McKinley - Alaskańska pułapka
Autor: Zbyszek Bąk Homohibernatus
Data dodania do serwisu: 2009-06-15
Relacja obejmuje następujące kraje: Alaska, USA
Średnia ocena: 6.30
Ilość ocen: 197
Oceń relację
<div align="justify"> <!-- @page { size: 21cm 29.7cm; margin: 2cm } H1 { font-weight: bold; page-break-after: avoid } P { margin-bottom: 0.21cm } --> </div><p align="justify"><strong>"Aby zdobyć najbogatsze doświadczenia i zaznać największe radości, trzeba po prostu wybrać życie niebezpieczne"</strong> </p><p align="justify">Fryderyk Nietzsche.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Przełęcz Top 5000 m.n.p.m.</p><p align="justify"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/Widoki_z_Motorcycle_Camp.McKinley.fot.Maciek_Burchardt.jpg" alt="" width="502" height="333" /></p><div align="justify"> </div><p align="justify">Schodzimy zmęczeni po ataku szczytowym związani liną asekuracyjną z High Campu (5350m.n.p.m.) na dół do bazy pod McKinleyem. Idziemy ostrą grania po której bokach są dość duże ekspozycje, dochodząc do przełęczy Bartek oświadcza że się wypina z liny gdyż chce iść szybciej bo dokucza mu odmrożony policzek i chce się znaleźć jak najszybciej na dole w obozie. Sprawnie i szybko znika za załomem skały i nagle gdy zza niej wychodzimy widzimy go leżącego nieruchomo paręnaście metrów poniżej na śniegu a wokoło niego zbierającą się grupę podchodzących alpinistów, serce zamiera mi w bezruchu…</p><div align="justify"> <font size="3"><strong>Kahiltna Glacier 2154m.n.p.m. - 8 dni wcześniej </strong></font></div><p align="justify">Po 25 godzinnej męczącej podróży samolotem firmy Air France przez Atlantyk z przesiadką w Paryżu i Salt Lake City do Anchorage, 40 minutowy przelot awionetką nad Alaska Range na lodowiec Kahiltna skąd rozpoczynamy naszą pieszą przygodę to czysta przyjemność. Cały zespół tzn. Beata, Maciek, Bartek, Kasia, Jacek, Ilona z Przemkiem i Rafał z Anią aż się nie mogą doczekać kiedy ruszymy na najwyższy szczyt Ameryki Północnej – Denali ( Tron Słońca jak zwą go rdzenni Athabaskowie ) lub jak go nazwali pod koniec XIXw. po ostatnim prezydencie Williamie Amerykanie – McKinley (6193m.n.p.m.). Lecieliśmy tu tyle godzin i wciąż jest ten sam dzień , i wciąż jest widno, do czego zresztą będziemy się musieli przyzwyczaić bo nocy o tej porze roku to tu nie ma a latarki są tu całkowicie zbędne. Po zabawnym incydencie w Paryżu gdy pewna Amerykanka w drodze do USA której waga osobista przekroczyła 130kg a to niestety norma u tego narodu , wykupiła jak zwykle dla siebie dwa miejsca do siedzenia , okazało się już w samolocie że miejsca były, a i owszem ale w dwóch różnych rzędach z czego po cichu się serdecznie uśmialiśmy, to po wyjściu na lodowiec gdzie powitał nas siarczysty mróz wcale nie było nam do śmiechu. Po wcześniejszym komfortowym noclegu w Arctic Adventure Hostel w Anchorage i w Bunkhousie w Talkeetna który należał do naszego powietrznego przewoźnika Talkeetna Air Taxi, tu już wiedzieliśmy że o wygodach możemy zapomnieć. Po pysznym śniadaniu składającym się z jajecznicy na boczku zrobionej z jajek zakupionych w Wod Martcie gdzie nabyliśmy też resztę ekwipunku i żywności na wyprawę oraz po wspaniałym obiedzie w West Rib Pubie znanym z filmu Przystanek Alaska tu wysoko już czuliśmy że jeszcze zatęsknimy za nieliofilizowanym jedzeniem. Gdzie po solidnej dawce strachu jaką zafundowali nam rangersi w Talkeetnie podczas odprawy i szkolenia górskiego oraz przy odbiorze permitów zezwalających na działanie na terenie Parku Narodowego Denali tu już czuliśmy że w niczym oni nie przesadzali opisując to wszystko co może nam się wydarzyć, że na tym Alaskańskim lądzie 5- krotnie większym od Polski gdzie żyje tylko 2,5 miliona ludzi oraz całe stada łosi, karibu, wilków i niedźwiedzi grizzly będziemy zdani tylko na siebie, swoje doświadczenie i ekwipunek. Prawdopodobnie pierwszy polski kontakt z Alaską miał miejsce na początku XVIII w. i dotyczy polskiego zesłańca Ignacego Kosarzewskiego, księdza unickiego z Wołynia a którego osobę poprzez wyprawę chcemy przybliżyć. Został on zesłany na rosyjski Daleki Wschód za to, że nie chciał przejść na prawosławie. Stał się tam wielkim podróżnikiem. Po 1713 r. był na Alasce razem z rosyjskimi kozakami, którzy ściągali daninę z miejscowej ludności na rzecz rosyjskiej administracji na Syberii. Z tamtych czasów po dziś dzień jest osada Kosarewski na lewym brzegu rzeki Jukon, na wprost miasteczka Holy Cross. Domek Kosarzewskiego zajęli potem Indianie i wokół niego powstała indiańska osada noszące jego imię. Jest tu także rzeka Kosarzewskiego – Kosarefsky River, która łączy się z rzeką Jukon pod Holy Cross. Mimo tych wszystkich obaw pełni entuzjazmu przepakowujemy swój ekwipunek na sanie które będziemy ciągnąć pod górę podczepione na karabinkach do uprzęży. Pierwszy etap to droga do Ski Hill ( 2380m.n.p.m.) gdzie będziemy mieli nocleg. Słońce świeci dość ostro dzięki czemu mamy wspaniałą widoczność oraz niesamowitą sposobność do robienia zdjęć. Bartkowi odkręca się w plecaku słoik z majonezem z czego jest kupa śmiechu bo cała droga jest nim umazana i od razu zostaje ochrzczona nazwą Mayonez Way. Po dość długiej wędrówce na miejscu na szczęście nie musimy budować platform pod namioty i wyżynać lodowych bloków z których buduje się ochronne murki przed wiatrem i śniegiem bo są już gotowe po poprzednikach. Słońce zachodzi tu ok. 24 godziny więc rozmowom nie ma końca a i tak zasnąć jest ciężko bo jest cały czas jasno. Nazajutrz do obozu II na Kahiltna Pass ( 2750m.n.p.m.) dostajemy się dość szybko bo to krótki odcinek a następnego dnia szykuje się dość długa trasa i w celu lepszej aklimatyzacji postanawiamy tą odległość podzielić na dwie części. Następny dzień w drodze do Motorcycle Camp ( 3350m.n.p.m.) upływa również pod dobrą gwiazdą, słońce smaży, wiatr lekki, bez śladu jakichkolwiek chmur na niebie. Ten obóz to już całkiem spore osiedle alpinistów, zostawiamy tutaj depozyt zakopany w śniegu oznaczony bambusowym kijkiem z naklejką naszej ekspedycji na końcówce a których podobnych w okolicy są dziesiątki. Kolejnego dnia będzie ostre podejście do bazy głównej i wiele ekip wybiera ten wariant podziału jedzenia i paliwa. Z samego rana wiążemy nasze sanie w konwój po 3 sztuki a sami również łączymy się liną asekuracyjną i ostro pod górę. Każdy kilogram czuć teraz podwójnie, uprząż wrzyna się w biodra, sanie próbują się przewracać co sprawia że marsz pod górę staje się katorgą, na dodatek pogoda zaczyna się pogarszać, widoczność przez opad śniegu ogranicza się do parunastu metrów, na Windy Cornerze wieje solidnie, ten skalny występ został nazwany tak nie od parady. Na dodatek jacyś francuzi wprowadzają nas w błąd, wcześniejszy nasz zamiar to nocleg w obozie poniżej Base Campu ale po ich zapewnieniu że do obozu tylko 20 minut ruszamy dalej, wychodzi 2 godziny z hakiem. Dziewczyny padają ze zmęczenia , Przemek z Iloną dochodzą trochę później, trzeba jeszcze się wrócić po część bagażu i w rzeczywistości spać idziemy po północy.</p><p align="justify"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/Oboz_motorcycle_Camp.McKinley.fot.Zbyszek_Bak_1306x979.jpg" alt="" width="507" height="377" /> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font size="3"><strong>Base Camp 4350m.n.p.m. 3 dni do ataku szczytowego.</strong></font></p><div align="justify"> </div><p align="justify">Po solidnym odespaniu zaległości z dni poprzednich dziś dzień odpoczynku czyli tzw. rest. Za pomocą lodowych pił wycinamy bloki lodowe które układamy dokoła namiotów, osłonią nas w późniejszym czasie od ostrych wiatrów i śniegu . Przy ładnej pogodzie climbersi którzy zjechali tu ze wszystkich stron świata wychodzą na pogadanki ze swoich namiotów. Oprócz nas są tu Włosi, Niemcy, Francuzi, Koreańczycy, Czesi, Austriacy oraz oczywiście Amerykanie. Na środkowym placu niczym pomnik lub statua stoi niczym nie osłonięty sedes w którym wszyscy bez krępacji się załatwiają. Rangersi ostro pilnują żeby niczyja kupa nie skalała czystego , Alaskańskiego śniegu a z którego oczywiście czerpiemy źródło wody po stopieniu nad ogniem w menażce. Na tej wysokości przy braku odpowiedniej ilości tlenu czas uzyskania 1 litra wody to ok. jedna godzina więc nic dziwnego że całe życie towarzyskie toczy się przy gotowaniu a rozmowom na temat jedzenia niema końca. Większe potrzeby robi się też do dużych, zielonych kubełków które dostaliśmy na dole od rangersów , przypominają olbrzymie słoiki , wyłożone są torebkami plastikowymi które to później wyrzuca się w przepastne szczeliny. Alaska musi pozostać czysta! Każdy też z uwagą śledzi informacje przed namiotami ranwersów o prognozie pogody na nadchodzące dni. Czy już można iść wyżej i atakować szczyt czy jeszcze warto przeczekać na normalnej wysokości. Niektórzy niczym pawie paradują po obozie obwieszeni sprzętem alpinistycznym niczym Bonington przed wejściem w ścianę na Mt. Everescie, tylko ze im połowa tego sprzętu i tak się nie przyda ale im więcej szpeju tym ważniejszy alpinista… Base Camp zaskakuje słabym zapleczem socjalnym, na innych górach można za odpowiednią opłatą zadzwonić z telefonu satelitarnego, sprawdzić pocztę w internecie, zjeść pizze lup zupę, napić się pepsi, tutaj nic, tylko namiot sanitarny z namiotami sypialnymi strażników i to wszystko. Jak na amerykanów to słabo. Ale oni za to zaskakują tu nas swoją postawą, to nie ci sami których znamy z filmów i teledysków, aroganccy i wyszczekani kowboje. Może dlatego że to Alaska, że to nie Stany jak powiadają miejscowi, zupełnie inne warunki, to ludzie gór, z charakterami wyrobionymi przez twarde środowisko w których trzeba sobie pomagać, gdzie serdeczność i życzliwość jest dużo więcej cenniejsza od wartości pieniądza.</p><p align="justify"><img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/Ski_Hill.McKinley.fot.Zbyszek_Bak_1306x979.jpg" alt="" width="502" height="375" /> </p><div align="justify"> <font size="3"><strong>High Camp 5370m.n.p.m.- atak szczytowy </strong></font></div><p align="justify">Prognoza pogody nie pozostawia złudzeń, przed nami ostatnie 3 dni lampy a potem załamanie, niewiadomo na jak długo. Nie zastanawiając się zbyt długo wyruszamy do górnego obozu w pełnym obciążeniu sprzętu i jedzenia. Podejście na przełęcz na 5000m stopniowo zwiększa swój kąt , idziemy związani liną ostrożnie stawiając kroki . W pierwszej 3-ce Jacek, Maciek i Bartek, w drugiej Beata, Kasia i Zbyszek. Reszta postanowiła odpocząć jeszcze jeden dzień na dole. Ostatnie 200m to 50 stopniowe nachylenie w lodzie Headwall. Kolejka do poręczówek zrobiła się długa jak fiks, nie dziwne, każdy chce wykorzystać sprzyjającą aurę. Na przełęczy ostry wiatr, mróz w granicach -25 stopni Celsjusza, idziemy w prawo granią, spora ekspozycja po obu stronach. Na twarzach oprócz wysiłku widać że zaczyna też dokuczać wysokość, ruchy coraz bardziej powolne, każdy krok przychodzi z trudem. Do obozu przychodzimy w ostrej zawiei ok. godz.20 i z trudem rozstawiamy namioty szarpane przez wiatr. Następny dzień poświęcamy w całości na regenerację sił co pozwala nam z jeszcze większą werwą zaatakować szczyt kolejnego dnia. Krótka odprawa o 10 rano ( tutaj o tej porze się atakuje szczyt) i ruszamy trawersując zbocze góry, zresztą nie pierwsi i nie ostatni tego dnia. Z nami razem idzie nas ok. 40 osób, to efekt okna pogodowego w które się wstrzeliliśmy. Ale słońce to jedyna zachęta tego dnia do podjęcia próby zdobycia jednego ze szczytów zaliczanych do tzw. Korony Ziemi czyli najwyższych wierzchołków wszystkich kontynentów. Wieje przenikliwy wiatr prędkością dochodzący do 120 km na godzinę, mróz poniżej -30 stopni Celsjusza wcale nie ułatwia zadania a przy dużym wietrze jego odczuwalność jest prawie dwukrotnie większa. Za przełęczą Denali skręca się ostro w prawo gdzie jesteśmy wystawieni na silne podmuchy , śnieg zostaje wywiany do czystego lodu w który zawzięcie wgryzają się nasze raki i czekany, każdy metr z trudem wydzierany jest górze, nasze twarze cały czas wystawione są na siekanie drobnymi okruchami lodu i śniegu które rzuca w nas każdy podmuch. I nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki o 3 po południu wiatr ustaje. Przechodzimy krótki plateu - Football Field i ostatnie ostre podejście. Na twarzach ludzi maszerujących obok widać ogromny wysiłek jaki wkładają w te ostatnie metry podejścia. Jeszcze jedno przejście śnieżną granią , dość zresztą niebezpieczną bo miejscami jest oparcie tylko na jednego raka i oto Alaska stoi u stóp, wyżej już na tym kontynencie nie ma nic, McKinley zdobyty! </p><div align="justify"> <font size="3"><strong>Pułapka na lodowcu - Powrót </strong></font></div><p align="justify">Odpoczywamy po wczorajszych emocjach ale nie wszyscy, dziś jeszcze Jacek atakuje szczyt i znowu następny sukces ! Dziś w Polsce dzień matki , rodzeństwo pewno przyjechało do rodziców w odwiedziny, może przy okazji wspomną o mnie, o tym co nie na morzu, lecz w górach szuka tego, czego nie zgubił - rozmyślam. O 15 część wczorajszej grupy szturmowej decydujemy się na zejście na dół do bazy. Podczas powrotu na grani Bartek poślizgnął się i zderzył z kimś idącym z dołu , wybija sobie bark. Ledwo go sprowadzamy z jego plecakiem na dół. Najgorsze są poręczówki i 50 stopniowa lodowa ściana. Ciężko zachować bezpieczeństwo grupy. Po zejściu do połowy góry na szczęście odbierają go od nas rangersi, pakują na sanie i zwożą na dół. Na dole z gorącą herbatą czekają już na nas niezawodni Ania i Rafał. Pogoda pomału zaczyna pokazywać co potrafi zrobić na jednym z najzimniejszych miejsc na ziemi. Następne 3 dni tkwimy w namiotach, ciągle pada śnieg i wieje przenikliwy wiatr. Co parę godzin niczym przy syzyfowych pracach trzeba odkopywać namioty. Z Bartkiem też jest nieciekawie, lekarz próbował nastawić mu jego bark ale się nie udało, helikopter nie może w ogóle wylecieć po niego w tych warunkach, i tak przez 7 dni. W piątek postanawiamy wyrwać się z tej pułapki, schodzimy w trójkę na dół, w tych warunkach sanie ciągle się przewracają, śnieg po kolana, trzeba torować drogę. Ktoś kiedyś powiedział że skoro każdy człowiek ma swojego anioła stróża to ja ze względu na intensywny tryb życia musze mieć ich z dwunastu. W tym dniu kiedy w pocie czoła torowaliśmy z trudem drogę przez śniegi Alaski wydawało mi się że wszystkie dwanaście siedzi na moich saniach. Do bazy na lodowcu doszliśmy o 22. Tu okazuje się że już od 4 dni nic nie lata. Wszyscy są uwięzieni na tym skrawku płaskiego terenu wciśniętego pomiędzy górami, ludziom zaczyna brakować gazu i jedzenia bo wszystko pozostawili w górach dla bardziej potrzebujących. Po dwóch dniach i nas zaczyna dopadać wizja głodu. Na dodatek czas spędzony przez naszą trójkę w namiocie na terenie wielkością porównywalną do obszaru pod stołem kuchennym wcale nie jest najbardziej komfortowy. Na szczęście pojawia się lekka poprawa pogody i w niedzielę w nocy zaczynają przylatywać po nas awionetki. Cali i zdrowi lądujemy w Talkeetnie gdzie przystępujemy do regularnych oblężeń miejscowych barów i restauracji. Niestety świadomość że na górze są ciągle odcięci od świata nasi przyjaciele nie daje nam spokoju. Pozostaje wierzyć ze im też się poszykuje i wkrótce razem się wszyscy zobaczymy… Bartka niedługo zwożą na dół i po nastawieniu barku w miejscowym szpitalu spotykamy się w Anchorage, reszcie po tygodniu udaje się wyrwać z matni ale z przygodami, Przemek skręca nogę i czeka go również przejażdżka helikopterem. Miło mieć zespół na którym można polegać. Ile razy się słyszy o niesnaskach, nieporozumieniach podczas wypraw. A przecież to nasze wymarzone wyjazdy o których tak bez przerwy myśleliśmy, do których tak długo się przygotowaliśmy, wygospodarowując urlop i z trudem odłożone pieniądze. Nie marnujmy tego kiepskimi kłótniami o byle co, które z upływem czasu wydadzą nam się błahe. Bądźmy dla siebie tam w górach serdeczni i życzliwi. Pomagajmy bez zapytania, służmy radą i wprowadzajmy radość, nie zapomnijmy o termosie gorącej herbaty gdy bliscy dochodzą do obozu, pomóżmy rozłożyć namiot gdy zmęczeni nie mają na nic siły. Niby to oczywiste ale coraz bardziej zapominane. Coraz więcej egoizmu i skomercjalizowanego świata wkrada się wysoko w góry, gdzie my powinniśmy być ponad tym wszystkim. Nie lekceważmy też samych gór, pieniądze nas tam same nie wniosą, solidne przygotowanie fizyczne i praca drużyny pozwolą zdobyć upragniony szczyt. Samemu może i wejdziemy ale wspólnie będzie na pewno raźniej, bezpieczniej i weselej a radość z osiągniętego celu będzie podwójna. Nie zapomnijmy też wywieszać naszej polskiej flagi w obozach, w bazach, nośmy jej małe odpowiedniki na czapkach, rękawach bluz, kurtek, łatwiej się odnajdziemy w tym tłumie, bądźmy dumni że jesteśmy Polakami, wciąż na świecie jesteśmy w ekstraklasie alpinizmu, wszyscy z szacunkiem odnoszą się do naszych osiągnięć. Zawsze raźniej gdy w obcym kraju nie jest się samemu, że obok są rodacy, że można liczyć na czyjąś pomoc, czyjś miły gest. Do szybkiego…</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> <img src="_grafika/photos/users/1db3aad0d885bd53f421a2925cfc3993/photos/Gran_do_High_Campu.McKinley.fot.Zbyszek_Bak_1306x979.jpg" alt="" width="502" height="376" /></p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font size="3"><strong>Porady praktyczne: </strong></font> </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Kiedy jechać? Najcieplejszymi miesiącami są tu maj, czerwiec i lipiec i one dają największą szansę na zdobycie szczytu. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Co zabrać? Oprócz podstawowego ekwipunku i ubrań należy pamiętać o ciepłej, puchowej odzieży, solidnych technicznych butach termicznych typu La Sportiva, Millet. Przy dużych spadkach temperatury od gazu lepsza będzie benzyna jako źródło energii do przygotowania posiłków. Ze względu na długo trwające załamania pogody jedzenia trzeba ze sobą zabrać co najmniej na 3 tygodnie. Latarki zbędne. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Gdzie mieszkać? Arctic Adventure Hostel w Anchorage, czysto i tanio, właściciel wyjeżdża i odwozi na lotnisko, w Talkeetna w Bunkhousie agencji TAT która też przewozi na lodowiec, jest to najbardziej sprawdzona agencja z doświadczonymi pilotami którzy latają nawet w złych warunkach pogodowych, reszta tylko przy niebieskim niebie. Zakupy żywności i sprzętu w Wal Markt i REI niedaleko hotelu. Nie wart zabierać żadnej żywności z Polski.</p>