitarzy i kościół franciszkański z zachowanym tureckim minaretem. Potem listiłki do Polszy i ruszamy na podbój Chocimia, od którego dzieli nas zaledwie 28 km. Niespiesznie, około 14-tej docieramy do bram twierdzy i już na wjeździe dostajemy brawa od polskiej wycieczki za dotarcie aż tutaj. Mamy chytry plan dostania się na ogrodzony i strzeżony teren twierdzy i pozostania tam do rana. Zwiedzamy zamek i zaszywamy się do zmroku nad Dniestrem tuż pod czterdziestometrowymi murami. W międzyczasie docierają do nas tacy sami zapaleńcy jak my. Sasza, Mikołaj i Maksym są Rosjanami i mieszkają w okolicach Odessy. Są nieco zaskoczeni, że nie obawiamy się biwakować w pobliżu miasteczka ale chętnie dołączają do nas. Tuż przed zmrokiem rozbijamynamioty i spędzamy kilka godzin przy ognisku, wymieniamy adresy mailowe i kilka ciekawych obserwacji. Spotykamy się mniej więcej w połowie drogi między Przemyślem a Odessą i zastanawia nas, jak to możliwe że, jadąc z przeciwnych kierunków wczoraj wszyscy mieliśmy problemy z czołowym wiatrem. Widocznie taki los rowerzysty. Planujemy wspólny wyjazd do Pragi przez Polskę, wypijamy za świeże ojcostwo Mikołaja... Przed nami ostatnia noc na Ukrainie - widok z namiotu niesamowity (dla obawiających się takiego spania: przepływający patrol ukraińskiej milicji pozdrawia nas ze swej łodzi).

Kilometry: 28
Straty w ludziach i sprzęcie: brak

Dzień 7
Chocim – Czerniowce – Lwów

Nie mogliśmy wybrać lepszego miejsca na pobudkę- słońce wpada do namiotu i zapowiada piękny dzień. Szkoda że ostatni. Po tygodniu jazdy nic już nie boli i mamy wrażenie, że możemy jechać wszędzie. Niestety dziś... tylko do Czerniowców. Po 45 km osiągamy najdalszy ,od polskich granic, punkt naszej wyprawy ,w lewo droga na Kiszyniów w Mołdawii, a widoczne wzgórza to już Rumunia po drugiej stronie Prutu.
Jedzie się cudownie, wiatr Podola owiewa twarz i powoli żegnamy się z krajobrazem do złudzenia przypominającym ukraińską flagę. Do uszu dociera też osobliwy ‘hymn’ Ukrainy, jaką widzieliśmy . Do miasta docieramy koło 16-tej Czerniowce słusznie robią wrażenie włości Miłościwie Nam (kiedyś)Panującego Franciszka Józefa. Choć na rowerze są...hmmm... miastem jednorazowym. Położone są tak stromo, że po zjechaniu do dworca kolejowego nie ma się jużochoty na ponowne wdrapywanie do centrum. Dobra rada: jeśli przed dalszą podróżą macie jakieś braki, nie myślcie o nich dopiero na dworcu.
Pociąg do Lwowa mamy o 20.38, więc pozwalamy sobie na wino w pobliskim kafie barze oraz na zakupy suwenirów w postaci „miodowej z percem”. Nawet godzina spędzona w kolejce po bilety do Lwowa (9 hr) nie psuje cudownego uczucia udanej wyprawy. A na peronie... totalne zaskoczenie: odjeżdża pociąg do Moskwy i ze wszystkich dworcowych głośników stawia nabaczność pompatyczny hymn. Nostalgiczna pozostałość po imperium ma chyba na celu wyróżnienie pasażerów jadących do Moskwy , jest wygrywana tylko na początkowej stacji i tylko dla pociągów do dawnej stolicy. W głowach nagle świta nam wątpliwość: czy można przewozić rowery w ukraińskich pociągach sypialnych? Dwadzieścia minut przed odjazdem okazuje się, że... NIE!!
‘Prowydnik’ naszego wagonu żywcem wyjęty z „CK dezerterów” (nie wiadomo czemu ,ale czuję się przy nim jak przy komendancie transportu gdzieś pomiędzy Koszycami i Satoraljaujhely) – taki Pan ,komendant’ w śmiesznej czapce (ni to kepi, ni pikelhauba) mówi, że jest za ‘maleńki’ i tylko‘naczalnik pojezda’ może zezwolić na wejście do wagonu z rowerem. Działamy dwutorowo: jednoczesne negocjacje z ‘prowydnikiem’ i ‘naczalnikiem’ kończą się tym, że mamy wreszcie bilety bagażowe (bagaż na rukach) i pozwolenie od naczelnika. Mimo to musimy zapłacić ‘prowydnikowi’ po 5 $ za rower, co gorsza musimy nasze rowery rozebrać na części... Uff, udało się, pociąg rusza, a my w środku. W odróżnieniu od pociągu do Moskwy pędzącego teraz gdzieś przez północną Bukowinę mamy przed sobą 11 godzin jazdy i tylko nieco ponad 300 km. Mamy miejsca leżące i umilamy sobie podróż rozmową ze studentami z Krakowa wracającymi z Rumunii.

Kilometry: 70
Straty w ludziach i sprzęcie: linka przedniej przerzutki

Dzień 8
Lwów – Przemyśl – Warszawa - Łódź

Jest 7 rano, za oknem znajomy zamek w Starym Siole. We Lwowie mamy tylko godzinę do odjazdu pociągu do Szegini, więc zaczynamy składać rowery i sakwy. Jeszcze tylko darmowa kawa (darmowy wrzątek jest zawsze dostępny u ‘prowydnika’, a kawa jest pewnie w cenie 10 $ za dwie) i o 8 wysiadamy na dworcu we Lwowie. Szybko przejeżdżamy na dworzec podmiejski – zyskujemy jeszcze czas na śniadanie i ostatnie zakupy. W pociągu panuje niesamowity tłok, jak okaże się później, większość wiezie papierosy i alkohol do Polski. Nawiązujemy bliższą znajomość z przemiłym Olkiem Kochanym (nazwisko autentyczne), który proponuje gościnę przy następnej wizycie na Ukrainie. Przykry wyjątek z początku pobytu potwierdza regułę otwartości Ukraińców. W miłym towarzystwie dwie godziny z okładem mijają w okamgnieniu. Od granicznej stacji doostatniej przeszkody w postaci przejścia granicznego dzieli nas tylko 1,5 km. Ukraińscy celnicy uznają nas za zwykłych pieszych i nici z przejechania granicy, musimy ją przejść. W części dla pieszych sceneria przerażająca, wszędzie wokół porozdzierane kartony papierosów a atmosfera przypomina brzegi Styksu. Tylko dzięki pomocy służb granicznych i celnych udaje się ominąć tłum przemytników bokiem, choć i tak podsłuchane rozmowy wywołują nieprzyjemne zdumienie:
Ty, wiesz że dzisiaj nogi nie przechodzą?
O ku...!
A masz coś na nogach dzisiaj?
Nie ku...
No ja też ku... nie.
Wczoraj był „Olek” i nogi przechodziły.
Dzisiaj jest ta ku... „kozaczki” i nic nie przechodzi
A niech ku... biorą, co mi ku... zabiorą,
A WY GDZIE Z TYMI ROWERAMI KU....!

(Bez komentarza)

Coraz częściej spoglądamy na zegarki, dochodzi 13-ta. Za godzinę mamy pociąg z Przemyśla do Warszawy. Dzielące nas od Przemyśla 12 km pokonujemy w pół godziny w deszczu. Jeszcze tylko biegiem do kasy i miła odmiana delektujemy się zapamiętanymi krajobrazami i ludźmi. Zapadamy w przyjemny sen.... w Warszawie będziemy o 21.
Ostatnia przesiadka i znów pusty pociąg do Łodzi, po 30 godzinach podróży myślę o kolejnych... Lipiec blisko, a zielone Węgry czekają...

Kilometry: 39 (razem 501) Straty w ludziach i sprzęcie: brakpustego pociągu staje się rzeczywistością. Teraz, już na spokojnie.