ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Made in China

Autor: Kinga i Artur (Poznań)
Data dodania do serwisu: 2006-04-28
Relacja obejmuje następujące kraje: Chiny
Średnia ocena: 5.83
Ilość ocen: 220

Oceń relację

Przedstawiamy zapiski z wyjazdu do Chin (lato 2005)
Teksty pochodzą ze strony www.chiny.cdn79.superhost.pl. Zapraszamy do odwiedzenia tej strony, znajdziecie na niej mapę wyprawy oraz bogatą galerię zdjęć.

Od autorów:
Chcielibyśmy aby przydały się one tym, którzy planują sami swój wyjazd w podobnym stylu jak my ale jednocześnie aby tym, którzy się tam póki co nie wybierają dały obraz tego jak różnorodnym i egzotycznym dla nas krajem są Chiny. Wszystko oczywiście na tyle na ile mogliśmy tego sami doświadczyć w bardzo ograniczonym czasie, bo zaledwie w trzy tygodnie.
Obok opisów z miejsc jakie odwiedziliśmy umieściliśmy więc też trochę wskazówek praktycznych a dla tych, którzy lubią poznawać inne kraje "od kuchni" opisaliśmy też nasze eksperymenty kulinarne.
Kinga i Artur z Poznania
Panda
xishuangbanna


I. Informacje praktyczne - przygotowania, co zabrać, ceny, przemieszczanie się i inne


Przygotowania
Pomysł narodził się w naszych głowach niecały rok wcześniej, ale wciąż do końca nie wierzyliśmy, że uda nam się zebrać pieniądze i... dostać równolegle 3 tygodnie urlopu! Dlatego też tak naprawdę jakieś konkretne przygotowania zaczęliśmy niecałe 3 tygodnie przed wyjazdem gdy finanse i urlopy były już pewne.

Bilety i wizy
Bilety na samolot zarezerwowaliśmy w Polish Travel Quo Vadis w Warszawie. Przelot do Pekinu i z powrotem obsługiwany przez Lot i Aeroflot był najtańszą opcją dostania się do Pekinu samolotem jaką udało nam się wyszukać (w sumie 2070zł/osobę). Bilety przysłano nam do domu 2 dni później i wtedy mogliśmy zacząć starania o wizy. Trzeba wypełnić wniosek dostępny na stronie ambasady Chin, mieć paszport ważny co najmniej na 6 m-cy, bilety w dwie strony i 100zł/osobę. To wszystko należy złożyć w ambasadzie przy ul. Wałowej w Warszawie (nie trzeba osobiście) i standardowo w ciągu 7 dni wystawiają wizę, lub za dopłatą 50 zł w ciągu 2 dni. Nam jednak kazali odebrać wizy bez dopłaty już za 3 dni.

Szczepienia i leki
Jest oczywiście długa lista chorób (w każdym lepszym przewodniku jest pełen wykaz), na które dobrze jest się zaszczepić przed każdym tego typu wyjazdem, ale my nie bardzo już mieliśmy czas żeby to wszystko załatwić. Odświeżyliśmy więc tylko nasze szczepienia na żółtaczkę pokarmową i to na szczęście nam w zupełności wystarczyło. Ponadto zakupiliśmy w aptece zestaw niezbędnych leków na przeziębienia i biegunki, których jednak też szczęśliwie nie musieliśmy używać.

Przewodniki
Nabyliśmy przewodnik Pascala po Chinach i dodatkowo przewodnik National Geographic. Pierwszy zawiera sporo informacji praktycznych (choć jak się później okazało nie zawsze aktualnych) na temat wielu miejsc, drugi natomiast piękne zdjęcia i opisy miejsc, co pozwala łatwo zaplanować trasę wyjazdu. Ponadto wyszukaliśmy oczywiście w sieci opisy wyjazdów podobne to tego jaki sami teraz czytacie :) Próbowaliśmy nabyć też jakieś rozmówki polsko-chińskie, ale niestety nasze poszukiwania w polskich księgarniach zakończyły się fiaskiem. Jednak w przewodnikach są podstawowe zwroty, które powinny wystarczyć.

Noclegi
Nie zamierzaliśmy oczywiście rezerwować sobie noclegów na całą trasę ale przynajmniej pierwsze noclegi w Pekinie chcieliśmy sobie wcześniej ustawić. Korzystając więc z serwisu www.webhostels.com zarezerwowaliśmy sobie 2 noclegi w Red Lantern House, który wydał nam się ciekawym miejscem i jak się potem okazało, nie pomyliliśmy się. Nie radzimy rezerwować noclegów na cały wyjazd od razu, ponieważ przemieszczanie się po Chinach nie jest do końca przewidywalne i może się okazać, że trzeba będzie rezerwacje przesuwać lub odwoływać, co przy rezerwacjach on-line wiąże się niestety ze stratą zaliczki. Poza tym serwisy internetowe uwzględniają tylko schroniska z większych miejscowości, w mniejszych trzeba po prostu rozejrzeć się na miejscu.

Pieniądze
Bazując na poradach wyszukanych w internecie i w przewodnikach całą kwotę jaką zamierzaliśmy zabrać ze sobą wymieniliśmy na dolary. Na miejscu okazało się jednak, że nie byłoby też problemów z wymianą Euro na Yuany. Średni kurs Yuana do USD w czasie naszego wyjazdu wynosił około 8:1, co dawało ok. 40 groszy za Yuana. Poza tym też można oczywiście wziąć karty kredytowe czy debetowe ale z płaceniem nimi poza dużym miastami będzie na pewno spory problem. W Chinach wymienialiśmy pieniądze zazwyczaj w Bank of China, który ma swoje oddziały nawet w małych miasteczkach.


Co do plecaka?
Koniec końców to stwierdziliśmy, że stanowimy doskonały przykład tego, jak nie należy się pakować na takie wakacje... Mimo, że to nie nasz pierwszy wyjazd to na pewno pierwszy w tak egzotyczne dla nas rejony i do tego nasze wyobrażenie o tym co nas tam czeka też trochę minęło się z rzeczywistością. Dlatego możemy z powodzeniem poradzić czego na pewno nie ma potrzeby zabierać a co jednak się przydaje.

Przydadzą się na pewno:

* * grzałka albo maszynka gazowa (choć z tym może być problem w samolocie) - mimo, że nie ma raczej problemów z gorącą wodą to na porządne zaparzenie kawy lepiej sobie samemu podgotować;
* * naczynie na zupki - ale można się obejść bez jeśli będziemy kupować zalewajki od razu w plastikowych miseczkach;
* * sztućce - ale to tylko jak ktoś "za Chiny" nie kuma pałeczek;
* * kawa - w Chinach droga i niedobra;
* * scyzoryk
* * klapki pod prysznic - z higieną tu różnie...
* * bielizna i lekkie ubrania - kilka zmian, bo zwłaszcza w parnych rejonach ciężko cokolwiek szybko wysuszyć;
* * buty górskie - jeśli chcecie zboczyć ze standardowych ścieżek dla turystów i zobaczyć trochę prowincji lub chociażby wspiąć się o własnych siłach górską ścieżką na Wielki Mur;
* * sandały - przy temperaturach o tej porze roku poza cięższymi trasami zdecydowanie najprzyjemniej chodzi się w przewiewnych wygodnych sandałkach;
* * kurtka przeciwdeszczowa - zwłaszcza o tej porze roku, ale nie za ciepła bo nawet jak pada to jest bardzo ciepło, ostatecznie na miejscu można bez problemów nabyć za grosze plastikowe płaszczyki czy parasolki;
* * apteczka - nam co prawda nie była potrzebna, ale różnie to bywa...
* * przybory toaletowe - na miejscu raczej ciężko się zorientować w sklepie co jest pastą do zębów a co kremem do golenia...
* * plastikowe pojemniczki - na skarby, których nie chcemy zmasakrować w plecaku;
* * swoje filmy lub ładowarkę/baterie do aparatu - poza miastami może być kłopot z kupieniem;
* * mały plecaczek na wypady
* * coś do trzymania dokumentów i pieniędzy przy sobie.

Nie ma sensu zabierać:
* * śpiwory i latarka - to oczywiście zależy ostatecznie od tego gdzie zamierzamy spać, ale decydując się na noclegi w schroniskach i małych tanich hotelikach nie ma takiej potrzeby - pościel jest czysta, śpiwory mogą się przydać jeśli ktoś będzie jeździł pociągami na miejscach siedzących, w leżących jest czysta pościel.
* * zapasy jedzenia - w Chinach jest ono tanie i dostępne w każdym miejscu, oczywiście jeśli chcemy mieć plasterki żółtego sera czy myśliwską na śniadanie to jednak trzeba je ze sobą przywieźć;
* * płyty CD do zgrywania zdjęć - jeśli jest już miejsce gdzie można zgrać zdjęcia to z reguły od razu można tam kupić CD;
* * adapter do gniazdek - można kupić na miejscu, ale w większości przypadków da się podpiąć nasze wtyczki bez problemów;
* * artykuły higieniczne - nie ma problemów z kupieniem nawet w wiejskich sklepikach;
* * ciepłe ubrania - o tej porze roku nie wykorzystaliśmy naszych ciepłych bluz czy spodni ani razu i kurtki przeciwdeszczowe zupełnie nam wystarczyły, ale ostatecznie zależy to na pewno od pory roku i odwiedzanych rejonów.

Orientacja i porozumiewanie się

Mapy tylko z angielskimi nazwami na niewiele się przydają gdy o pomoc prosi się miejscowych. Dlatego warto kupić na miejscu mapy z chińskimi nazwami - wtedy chętni do pomocy Chińczycy bez problemów pokażą na migi którędy iść. Co prawda w dużych miastach niektóre główne ulice pod chińskimi znaczkami mają zapis nazwy w naszym alfabecie, ale czasami mimo tego ciężko jest się zorientować.
Nam nie udało się niestety opanować więcej słówek niż podstawowe "ni hao" i "xiexie", ale na pewno prostym i przydatnym jest system pokazywania liczebników na palcach - przydaje się nie tylko przy kupowaniu czegokolwiek, ale też przy ustalaniu np. godziny odjazdu czy numeru autobusu. W schroniskach obsługa mówi zazwyczaj po angielsku, w małych przydomowych hotelikach rzadko kto zna nawet podstawowe zwroty, ale ostatecznie to wystarcza tu język migowy. Czasami w miastach można natknąć się na młodych ludzi, którzy z ochotą wykorzystają okazję żeby przećwiczyć swój angielski i są bardzo pomocni - zwłaszcza przy kupowaniu biletów na przejazdy, co pozwala uniknąć niedomówień... W małych miasteczkach a tym bardziej wioskach nie ma szans na angielski.

Noclegi

Pierwszy nocleg po przyjeździe jest dobrze sobie zarezerwować jeszcze przed wyjazdem z Polski przez internet - o ile to możliwe. Potem lepiej rozglądać się od razu na miejscu za czymś w miarę tanim i czystym. Nigdy nie należy płacić od razu za cały pobyt z góry (chyba, że w schroniskach) ponieważ słyszeliśmy, że różnie bywa potem z ostatecznym rozliczeniem. Panuje zwyczaj pobierania oprócz opłaty za pierwszą noc kaucji (zazwyczaj dodatkowo tyle ile za 1 nocleg), którą potem przy wyjeździe oddają za okazaniem wystawionego przy wpłacie kwitka. Generalnie nawet w małych hotelikach na wszystko wypisują kwitki, na których co prawda ciężko jest się czegokolwiek doczytać ale są one potem niezbędne do odzyskania wpłaconej kaucji. Jeżeli chodzi o ceny noclegów w hotelikach to zawsze należy targować podaną na początku cenę. Nie robi się jednak tego raczej w schroniskach, w których obowiązują ogólne cenniki.

Jedzenie
Chiny to oczywiście nie tylko doznania wizualne ale w dużej mierze też kulinarne. Dlatego zachęcamy wszystkich do próbowania jak często to tylko możliwe specjałów tutejszej kuchni. Może nie zawsze efekt będzie przyjemny, ale przecież o to chodzi aby było ciekawie :)
Generalnie nawet w najmniejszych mieścinkach na każdym rogu można natknąć się na przydomowe knajpki, gdzie można zjeść coś oryginalnego za grosze. Jedynie w miejscach gdzie pojawiają się częściej zagraniczni turyści są szanse na menu po angielsku, poza tym to trzeba albo pójść z obsługą na zaplecze i pokazać podstawowe składniki albo podejrzeć co jedzą inni i pokazać, że chcemy to samo :) Przy stole obowiązują dość swobodne jak dla nas obyczaje, tj. beknięcie czy wyplucie na podłogę czegoś co nam zawadza między zębami nie jest niczym niezwykłym. Wszyscy nabierają wspólnie z talerzy, na których jest podane zazwyczaj kilka różnych dań, każdy ma natomiast swoją miseczkę, do której nakłada się ryż lub makaron. Jeśli jest podana gorąca woda to w niektórych knajpkach czasami warto przepłukać swoją miseczkę przed rozpoczęciem jedzenia...
Poza jedzeniem w knajpkach, w każdym sklepiku lub na straganie można kupić zupki zalewajki, które sprzedawane są od razu w plastikowych miseczkach. Praktycznie wszędzie można poprosić o gorącą wodę do zalania. Ponadto oczywiście w mniejszych sklepach czy marketach można kupić wszelkie makarony, herbaty, słodycze, ciastka, napoje i przeróżne wynalazki typu cukierki z suszonego mięsa, suszony bób czy solone skórki z pomarańczy. Ciężko jednak o jogurty, sery i pieczywo do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Owoce natomiast można śmiało kupować u ulicznych sprzedawców tyle, że lepiej je umyć zanim zjemy.

Przemieszczanie się
Podczas naszego wyjazdu korzystaliśmy z autobusów, pociągu, samolotów, samochodów, rowerów i raz niezbyt szczęśliwie z rykszy. Zdecydowanie najszybciej, najpewniej i najwygodniej podróżuje się po Chinach samolotami. Ma to oczywiście też swoje minusy - od ceny zaczynając a na utracie niezapomnianych widoków kończąc. Jednak dzięki temu dość prosto można pokonywać ogromne odległości w tym kraju, ponieważ sieć połączeń lotniczych jest mocno rozbudowana, loty częste, lotniska i samoloty raczej nowoczesne, nie ma też większych problemów z rezerwacją i kupnem biletów.
Inaczej jest niestety z pociągami - mimo, że bardzo tanie to kupno biletu na dłuższą trasę dzień lub dwa przed planowanym wyjazdem graniczy z cudem. Poza tym nie ma możliwości kupienia biletów z większym wyprzedzeniem niż tydzień i wyjeżdżających z innej miejscowości niż ta gdzie akurat jesteśmy. Poza tym pokonując większe odległości trzeba się nastawić na conajmniej kilkunastogodzinną podróż w średnio przyjemnych warunkach. Jednak niewątpliwą zaletą takiego podróżowania jest fakt, że można zawrzeć przelotne znajomości z Chińczykami i podziwiać widoki za oknem. Jeśli więc ktoś ma dużo czasu to zdecydowanie polecamy - znacznie ciekawiej i taniej niż samolotem.
Podobnie wygląda sytuacja z autobusami dalekobieżnymi - w zależności od trasy i ceny biletu jeżdżą albo sfatygowane rupiecie albo nowoczesne, klimatyzowane autokary. Bilety jednak też trzeba kupować z conajmniej 2 dniowym wyprzedzeniem. Tam gdzie nie dociera sieć kolejowa można praktycznie zawsze dotrzeć autobusem - znowu znacznie dłużej niż samolotem ale też znacznie ciekawiej.
W dużych miastach korzystaliśmy głównie z autobusów miejskich (bilety kupuje się w środku u specjalnego kasjera) a w Pekinie również z metra (bilety kupuje się w okienkach na stacjach). W każdym przypadku wszystkie środki transportu były koszmarnie zatłoczone (nawet odlatujące co 15 minut samoloty były wypełnione co do miejsca!) - widać nawet tak rozbudowana sieć komunikacji nie jest w stanie obsłużyć tego najliczniejszego w świecie narodu...
Bilety na dłuższe trasy można próbować kupować na własną ręką, ale jeśli komuś szkoda czasu na szukanie odpowiednich biur czy kas i chce uniknąć nieporozumień to radzimy korzystać z pomocy w tym zakresie w schroniskach lub w małych biurach turystycznych gdzie mówią po angielsku. Prowizja jest niewielka, a będą oni w stanie szybciej i czasami korzystniej załatwić nam bilety niż zrobilibyśmy to sami. Natomiast chcąc pozwiedzać okolice najlepiej wypożyczać rowery - dają niezależność i łatwo trafić na jakieś ciekawe, niesztandarowe miejsca. Można też pożyczyć motor czy samochód - wtedy można zobaczyć od razu kilka miasteczek czy wiosek w okolicy. W miejscach bardziej turystycznych warto też zorientować się jaka jest oferta małych agencji turystycznych, które organizują często wyjazdy w okolice dla kilkuosobowych grup - wychodzi taniej niż wynajem samochodu tylko dla siebie, a przewodnicy nie są natarczywi i można dość niezależnie pozwiedzać wybrane miejsca.

Ceny
Poniżej przykładowe ceny w Yuanach z okresu naszego wyjazdu:

* * Obiad/kolacja dla 2 osób w małej knajpce: 20-40Y
* * Woda mineralna 0,5L: 0,5-2Y
* * Piwo: 8-15Y
* * Papierosy: 7-200Y (!)
* * Owoce od ulicznych sprzedawców 1kg: 2-10Y
* * Noclegi: zależnie od standardu 10-100Y na osobę (+ zazwyczaj kaucja jak za 1 nocleg)
* * Bilet na autobus miejski (jednorazowy przejazd): 1Y
* * Bilet na metro w Pekinie (jednorazowe wejście): 3Y
* * Autobus z centrum na lotnisko w Pekinie (jednorazowy przejazd): 16Y
* * Bilet w 1 stronę na samolot z Pekinu do Chengdu: 800-1200Y (w zależności od rabatu)
* * Bilet w 1 stronę na samolot z Dali do Jinghong: 500-700Y (w zależności od rabatu)
* * Bilet w 1 stronę na autobus z Panzhihua do Lijiang: 47Y
* * Bilet w 1 stronę na pociąg z Chengdu do Panzhihua (hard sleep): 110Y
* * Prowizja za rezerwację i kupno biletu: 10-20Y
* * Wypożyczenie samochodu na 1 dzień z kierowcą: 80-100Y + paliwo
* * Wypożyczenie roweru na 1 dzień: 10-50Y (+ kaucja 100-200Y)
* * Wejściówka do Zakazanego Miasta: 60Y
* * Wejściówki inne: 5-40Y
* * Wjazd i zjazd kolejką na Zhonghe Shan: 60Y
* * Wjazd/zjazd i wejście na Wielki Mur w Mutinayu: 40-55Y
* * Wycieczka 1 dniowa Lijiang - Jangcy - Shigu (wejściówki, transport, obiad): 160Y
* * Wyjazd do ośrodka pandy (transport, wejściówka): 75Y
* * Zgranie zdjęć + CD: 10-20Y
* * Korzystanie z internetu 1h: 2-10Y

Targowanie się
Niestety biały człowiek kojarzy się tutaj chyba wszystkim z zasobnym portfelem więc na "dzień dobry" wszelkie podawane przez miejscowych ceny są mocno zawyżane. Są oczywiście sytuacje gdzie nie ma co się targować (np. wejściówki do zabytków, bilety na przejazdy, cenniki w schroniskach czy ceny w menu lub na metkach w sklepach), ale poza tym to właściwie na każdym kroku trzeba zaczynać mniej więcej od 20% podanej ceny aby ostatecznie stanęło na 50%. Przydaje się przy tym bardzo znajomość pokazywania liczebników na placach lub po prostu kartka papieru i coś do pisania.

Dostęp do komputera
W większych miastach lub miejscach odwiedzanych licznie przez turystów można bez problemów znaleźć kafejki internetowe i miejsca gdzie można zgrać zdjęcia na CD. Poza tym w schroniskach też jest dostęp do komputera i sieci. W małych, rzadko odwiedzanych miasteczkach a tym bardziej w wioskach nie ma szans.

Telefony
Praktycznie w każdym miejscu mieliśmy zasięg na naszych polskich komórkach przez chińskiego operatora China Mobile. Dziwiło nas tylko, że każde połączenie przychodzące wyświetlało się jako jakiś dziwny, długi, zawsze taki sam numer. Co gorsza, mimo że nie odbierane, połączenia te pokazały się potem na naszych billingach.... Dlatego chyba lepiej wyłączyć telefon jeśli nie zamierzamy z niego korzystać - choć może ostatecznie zależy to od operatora w Polsce i taryfy (lub nie wyłączonej poczty głosowej...). Żeby natomiast skorzystać z ogólnodostępnych aparatów w miastach trzeba kupić specjalne karty.

Copyright (c) 2005, made_in_china@cdn79.superhost.pl

II.Relacja z pobytu cz. I


Sb-Nd 23-24.07 - Poznań - Moskwa - Pekin
No to start!

Jak przed każdym wyjazdem w panice i “na styk” wychodzimy z domu na pociąg do Warszawy. Z Okęcia mamy samolot do Moskwy i tam przesiadka na Aeroflot do Pekinu. Lotnisko Szeremietievo w Moskwie to ponure miejsce, gdzie czuć jeszcze ducha sowieckiej szarości, co jakiś czas urozmaiconej błyszczącymi cackami w wolnostrefowych sklepikach. Nie bardzo jest gdzie usiąść i przeczekać, więc jak większość podróżnych koczujemy na podłodze. Lot do Pekinu jest długi - prawie 8 godzin, ale lecimy w nocy więc po dobrym jedzonku kładziemy się spać i jakoś mija.

W Pekinie lotnisko jest ogromne i nowoczesne, bez problemów (póki co jeszcze wszystko jest dwujęzyczne, tj. po chińsku i angielsku...) docieramy na odprawę, wymieniamy trochę pieniędzy i wychodzimy na przystanek autobusów do centrum. Wsiadamy w nr 2, który według przewodnika i zapewnień kierowcy jedzie pod Xidan niedaleko Zakazanego Miasta. Do centrum jedzie się prawie godzinę. Po drodze stwierdzamy, że Pekin to ruchliwe, nowoczesne miasto, z robiącą wrażenie wypielęgnowaną zielenią miejską i powstającymi jak grzyby po deszczu nowoczesnymi gmachami. Póki co jesteśmy lekko zagubieni patrząc na wszechobecne "krzaczki" i oswajając się z egzotycznym brzmieniem chińskiego języka.

Wysiadamy pod Xidan i zaczyna się... Tutaj już nikt nic nie kuma po angielsku chociaż każdy chce pomóc. Patrząc na naszą mapę w przewodniku z zapisem ulic w naszym alfabecie zaczynają machać przecząco rękami i śmiać się. Hmm... niezły początek. Upał i duchota niemiłosierne, a my nie bardzo wiemy, w którą stronę się ruszyć żeby trafić do naszego schroniska, w którym przez internet zarezerwowaliśmy sobie pierwsze noclegi. Według mapy nie jest to daleko, ale w żaden sposób nie potrafimy dojść, która ulica w rzeczywistości jest którą na naszej mapie - dlatego radzimy wszystkim zaopatrzyć się od razu w mapę z chińskim zapisem nazw ulic! Trochę błądzimy, plecaki ciążą nam coraz bardziej ale w końcu po ponad 2 godzinach jakimś cudem docieramy na miejsce. Jednak nie było to wcale tak blisko...

Red Lantern House jest położone w jednym z niesamowitych hutongów (Zhengjue Hutong) i od razu czujemy TEN klimat! W starym budynku schroniska jest typowy chiński wystrój, ale jednocześnie internet i całe szczęście dostajemy też pokój z klimą. Postanawiamy jeszcze dzisiaj wybrać się do Zakazanego Miasta. Obsługa mówi po angielsku więc radzą nam jak tam dojechać autobusem miejskim. W autobusach jest koszmarny tłok, nasze przesilenie w godziach szczytu to nic! Ogólnie na ulicach panuje totalny chaos - przynajmniej w naszych oczach, bo jakoś nie ma żadnych stłuczek ale stwierdzamy, że bez wątpienia obowiązuje tu prawo silniejszego a nie sygnalizacja świetlna: najpierw autobus, potem samochód, motor, rower i na końcu pieszy... i przy tym wszyscy na wszystkich trąbią!

W Zakazanym Mieście jak się okazuje jest mnóstwo ludzi, tj. chińskich turystów. Trochę nas to zniechęca tym bardziej, że większość budynków widocznych przy głównych bramach jest zakryta rusztowaniami i akurat w remoncie... Odbijamy więc od głównej trasy wycieczek i trafiamy w boczne zakamarki, gdzie nie ma turystów. Tutaj naprawdę zachwyca nas klimat tego miejsca. Budynki nie są może tak monumentalne jak główne bramy ale to chyba właśnie stanowi o ich uroku. Kameralne dziedzińce, krużganki, budynki zamieszkane kiedyś przez dworzan i te niesamowite zadarte dachy - można by tu błądzić godzinami... Trafiamy też w końcu do ogrodu cesarskiego z okazami egzotycznych drzew. Niedaleko jest też park, z którego wzniesień roztacza się panorama na teren ZM.

Wieczorem włóczymy się trochę bez orientacji po hutongach i trafiamy nad mały zalew Shicha Houhai, gdzie postanawiamy zainaugurować nasz wyjazd kulinarną ucztą :) W jednej z knajpek zamawiamy więc kaczkę, krewetki, nadziewane papryczki i smakowite ruloniki z jajek nadziewane pastą z orzechów... mniamm...

Pn 25.07 - Pekin

Wczesna pobudka i po śniadaniu chcemy się wybrać na Wielki Mur. W Red Lantern można wypić pyszną kawę lub herbatę i kupić świeże owoce lub bułki na śniadanie. Wszystko za kilka yuanów. Wyjadamy jednak jeszcze to co zabraliśmy z domu. Na widok naszej suszonej myśliwskiej i serka topionego Kanadyjczyk z pokoju obok pyta z zazdrością skąd wytrzasnęliśmy tu takie żarcie! Załamuje go trochę odpowiedź, że z Polski... Musiał już chyba trochę jeździć po Chinach, bo sami po 3 tygodniach jak wracaliśmy mieliśmy podobne tęsknoty kulinarne ;)

Na miejscu można zamówić transport busem na mur, ale trzeba to zrobić co najmniej dzień wcześniej. Postanawiamy dotrzeć tam jakoś sami. Ze stacji metra Jishuitan jedziemy na Dongzhimen i tam wysiadamy od razu na przystanek autobusów jadących do Huairou (906). Jeszcze nie wiemy jak tu się kupuje bilety ani czy dobrze wymawiamy nazwę miasta ale każą nam się pakować do środka, no to wsiadamy. Po chwili dochodzi jeszcze grupka “nieskośnych” turystów więc nabieramy pewności, że to dobry kierunek. Bilety kupuje się w autobusie - ale nie u kierowcy, tylko u extra “kasjera”. Do Huairou jedziemy ok. 1h jednak nie bardzo wiemy gdzie wysiąść żeby od razu złapać busa do miejsca skąd planowaliśmy przejść się po murze. Wysiadamy więc tam gdzie autobus zatrzymał się na prośbę jadących z nami Holendrów (w Huairou, ale nie na dworcu tylko wcześniej). Stoją tu busiki i okazuje się, że Holendrzy chcą jechać do Mutinayu. Decydujemy się wziąć osobnego busa do Huanghua ale kierowca pół na migi, pół łamaną angielszczyzną połączoną z chińskim tłumaczy nam, że akurat ten odcinek muru jest teraz restaurowany i nie ma co tam jechać. Pokazuje piękne zdjęcie widoków z muru w miejscowości Janikou i mówi, że tam się nie płaci za wejście, więc decydujemy się jechać do Janikou.

Jedziemy niecałą godzinę, po drodze pojawiają się górskie szczyty ze słabo widocznym (ze względu na wysokość) murem wijącym się na grzbietach. W końcu zatrzymujemy się w małej wiosce. Zero turystów, jakaś restauracyjka i hodowla pstrągów. Kierowca pokazuje nam górski szczyt i na nim ledwo widoczne zarysy muru. Trochę miny nam rzedną bo wygląda na to, że przed nami normalna górska trasa i co najmniej ok.1,5h konkretnego podejścia jak w Tatrach a my w ogóle nie jesteśmy na to przygotowani... tj. sandałki i niecałe 0,5l wody... Kierowca jak zauważa nasze buty to łapie się za głowę i kwituje: “uuu... not good, not good...” ale mimo tego mówi, że będzie tu na nas czekał i pokazuje ogólnie którędy iść. No cóż, próbujemy ale marnie to się zapowiada... Trasa nie jest w ogóle oznaczona, ale szlak w miarę wyraźny więc idziemy. Po drodze na początku jeszcze jakieś chaty, potem co jakiś czas stare miejsca odpoczynku zacienione siatką i zero ludzi. Wygląda na to, że byłaby to piękna wycieczka gdybyśmy tylko się na nią odpowiednio przygotowali, tj. górskie buty i woda, bo po drodze nie ma strumieni i idzie się po skałach jak w Tatrach. Po ok. 0,5h zaczyna się z lekka rozwalać jeden sandał, upał niemiłosierny i nie mamy wody, więc z żalem ale ze zdrowego rozsądku postanawiamy wrócić. Nawet jeśli uda się wejść w tych butach to zejście na boso będzie przecież niemożliwe... Czujemy niezłą porażkę, no ale co zrobić.... Postanawiamy, że poprosimy kierowcę żeby zawiózł nas tam gdzie można wejść w takich butach jakie teraz mamy. Schodząc ledwo ratujemy sandały od rozsypki, spotykamy parkę białych turystów zaczynających podejście - ale oni są przygotowani, tj. odpowiednie buty, plecaki i nawet karimaty (przespać się tam na górze na szczycie w ruinach to musi być przygoda!) Ale im zazdrościmy.... Potem idzie jeszcze trójka Chińczyków, ale oni chyba też daleko nie zajdą bo jedna z nich ma klapki na obcasie (!) więc jeszcze gorzej niż my.... Budzimy zdziwionego kierowcę, choć tak naprawdę chyba byłby bardziej zdziwiony gdybyśmy wrócili dopiero za kilka godzin i pokazali zdjęcia z góry, bo jego mina na widok naszych butów na początku raczej wróżyła jak to się skończy... Dogadujemy się, że zawiezie nas w takim razie do Mutainyu i że tam jest... kolejka na górę na mur. No cóż, porażka ale co zrobić. Wjedziemy na górę jak na prawdziwych turystów przystało.

W Mutianyu jest już "pełne zaplecze", tj. parkingi dla turystów, ciąg straganów i knajpek a na końcu tego wszystkiego stacja wyciągu krzesełkowego. Kupujemy bilety i wjeżdżamy. Ten odcinek muru jest odbudowany i rozciąga się z niego ładny widok na szczyty z wijącym się murem, tzn. mógłby być on naprawdę ładny gdyby pogoda była lepsza i wszystkiego wokoło nie spowijała sina mgła, podobna do tej w Pekinie. Okazuje się, że spacer po murze to wcale nie relaksik tylko niezły sporcik, zwłaszcza w taki gorąc... stopnie są bardzo nieregularne i przejście od wieży do wieży raczej mocno męczy... Ku naszemu zdziwieniu prawie nie ma tu turystów, jedynie 2-3 rodzinki i pojawiający się jak spod ziemi sprzedawcy zmrożonej wody - akurat wtedy gdy mokrzy od potu dochodzimy do kolejnej wieży... :) Z ostatniej wieży widać stare fragmenty muru, które tak naprawdę są stertą zarośniętych kamieni a na dalszych szczytach widać pozostałości po nieodrestaurowanych wieżach. Zamiast zjeżdżać w dół na krzesełkach postanawiamy zjechać na kolejnej “atrakcji”, tj. torze “pseudosaneczkowym”. Niezła frajda, głównie dlatego, że przyjemnie chłodzi pęd powietrza. Uwaga na czapki, można je zgubić, gdyż prędkość momentami potrafi być dość spora - wiemy coś o tym ;) Na dole po przebrnięciu przez ciąg straganów z sukcesem (tj. bez poddania się któremuś z zdeterminowanych sprzedawców...) czeka na nas nasz busik i wracamy do Huairou, gdzie kierowca wysadza nas na przystanku 906 do Pekinu. Autobusy jeżdżą tu chyba dość często bo nie czekamy dłużej niż 0,5h i podjeżdża 906.

W Pekinie decydujemy się zarezerwować bilety na samolot do Chengdu, okazuje się jednak, że nie ma już biletów na jutro i są tylko na pojutrze, no więc nie mamy wyjścia. Wieczorem idziemy na spacer hutongami w stronę Tiananmen z nadzieją, że plac i ZM będą pięknie podświetlone. Spacer jest dość długi ale niestety na końcu jesteśmy rozczarowani, bo jedyne oświetlenie to lampy uliczne. Widocznie te wszystkie żarówki zamontowane na dachach i murach ZM włączają tylko na specjalne okazje.... Gdy postanawiamy wracać zaczepia nas oczywiście jeden z ryksiarzy. Najpierw się upieramy, że nie chcemy z nim jechać ale w końcu jak pokazuje, że tylko za 3 no to siadamy. Pokazujemy mu na mapie gdzie chcemy jechać, kiwa że wie o co chodzi i... jedzie w drugą stronę. Próbujemy mu coś wytłumaczyć ale on kiwa znowu, że wie ale pojedzie tam jakoś inaczej... Robi kółko przez hutongi obok Tiananmen i zatrzymuje się przy Xidan, czyli prawie w tym samym miejscu skąd ruszyliśmy. Po drodze było nam go żal bo widać było, że gość nieźle się zmęczył i nawet stwierdziliśmy, że damy mu 10 czy 15Y a nie 3.... Zatrzymał się po ok. 15 min i myśleliśmy, że na jakiś odpoczynek... Ale on do nas, że to już koniec (?!). Hmm, skoro tak to dajemy mu te 10Y. I tu po raz pierwszy zobaczyliśmy tą dziwną minę zdziwiono-zawiedziono-wkurzonego Chińczyka, którą potem było nam dane oglądać jeszcze kilka razy... Wyciągnął jakiś dziwny identyfikator z cennikiem (po angielsku ?!) i pokazuje nam... 300Y! Nam szczęki opadły i zaczynamy dyskusję, w której ogólnie nie rozumiemy się nawzajem ale co ciekawe teraz nagle ryksiarz umie podawać cyferki po angielsku... Robi się małe zbiegowisko, gość prawie płacze (...lub udaje, że płacze i my tacy niedobrzy....), powtarza w kółko “so hot, so hot..." a my jesteśmy maksymalnie wkurzeni, że tak daliśmy się porobić i ostatecznie dajemy mu 100Y (!) Jak się okazało to i tak zdecydowanie za dużo i w ogóle wpadliśmy w typową “pułapkę” dla turystów pod ZM.... Jak się później dowiedzieliśmy to standardowa zagrywka i na końcu w takich sytuacjach należy takich naciągaczy po prostu postraszyć policją to wtedy odpuszczają. No ale mądry Polak w Chinach po szkodzie.... Nieźle wkurzeni całą zadymą idziemy w końcu na autobus do naszego hutongu. Do jutra powinniśmy zapomnieć o sprawie ale też mieć nauczkę na resztę wycieczki ;)

Wt 26.07 - Pekin

Dzisiaj mamy zamiar wybrać się do jakiegoś ładnego parku. Sugerując się opisami z internetu i przewodnikiem decydujemy się pojechać do Parku Świątyni Nieba. Przy placu Tiananmen stajemy na jednym z przystanków autobusowych no i oto to czego obawialiśmy się na początku... Nic nie kumamy z rozkładów jazdy poza tym jaki numer autobusu i o której jest pierwszy i ostatni, cała reszta (czyli dokąd jadą i jak często) - kosmos! Ambitnie próbujemy najpierw porównywać znaczki z chińskiej nazwy parku z rozkładami, żeby wykombinować, w który numer wsiąść i mimo chwilowych przebłysków euforii, że "chyba zajarzyliśmy" nic z tego nie wychodzi... Pokazujemy więc jednemu z czekających na przystanku Chińczyków nazwę parku po chińsku i na migi pytamy, który numer autobusu tam jedzie. A tu niespodzianka, bo pan mówi po angielsku :) Okazuje się, że też tam jedzie ze swoim ojcem do szpitala do swojej matki i mamy się go trzymać to nam pokaże gdzie wysiąść. Po kilku przystankach wysiadamy, żegnamy się z naszymi “przewodnikami” i idziemy w stronę bramy parku.

Przy wejściu oczywiście kasa i bilety droższe dla nieskośnych niż dla skośnych, ale kupujemy - w końcu po to tu przyjechaliśmy. Już od wejścia park nas jakoś szczególnie nie zachwycił i nie mogliśmy zrozumieć skąd te zachwyty w internetowych opisach... No ale może mieliśmy pecha, bo tutaj oczywiście też główna atrakcja, czyli świątynia Tiantan, stała w rusztowaniach poddana zabiegom odmładzającym przed olimpiadą... Posnuliśmy się po średnio ciekawych pod względem roślinnym, choć trzeba przyznać, że zadbanych, alejkach i weszliśmy na jakiś dziwny kamienny krąg astronomiczny, do którego pchały się tłumy chińskich turystów. Błądząc trafiliśmy do całkiem fajnego mini - zakazanego miasteczka na terenie parku i w końcu postanowiliśmy po prostu polenić się na ławce czy trawie. Przy okazji przyglądaliśmy się grupce mężczyzn grających w cieniu w chińskie szachy z nieodłącznymi wachlarzami w rękach :), bo duchota niezmiennie panowała taka sama. Ogólnie trzeba przyznać, że park nas nie rozwalił, choć jest w nim sztandarowy zabytek Pekinu, jest też co po nim chodzić bo jest spory ale pewnie są inne ciekawsze w Pekinie (...może z chociaż jednym bonsai!). Nam już niestety nie starczyło czasu by pojechać w ten sam dzień jeszcze do kolejnego parku, bo zamykają je przeważnie ok. 17.

Wracając wsiadamy w autobus w stronę Tiananmen, który po chwili jednak odbija gdzie nie trzeba, ale postanawiamy pojeździć sobie autobusem miejskim i pooglądać prawdziwy Pekin, bo zabytków (zwłaszcza tych w rusztowaniach...) nam już wystarczy. Robimy mnóstwo fotek z autobusu rowerzystom, ulicznym sprzedawcom i pekińskim taksówkom. W końcu widzimy budynek, który wygląda “znajomo” i wysiadamy. Dojechaliśmy jednak jakimś cudem do Xidan tyle, że chyba na około.

Wieczorem znowu chodzimy po hutongach i postanawiamy wejść na jedzenie do knajpki obok naszego hostelu. Zanim zdążyliśmy się zorientować co tam dają to już nas oczywiście usadzili przy stoliku, podali tacki i skierowali ku dużej lodówce ze wszystkim....tj. morskie wynalazki, warzywa mniej lub więcej dziwne oraz jakieś mięso-wędliny i owoce. Ponabieraliśmy na tacki wszystkiego po trochę bez ładu i składu a na naszym stoliku z podgrzewaczem pojawił się w międzyczasie spory gar z wywarem z przyprawami. Przynieśli nam też ruloniki z plastrów jakiegoś podsuszonego mięsa i miseczki ze specyficznym, korzennym, smacznym sosem z zieloną pietruszką. Nie wiedząc co z tym wszystkim sensownego zrobić błagalnym wzrokiem poprosiliśmy dziewczynę z obsługi o instrukcje. Mając z nas niezły ubaw na migi starała nam się pokazać co i jak. Głodni na maksa podjęliśmy wyzwanie i po kolei wkładaliśmy to co nabraliśmy na tacki do gotującego się już wywaru i po chwili podgotowane wyławialiśmy pałeczkami, maczaliśmy w sosie i do buzi. Ogólnie zrobiliśmy niezły bajzel (ale jak się potem okazało to bajzel na stole to przy chińskim żarciu standard, dla rdzennych głodomorów również...) i w końcu korzystając z kolejnej rady od rozbawionej naszą niezdarnością matki z córką przy sąsiednim stoliku wrzuciliśmy wszystko naraz do gara. Hmm... tak już łatwiej i szybciej. Najedliśmy się w końcu tym wszystkim jak bąki, przy okazji mieliśmy sami z siebie niezły ubaw no i było nie było zaliczyliśmy naszą pierwszą prawdziwą chińską zupkę i to pałeczkami! Za całą frajdę + 2 piwa zapłaciliśmy 40Y - ogólna opłata za wejście dla osoby do takiego baru to 20Y i dobiera się za to z tej ogromnej lodówki dowolne składniki w dowolnej ilości, napoje i jakieś owoce na deserek jak ktoś chce, ale my już nie daliśmy rady... W hostelu jeszcze szukamy sobie w sieci noclegu w Chengdu i rezerwujemy pokój.

Śr 27.07 - Chengdu

Dzisiaj wylatujemy do Chengdu nazywanego wrotami do Tybetu i będącego głównym miastem prowincji Syczuan. Wczoraj jak wróciliśmy w recepcji czekały na nas zamówione dzień wcześniej bilety na samolot. Trochę się gramolimy z pakowaniem, w końcu jedziemy w koszmarnie zatłoczonym 22 pod Xidan Aviation Building skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko. Na lotnisku mamy sporo czasu, więc oddajemy bagaże i idziemy potem na jakieś szybkie śniadanie. Znajdujemy bar, choć raczej dość drogi, ale jesteśmy głodni, więc co było zrobić... Nasz samolot ma odlecieć za jakieś 20 min, ale w ogóle nie ma go na tablicach ani na wyświetlaczu przy bramce, którą mamy podaną na karcie pokładowej. Pytając więc w 2 punktach informacji dowiadujemy się ostatecznie, że lot będzie 15 min spóźniony i z zupełnie innej bramki... szkoda tylko, że tego nigdzie nie podali na tablicach informacyjnych. Sam lot OK, dostaliśmy super obiadek i po ok. 2,5h lądujemy w Chengdu.

Na miejscu szaro i potężna ulewa z grzmotami jakich u nas raczej się nie uświadczy... (!) Wsiadamy w jakiś autobus, który ponoć jedzie do centrum i wysiadamy tam gdzie wszyscy, nie bardzo wiedząc gdzie jesteśmy ale na pewno gdzieś w centrum. Próbujemy odgadnąć nazwę ulicy i zlokalizować się na naszej mapce Chengdu, którą wzięliśmy jeszcze z Red Lantern. W końcu jakoś nam się udaje, wsiadamy w autobus 16 i wypatrujemy mostku na rzece Jin Jiang, za którym zaraz ma być nasz nocleg. Mixs Backpackers to popularne i ponoć oferujące najlepsze ceny schronisko w Chengdu. Dostajemy jak chcieliśmy pokój z klimą ale czujemy się w nim jak w celi - pewnie przez te kraty w oknie. W sumie nie ważne, będziemy tu tylko spać. Wieczorem idziemy na spacer po okolicy i stwierdzamy, że Chengdu to kolejne duże miasto, równie rozryte co Pekin. W bocznej uliczce trafiamy na nocny targ, kupujemy arbuza i jemy go pod bramą jakiegoś terenu wojskowego z wielką oświetloną statuą Mao, pod którą postanawiamy podejść. Niestety od razu podbIega do nas żołnierz i każe się wycofać. OK - grzecznie więc się wycofujemy... ale też trochę głupiejemy, bo jadąc autobusem też widzieliśmy pomnik Mao na jakimś placu i to nie był ten, a ponoć w Chengdu "zachował się jeden z nielicznych już ale potężny pomnik wodza". Widać jednak uchwały się co najmniej dwa tyle, że ten za tą bramą to tylko dla wybrańców. Po arbuzie chcemy zlokalizować wejście do świątyni Wenshu Yuan, do której jutro chcemy pójść. Jest jednak tak ciemno w bocznych ulicach, że nic nie znajdujemy tylko wchodzimy do jakiegoś sklepiku myśląc, że sprzedają tam jakieś gadżety do bonsai i rzeźbione szkatułki. Okazuje się jednak, że to taki nasz zakład pogrzebowy a te roślinki i szkatułki to ich niezbędnik pogrzebowy... Pan w środku musiał się nieźle zdziwić widząc takich białych delikwentów jak mu się pakują do środka...

Wracamy i okazuje się, że bilety na pociąg do Panzhihua udało się załatwić dopiero na pojutrze ale za to za mniej niż pół ceny. Musimy więc znowu zostać dzień dłużej niż chcieliśmy. Trochę nas już irytuje tutejszy system kupowania biletów bo jak tak dalej pójdzie to cały nasz plan wyjazdu weźmie w łeb i zobaczymy może ze 2 czy 3 miejsca... Ale co zrobić. Zastanawiamy się więc czy jutro nie jechać do Leshan zobaczyć największy w Chinach posąg buddy wykuty w skale. Mimo ogłoszenia o organizowaniu wyjazdów w schronisku okazuje się, że teraz jednak nie organizują i jak chcemy to musimy spróbować dostać tam się sami. Autobusy z dworca jeżdżą tam ponoć wcześnie rano i na miejscu od razu trzeba kupić bilet na powrót, choć niekoniecznie może być to możliwe w ten sam dzień... Zobaczymy.

Czw 28.07 - Chengdu

Rano jednak wstajemy za późno aby wybierać się do Leshan, postanawiamy więc iść tak jak planowaliśmy na początku do Wenshu Yuan i potem pospacerować wzdłuż Jin Jiang w poszukiwaniu nadrzecznych herbaciarni. Do świątyni ze schroniska jest bardzo blisko i wejście okazuje się jest w bocznej uliczce przy zakładzie pogrzebowym, w którym wczoraj wieczorem chcieliśmy kupić doniczki do bonsai ;) Jest to ciekawy kompleks świątynny ze starym, niedużym parkiem i herbaciarnią. Ale nawet tu coś remontują... całe szczęście tylko fragmenty ścieżek a nie całą świątynię. Można spokojnie pochodzić po zaułkach świątyni i potem pospacerować po parku na tyłach. Znajdujemy tam też za boczną bramą parkową jakąś szkółkę roślin prowadzonych na bonsai a na tyłach przylegających budynków graciarnię starych chińskich mebli. W pagodach nad stawikami w parku spotykają się starsi ludzie ze swoimi nieodłącznymi wachlarzami i grają w madżonga.

Potem podjeżdżamy autobusem na południe miasta i postanawiamy przejść się wzdłuż rzeki. Wszędzie panuje spory miejski ruch, ale nad samą rzeką jest trochę spokoju. Faktycznie można spotkać na jej brzegu herbaciarnie, ale niestety już nie tak klimaciarskie jak na zdjęciu w przewodniku. Tutaj też wielu ludzi a zwłaszcza mężczyzn spotyka się, gra lub po porostu ucina sobie drzemkę wyprowadzając przy okazji na spacer swoje ptaszki w klatkach, które zawieszają na drzewach.

Zmęczeni całodziennym chodzeniem i głodni wchodzimy do restauracyjki na ulicy Kuan Xiang Zi gdzie jest nasz Mixs Backpackers. Pytamy czy mają angielskie menu - kiwają, że tak więc siadamy. Po czym pani przynosi nam swój miniaturowy notesik a w nim ledwo czytelne i nabazgrane pół po chińsku pół po angielsku coś co nazywają menu :) Po dłuższej chwili udaje nam się rozszyfrować jakieś chicken i green peppers więc zamawiamy. I tu nasza kolejna niespodzianka kulinarna... tym razem niezbyt smaczna. Kurczak z orzeszkami i ostrym sosem ma też całe mnóstwo jakiejś dziwnej przyprawy, którą ogólnie nazywamy “kwiatkami” ze względu na wygląd i smak delikatnie mówiąc dziwny... tzn. jak rozgryzanie kostki zapachowej do WC, której co prawda jak dotąd nigdy nie rozgryzaliśmy, ale tak dokładnie to sobie wyobrażaliśmy... Wyjadamy ostrożnie z sosu orzeszki i kawałki kurczaka skrzętnie oczyszczając je wcześniej ze wszelkich widocznych śladów po kwiatkach, zagryzamy dla zabicia smaku "kostki o zapachu morskim" pieczoną papryką i jako tako się najadamy. Później po kilku innych posiłkach w trakcie wyjazdu doszliśmy w końcu, że te nasze "kwiatki" to nic innego jak słynny pieprz syczuański!

W nocy konkretna ulewa, mamy nadzieję, że jutro będzie bez deszczu bo jedziemy rano oglądać pandy...

Pt 29.07 - Chengdu

W naszym schronisku organizują praktycznie codziennie wyjazdy busem do znajdującego się pod Chengdu ośrodka rozrodczego pandy wielkiej. Nie dojeżdżają tam żadne autobusy miejskie więc warto przyłączyć się do takich zorganizowanych grup bo podwożą na miejsce i odwożą. Pandy są strasznie leniwe i większość dnia przesypiają (jak prawdziwe koty, z którymi są ponoć spokrewnione!) i dlatego jedynie rano jak są karmione można pooglądać je w akcji. Sam ośrodek jest dość spory, nie jest to na szczęście jakieś żałosne zoo, w którym miśki siedzą w klatkach ku uciesze tłumów turystów, tylko na sporym terenie są wydzielone duże wybiegi w naturalnym otoczeniu. Nie w każdym udało nam się dojrzeć jakiegoś zwierzaka, ale w większości tak bo akurat miały porę śniadania i wcinały spore porcje pędów bambusa. Jak ktoś chce może sobie zrobić zdjęcie z pandą za kilkanaście dolarów i w ten sposób "wesprzeć" fundusze ośrodka. My sobie podarowaliśmy jednak dobroczynność i zadowoliliśmy się serią zdjęć samych pand w trakcie śniadania.

Po powrocie zbieramy nasz majdan i jedziemy autobusem miejskim na dworzec południowy skąd mamy po południu pociąg do Panzhihua. Po drodze oczywiście ulewa - tak nas Chengdu przywitało i tak żegna. Ważne, że w międzyczasie padało tylko w nocy. Dworzec południowy to ostatni przystanek 16. Jest łagodnie mówiąc obskurny, ale przed wejściem do wielkiej poczekalni prześwietlają bagaż jak na lotnisku (?!). W środku ponuro, śmierdzi papierosami, zaduch na maksa i czeka mnóstwo ludzi. Nie można wyjść na perony, więc gdy udaje nam się w tym tłumie znaleźć 2 miejsca to siadamy i czekamy... Jesteśmy znowu ogólną atrakcją dla znudzonych ludzi w poczekalni do tego stopnia, że matki budzą dzieci by im nas pokazać... ale nie pozostajemy dłużni i też sobie ich dość natrętnie oglądamy stwierdzając, że tu w większości są już trochę inni Chińczycy niż w Pekinie, tzn. ciemniejsza skóra, podłużne twarze o ostrych rysach przypominających Tybetańczyków. Wszyscy ci, którzy nie śpią to albo palą, charkają i plują albo zalewają zupki gorącą wodą z wielkiego termosu pod ścianą. Czeka się więc tutaj średnio przyjemnie, ale za to czuć chiński klimacik - dosłownie i w przenośni :) Nagle jakieś pół godziny przed czasem odjazdu ogólne poruszenie i wszyscy ustawiają się w kolejce przed kratami zagradzającymi wyjście na perony. Wygląda na to, że ci wszyscy ludzie czekają na ten sam pociąg co my. Przeraża nas ta walka pod bramką, ale postanawiamy się nie pchać bo mamy miejscówki więc po co. Nagle jeden z policjantów pod bramką zauważa nas (jakby nie było to wyróżniamy się chyba jednak z tego tłumu nie tylko wzrostem...) i każe podejść poza kolejką do bramki, robi nam miejsce i wpuszcza na peron razem z pierwszymi pod wejściem. Hmm... cóż za przywileje dla turystów...(?!) Zanim wejdziemy do pociągu to jeszcze ze 3 razy sprawdzają nam bilety.

W wagonie okazuje się, że mamy miejsca w innych “przedziałach”. Nie udaje nam się nakłonić ludzi do zamiany, no ale trudno. Oczywiście znowu wszyscy nas oglądają jak UFO, ale chyba zaczynamy się przyzwyczajać... Wagony nie są może najładniejsze, ale jak na Chiny to dość czyste. Przedziały z 6 leżankami nie są zamykane, więc jest dość głośno i wszędzie roznoszą się zapachy jedzenia, no bo oczywiście wszyscy znowu jedzą tu to samo: zalewajki. Każdy przedział jest wyposażony w termos w gorącą wodą, która jednak szybko się kończy. My nie mamy nic do zalania, więc kupujemy z tutejszego “Warsa” porcje ryżu z czymś tam i z jajkiem w skorupce. Nic specjalnego, ale da się zjeść. Całe szczęście, że w hard sleepie nie wolno palić a panie “wagonowe” naprawdę tego pilnują. Zresztą w ogóle mają one ogólny respekt wśród pasażerów. Regularnie też przechodzą przez wagon z miotłą i na bieżąco zmiatają to co ląduje bez przerwy na podłodze, no bo tak się tutaj je - co nie do żołądka, to na podłogę... Kilkuletnia dziewczynka wybitnie się nami interesuje i wyciąga w końcu swoje książki do angielskiego i albo sama czyta wszystko po kolei, albo każe nam. W końcu przechodzi do zabawy “whats this?" i pokazuje wszystko co tylko widać za oknem i robi nam sprawdzian z angielskiego! A za oknem naprawdę jest co oglądać. Pociąg jedzie najpierw przez pola uprawne, potem góry i mnóstwo długich tuneli. Cała trasa z Chengdu do Panzhihua to niezła wspinaczka dla pociągu. Po godzinie czy dwóch wymiękamy ze zgadywanką... Nasza koleżanka zaczęła więc tańczyć, pokazywać nam jakieś skomplikowane układy i nawet jej nieźle szło! Jak się zmęczyła nami a my nią, to dla odmiany zaczęła się z nami zaprzyjaźniać dwójka studentów, którzy oczywiście też ćwiczyli angielski... W końcu o 22 zgasili w wagonie światło i wszyscy poszli grzecznie spać, uff....

Sb 30.07 - Panzhihua - Lijiang

Na miejscu jesteśmy przed 7 i studenci oferują, że wsadzą nas do autobusu do Lijiang. Przed wyjściem z dworca tłum maksymalny, jedni się witają, inni szukają chętnych na busy, autobusy i taksówki... Studenci przekazują nas jakiejś kobiecie, która krzyczy "Lijiang, Lijiang" i wsadza do autobusu... Niezły kociołek... Za bilety płacimy tylko kilka yuanów i dziwimy się, że tak mało za w sumie długi odcinek. Ale szybko wszystko się wyjaśnia, bo ten autobus podwozi nas tylko na inny dworzec, z którego dopiero jeżdżą autobusy do Lijiang. Znowu trochę zamotani nie wiemy co i jak, ale jak na zawołanie znajdują się znowu jacyś studenci, którzy mówią trochę po angielsku i tłumaczą nam o co chodzi. Idziemy z nimi kupić bilety do kasy na dworcu. Mamy 2 godziny do odjazdu, więc siadamy przed dworcem i czekając oglądamy sobie ludzi a oni nas. Kupujemy mango od rolnika, przy okazji robimy też zdjęcia dzieciakom przy dworcu i taksówkarzom, którzy sami nas zaczepiają żeby ich sfotografować (!)

Autobus nienajgorszy, ale oczywiście zapełniony w 100% - póki co jak wszystko co tu jeździ i lata. Na początku przejeżdżamy przez przedmieścia Panzhihua i stwierdzamy, że to ponure miasto położone wśród gór. Później jedziemy wzdłuż rzeki Jinsha Jiang i praktycznie na wszystkich zboczach widać prymitywny przemysł. Po jakiejś godzinie widoki już coraz ładniejsze, bo autobus cały czas wspina się górską drogą wijącą się po zboczach. Czasami wygląda to naprawdę groźnie - hen w dole doliny, a na drodze co jakiś czas głazy z osuwisk i zakręty po 180 stopni... Od tego wszystkiego żołądki co niektórych pasażerów zaczynają nie wytrzymywać i oddają co zawadza po prostu na podłogę lub przez okno... hmm... nam jakoś nic nie jest na całe szczęście. Co jakieś 2 godziny kierowca zatrzymuje się na krótki postój, wtedy oczywiście wszyscy maszerują do przydrożnych latrynek i do wszechobecnych knajpek z żarciem. Mniej więcej w połowie drogi zaczynają się naprawdę piękne widoki na wioski i tarasy z polami uprawnymi na stokach. Wiejskie chaty są budowane z glinianej żółtej cegły i przez to niemal wtapiają się w zbocza. Przy drodze często widać wieśniaków prowadzących swoje małe stadka bawołów i owiec lub znoszących z pól w bambusowych koszach na plecach swoje zbiory. Im dalej jedziemy, tym bardziej potężne góry. Jednak mimo wysokości są one pokryte soczystą zielenią, a skały i ziemia mają czerwono-rudy kolor. Głęboko w dole wije się w jakaś kolejna żółta rzeka. Jest na co patrzeć!

Po prawie 9 godzinach dojeżdżamy w końcu do Lijiang, które leży na niewielkiej równinie na wysokości ponad 2400m n.p.m i otoczone jest wspaniałymi górami. O tej porze roku stoki są już nieośnieżone, ale zdjęcia z wiosny i jesieni pokazują jak jest tu wtedy pięknie. Na dworcu do autobusu podbiega grupka kobiet, które oferują noclegi - trzeba przyznać, że są nieźle przygotowane: każą ma albumik ze zdjęciami pokoi i wizytówkę! Ale jakoś się przedzieramy oglądając dla świętego spokoju jeden czy dwa zestawy zdjęć i pytając dla rozeznania o ceny. Postanawiamy poszukać noclegu jednak na samej starówce. Z dworca jest co iść, zwłaszcza jak się niesie tyle na plecach... Posługując się dość biedną mapą miasteczka z przewodnika i pytając przechodniów po drodze trafiamy w końcu na starówkę. Tutaj co prawda mnóstwo ludzi, ale od razu robią na nas wrażenie klimaciarskie uliczki. Nie trudno znaleźć tu jakąś kwaterę, co jakiś czas widać dwujęzyczne szyldy "hostel". Wybieramy któryś z kolei, najtańszy jaki znaleźliśmy na starówce.

Wieczorem idziemy na spacer po uliczkach. Starówka jest naprawdę piękna i rozległa - takie miasto w mieście. Można się pogubić, bo jest to niezły labirynt uliczek i zaułków. Praktycznie każdy dom ma na dole sklepik lub restauracyjkę, ale im wyżej tym mniej ludzi i sklepów a więcej prawdziwego życia. Nad starówką góruje wzgórze Shizi Shan z pagodą Wanggu Lou. Gdy robi się ciemno to jesteśmy zachwyceni urokiem podświetlonych dachów i drzew na wzgórzu. Idziemy do jednej z knajpek i zamawiamy nieświadomie trzy zupy. Kelnerka standardowo nie kuma nic po angielsku, my nie kumamy jej i dopiero szef którego zawołała, zdziwiony zapytał nas swoją łamaną angielszczyzną czy na pewno chcemy trzy miski zupy. No jasne, że nie... W końcu bierzemy "tylko" dwie i kurczaka z grzybkami i chilli. Całkiem dobre, ale jednak nawet tylko dwie miski zupy to za dużo...

Nd 31.07 - Lijiang

Postanawiamy, że dzisiejszy dzień spędzimy w samym Lijiang, zobaczymy miasto i zarezerwujemy bilety na dalszą trasę. Chcemy też zorientować się jakie są możliwości dołączenia się do jakiejś małej grupki ludzi jadących zwiedzić okolice Lijiang. Na uliczkach starej części miasta można spotkać oprócz sporej liczby turystów wielu lokalnych mieszkańców noszących swoje tradycyjne niebieskie stroje. Należą oni do mniejszości narodowej Naxi, która przed wiekami stanowiła odrębne państwo. Co ciekawe, tylko w tym rejonie Chin ze względu na ich tradycję dozwolone jest posiadanie przez kobiety kilku mężów. Generalnie to właśnie kobiety a nie mężczyźni odgrywają wiodącą rolę w ich społeczności. Na ryneczkach można obejrzeć sobie tradycyjne tańce, które kobiety Naxi pokazują przyjezdnym. Ogólnie to miasteczko można porównać trochę z naszym Zakopanym: dookoła góry, w miasteczku turystyczna komercja (ale całkiem przyjemna...) i sporo turystów. Stara część miasta to głównie tradycyjne budynki z drewna i kamienia, natomiast nowa to nieciekawe pudełkowate budynki i kilka nowocześniejszych hoteli. Wyczytaliśmy, że tutejsze władze jeszcze kilka lat temu zamierzały wyburzyć stopniowo całą zabytkową część miasta i wybudować na tym miejscu betonowe pudełka. Jednak po silnym trzęsieniu ziemi pod koniec lat dziewięćdziesiątych to właśnie te stare budynki przetrwały praktycznie bez szwanku, podczas gdy wybudowane na obrzeżach starówki bloki zawaliły się zabijając kilkaset osób. Podjęto wówczas decyzję, że nowe budowle będą powstawać według tradycyjnej architektury i okazało się, że podczas następnego trzęsienia nikt już nie ucierpiał. Obecnie starówka Lijiang jest objęta ochroną przez UNESCO, więc na szczęście nikt jej raczej nie rozbierze na opał.

Włóczymy się więc po urokliwych zaułkach i kupujemy kartki do znajomych (uwaga: wysyłając coś zagranicę pod adresem trzeba napisać nazwę docelowego kraju po chińsku! Inaczej przesyłka może nie dotrzeć). W jednym z hotelików, które oferują też rezerwację biletów pytamy o możliwości dojazdu do Dali i na dalszą trasę. Znowu okazuje się, że najwcześniej bilety do Dali możemy kupić na za 2 dni, na pociągi lub autobusy na kolejne odcinki możemy kupować tylko w miejscowościach, z których chcemy dalej wyjechać. Wychodzi na to, że nie mamy żadnej pewności ile czasu przyjdzie nam spędzić w kolejnych miejscach żeby się potem z nich wydostać, bo praktycznie nie ma szans na kupno biletów na dłuższe trasy na dwa dni wcześniej. Ostatecznie więc nie będziemy mieli gwarancji, że zdążymy do Pekinu na samolot do Polski... Pytamy więc o samoloty. Okazuje się, że tu można już zarezerwować miejsca na wszystkie dalsze odcinki, chociaż też są małe kłopoty z terminami. Po namyśle przerabiamy trochę nasz plan wyjazdu, liczymy kasę i okazuje się jednak, że damy mimo wszystko radę wydając więcej na bilety lotnicze na kolejne długie odcinki, a do Dali jadąc autobusem. Szkoda nam tylko widoków, które stracimy latając bo przejazd autobusem z Panzhihua do Lijiang to była naprawdę niezła frajda. Z drugiej strony jednak mamy pewność, że dotrzemy tam gdzie chcemy i wrócimy na czas, oszczędzając przy okazji 2 dni, które spędzilibyśmy w autobusach czy pociągach. Trasę którą samolot pokonuje w 45 min autobusem jedzie się od 24 do 36 godzin w zależności od pogody, więc decyzja przychodzi nam dość łatwo...

W małej agencji turystycznej zapisujemy się na jutro na wyjazd nad Wąwóz Skaczącego Tygrysa. Przeliczając koszt lokalnych autobusów i czas jaki straciłoby się na samodzielną próbę dotarcia tam korzystniej jest zapisać się na taki wyjazd z transportem w dwie strony i obiadem. Załatwiamy więc co trzeba i trochę nam się nastroje poprawiają, bo to zamieszanie z rezerwowaniem biletów, zmianą planów i analizowaniem stanu kasy było dość stresujące...

Idziemy zobaczyć nowsze rejony miasta. Betonowe proste budynki to nic ciekawego, natomiast te nowe ale stawiane po staremu wyglądają też pięknie. Tylko prawie wszystkie są jeszcze puste - jakby czekały na sprzedaż... Za jednym z hoteli znajdujemy drewniany budynek otoczony pięknymi bonsai. Pytamy później młodych Chińczyków na naszej kwaterze czy jest gdzieś tu jakiś sklepik z donicami. Rysują nam dziwny plan i piszą po chińsku jak pytać o drogę, no więc idziemy dalej na poszukiwania. Jednak bez skutku tyle, że sobie pochodziliśmy po mieście.

Wieczorem siadamy w tej samej knajpce co wczoraj i zamawiamy to co wczoraj jadły nasze towarzyszki przy stole, czyli dziwne szaro-zielone paski niby z galarety z wyglądającym na super ostry sosem. Hmm... dobre, ale wygląda ciekawiej niż smakuje, bo sos faktycznie ogień ale te galaretowate paski praktycznie bez smaku. Do tego placek z miodem w środku i pyszna herbata z kwiatków nalewana z konewki z metrowym dzióbkiem :)

Po kolacji spacer na nocne zdjęcia. Starówka nocą wygląda pięknie, zaułki do późna tętnią życiem, mieszkańcy palą na ulicach pochodnie z drewienek udekorowanych owocami i świeżymi kwiatami. Akurat jest też jakieś święto i na jednym z kanałów przecinających starówkę puszczane są papierowe łódki-kwiaty ze świeczkami.

Pn 01.08 - Lijiang

Rano prowadzą nas spod agencji gdzie zapisaliśmy się na wyjazd pod inną podobną agencję i stamtąd po małym zamieszaniu idziemy do busa razem z 2 młodymi Chińczykami i przewodniczką, która nic nie kuma po angielsku. Później dołącza jeszcze do naszej grupki matka z córką i oczywiście kierowca. Po ok. godzinie jazdy jak zwykle obowiązkowy tutaj postój na WC, przy okazji oglądamy więc sobie przydrożne pola i wioskę. Całą drogę nasza niby-przewodniczka nawija jak nakręcona z kierowcą, czasami wtrąci się któryś z chłopaków, którzy z nami jechali i mamy niezłe stereo - po chińsku oczywiście...

Autobus zjeżdża w końcu w dolinę i jadąc cały czas wzdłuż Jangcy dojeżdżamy do wąwozu. Jest to teren parku narodowego i wstęp jest płatny. Widok naprawdę wspaniały: potężna Jangcy (która tutaj i tak nie jest najbardziej szeroka) i piękne skaliste stoki wąwozu. Jest to najgłębsze na świecie koryto wydrążone przez rzekę i ma głębokość 1000m (!). Szczyty wzdłuż wąwozu to kolejne prawie 3000m ponad rzeką. Idziemy wykutą w zboczu wzdłuż rzeki trasą jakieś 2-3 km i podziwiamy ten niesamowity nurt i piękne drzewa na półkach skalnych. Co jakiś czas ostrzeżenie, żeby się nie zatrzymywać ze względu na osuwiska. Jesteśmy zdziwieni jaki tu porządek - co kilkaset metrów stoi strażnik i pogania tych co się zatrzymują mimo znaków. Rano było dość mgliście ale teraz powoli się przejaśnia i za każdym zakrętem widać w głębi coraz potężniejsze góry. Pod koniec trasy można zejść po stopniach praktycznie nad samą rzekę, ale panuje tu niezłe piekiełko i niesamowity hałas od wody rozbijającej się na skałach i tworzącej co najmniej kilkumetrowe bałwany. Wpaść tam w to wszystko to nie mały koszmarek... Wracamy i przed wejściem do parku jest mała restauracyjka, w której mamy obiad. Siadamy przy stole z 8 Chińczykami i podają nam mnóstwo mniej lub bardziej dziwnych ale smakowitych dodatków do ryżu. Po tygodniu już całkiem nieźle "wymiatamy" pałeczkami i nie wzbudzamy już takiego ogólnego widowiska jak na naszej pierwszej zupce w Pekinie...

Po jedzeniu jedziemy na pierwsze zakole Jangcy. O ile wąwóz zrobił na nas spore wrażenie to teraz byliśmy z lekka rozczarowani... Co prawda rzeka nawraca tutaj wokół góry o 180 stopni i ładny widok na to miejsce na pewno jest ale raczej z samolotu... Po krótkim postoju na fotki jedziemy więc dalej. Dojeżdżamy do wioski Shigu, w której jest historyczny kamienny gong, na którym został spisany pokój pomiędzy Naxi a Tybetańczkami po wojnie kilka wieków temu. Hmm, historia ale chyba jesteśmy ignorantami bo średnio nas to interesuje i odłączamy się na chwilę od naszej małej grupki słuchającej chińskich wyjaśnień przewodniczki. Idziemy rozejrzeć się po niewielkiej wiosce. Nad jej starymi zabudowaniami na zboczu góruje nie pasujący do niczego wokół, ale pokazujący jak zmieniały się Chiny, pomnik bohaterów ludowych. Zaglądamy też do niewielkiej świątynki i na stragany przy drodze. W końcu wracamy i woła nas nasz kierowca zapraszając do niewielkiej salki przy ogródku. Na prowizoryczną scenę wychodzi kilku mężczyzn Naxi i grają swoją tradycyjną muzykę. Cóż... ogólnie brzmiało to dla nas egzotycznie ale też było trochę żałosne - taki seryjny pokazik dla turystów...

Wracamy do Lijiang, ale zamiast od razu pod starówkę podwożą nas jeszcze podstępnie pod jakieś centrum sprzedające tutejszą biżuterię i kamienie. Oczywiście nic nie kupujemy i po kilku minutach dojeżdżamy w końcu tam skąd rano wyruszyliśmy. Mimo tej raczej żałosnej końcówki jesteśmy bardzo zadowoleni z tego wyjazdu, bo samo przejście przez wąwóz nadrobiło późniejsze średnio dla nas ciekawe “atrakcje turystyczne”. Wieczorem spacerujemy jeszcze po uliczkach, jak przystało na turystów kupujemy w końcu kilka pamiątek i pakujemy manatki - jutro rano jedziemy do Dali.

Wt 02.08 - Dali

Taksówka ze starówki na dworzec autobusów dalekobieżnych kosztuje zaledwie 7Y. Wyszliśmy z ponad godzinnym zapasem, więc pani w informacji na dworcu wsadza nas do wcześniejszego autobusu gdzie akurat były jeszcze 2 ostatnie miejsca. Tym razem autobus to niezły wypasik - dają wodę, WC, klima, wygodne wysokie siedzenia. Aż szkoda, że tylko 3 godziny jazdy! Trasa znowu przez góry, po serpentynach i z pięknymi widokami. Dali leży nad jeziorem Erhai, które w końcu pojawia się na sporej równinie otoczonej górami. Przed samym Dali obowiązkowy przystanek tyle, że nie tylko na WC ale też jedzenie w przydrożnej restauracji. Wszyscy coś zamawiają, ale my kupujemy w sklepiku zupkę zalewajkę w wersji “extra hot”. W restauracji dają nam gorącą wodę, z którą właściwie nigdzie nie ma tu problemów.

Prosimy obsługę autobusu żeby wysadzili nas nie w nowym Dali, dokąd jedzie autobus, tylko w okolicach starej części. Zatrzymują się przy głównej trasie, wysiadamy i po skutecznym zniechęceniu kilku ryksiarzy idziemy na czuja na zachód od jeziora. Małe mapki miejscowości z przewodnika są raczej mało przydatne ale przynajmniej można zachować ogólną orientację. Dochodzimy w końcu do deptaka, który jest właściwie centralnym punktem starego Dali i zaglądamy do jednego z pierwszych hotelików. Ceny OK, pokoje też, własna knajpka z koreańskim jedzeniem i internetem więc zostajemy.

Po południu idziemy na spacer wzdłuż deptaka, który ciągnie się od południowej do północnej bramy miasta. Najstarsza część Dali rozmieszczona jest na planie prostokąta i otoczona murem z bramami Północną, Południową, Zachodnią i Wschodnią. Wzdłuż deptaka mnóstwo knajpek, sklepików oraz ulicznych sprzedawców tutejszych batików i owoców. Sprzedają też bonsai i sadzonki lokalnych roślinek. Zaczepia nas jakiś Chińczyk szukając dziury w naszych sfatygowanych sandałach więc domyślamy się, że to szewc. Wracamy więc do pokoju po uszkodzonego podczas wycieczki nad wąwóz Jangcy buta i dajemy do naprawy za 10Y. Człowiek ze szczęścia mało nie oszalał jak zobaczył, że wracamy z butem do naprawy! Co prawda jak się okazało potem to za 10Y spokojnie kupilibyśmy taki sam klej i naprawili buta sami, no ale przynajmniej daliśmy mu zarobić... a but trzeba przyznać trzyma się do dzisiaj choć się nie zapowiadało. Warto wejść na mur okalający starą część miasta skąd roztacza się ładny widok na góry, jezioro i 3 pagody Santasi. Na ryneczku siadamy w jednej z pagód z parką chińskich “undergroundowców” i jemy jakieś dziwne rzeczy, które kupiliśmy w markecie - nie smakują jednak tak jak mieliśmy nadzieję... zresztą to nie pierwszy raz tutaj. Żeby jednak się najeść konkretnie musimy gdzieś usiąść w jakiejś knajpce. Idziemy więc wypróbować tą przy naszym hoteliku. Przytrzymali nas długo zanim dostaliśmy to co zamówiliśmy, ale było warto: mięso z warzywami i ryżem na ostro, makaron z fasolą i czosnkiem i plasterki kabaczka zasmażane w jajku. Pychota...

Przy okazji wieczornego spaceru znajdujemy wypożyczalnię rowerów i postanawiamy pojechać jutro rowerami nad jezioro i tam spróbować załapać się na jakiś prom na drugi brzeg do Wase.

Śr 03.08 - Dali

Rano idziemy od razu do wypożyczalni rowerów. Można wybrać albo górala albo zwykły rower miejski. Bierzemy miejskie, trochę czasu zajmuje dopompowanie, regulacja itd. Dostajemy wzorcowy zestaw damsko-męski czyli różowy dla dziewczynki i niebieski dla chłopczyka :)

Z Dali do Caicuin - najbliższej wioski nad samym jeziorem jedzie się jakieś 15 minut i cały czas lekko z górki. Po drodze mijamy po obu stronach poletka z ryżem i pracujących w polu rolników oraz różne dziwne pojazdy zmierzające w kierunku Dali. Caicun to raczej niewielka wioska nie wyróżniająca się niczym szczególnym poza tym, że jest tam niewielka przystań dla łodzi rybackich i stateczków turystycznych. Niestety nie ma żadnych promów do Wase, o których piszą w przewodniku, można jedynie wykupić na straganiku na pomoście wycieczkę statkiem turystycznym po jeziorze z atrakcjami typu tańce przewodniczek w ludowych strojach... Darujemy sobie i oglądamy malowniczą panoramę jeziora z rybakami na łodziach - dżongach. Obecnie prawie wszystkie są już metalowe, ale można jeszcze zobaczyć na brzegach stare drewniane dżongi, które są znacznie większe od swoich metalowych następców ale niestety już w rozsypce. Wyczytaliśmy, że jezioro Erhai słynie z połowów ryb z kormoranami - ale wygląda na to, że po raz kolejny nasz przewodnik nieźle “ściemnia", bo po kormoranach, przynajmniej tutaj, ani śladu... Mimo wszystko trzeba jednak przyznać, że przystań ma swój klimacik. Jak już się nasycyliśmy widokiem, postanowiliśmy pojechać zobaczyć świątynię Guanyin.

Wróciliśmy więc do głównej drogi okalającej całe jezioro i pojechaliśmy na północ w kierunku Xiaguan. Po ok. 5 km pytamy miejscowych gdzie należy odbić od głównej w prawo żeby dotrzeć tam gdzie chcemy - na migi ale się dogadujemy. Skręcamy więc jak nam pokazują w boczną drogę wyłożoną kamieniami tak nierównymi, że nie da się po niej jechać naszymi rowerami. Prowadzimy je więc cały czas pod górę i na domiar złego co chwila mijają nas ciężarówki wożące na górę jakieś kamienie, piach itp. Wyrzucają z siebie przy tym tony okropnych spalin i robią mnóstwo hałasu. No cóż, nie jest to przyjemna trasa... Ale w końcu pojawiają się w oddali granitowe wieże świątyni i idziemy cały czas w ich kierunku drogą pod górę. W końcu dochodzimy do rozrytej drogi, która przecina wioskę Qiliqiao. Teraz już wiemy po co tu jeżdżą te wszystkie ciężarówki - w wiosce budują nową drogę i most, stąd cały bałagan i hałas. Dochodzimy do pierwszej bramy świątyni, przypinamy rowery i wchodzimy dalej. Przy wejściu uliczni sprzedawcy oferują kadzidełka i inne akcesoria dla “praktykujących”. Guanyin to świątynia Bogini Miłosierdzia, której ołtarzyk znajduje się zaraz przy głównym wejściu, po jego bokach natomiast stoją wielkie, kolorowe posągi strzegących bogini Lohanów. Dalej mały dziedziniec z miejscem na kadzidełka i świece, a zupełnie w głębi wnętrze z ołtarzem buddy. Zaglądając w boczne zakamarki terenu świątyni trafiamy na grupkę starszych kobiet przygotowujących dary z jedzenia - wygląda to niesamowicie - małe dzieła sztuki z owoców, kwiatów i ryżu. Korzystając z okazji grupka dzieciaków podjada to co nie trafi na ołtarzyk :) Jeszcze dziwniejsze jest to, że kobiety te są ubrane dokładnie tak samo jak kobiety na starych malowidłach na ścianach świątyni - jakby czas się zatrzymał...

Poza tą świątynią w Qiliqiao nie ma chyba już nic ciekawego - jedziemy więc rozrytą drogą w przebudowie z powrotem w kierunku Dali. Zatrzymujemy się pod wiejskim sklepikiem gdzie chcemy kupić coś do jedzenia. Kupujemy parówki i dużą paczkę czegoś co przypomina trochę nasze pierniki. Siadamy sobie na schodkach pod sklepem ale sprzedająca staruszka od razu wynosi nam małą ławeczkę - to dopiero gościnność! Oczywiście byliśmy atrakcją jej sklepiku przez jakiś czas, bo każdy przychodzący przyglądał nam się z zaciekawieniem co najmniej 2 minuty zanim wszedł do środka... My za to przyglądaliśmy się w międzyczasie majstrom walczącym z tutejszymi dziwolągami z silnikami na wierzchu w warsztacie samochodowym obok sklepu. Po tym dość dziwnym zestawie - parówki z piernikami - jedziemy dalej. Mijamy całe mnóstwo warsztatów kamieniarskich gdzie pod gołym niebem z wielkich bloków granitu kamieniarze wykuwają przeróżne smoki, nagrobki, krzesła, stoliki i poręcze do mostków. Dali i okolice słyną głównie z marmuru, ale jest też tu mnóstwo wyrobów z granitu.

W Dali oddajemy rowery a wieczorem nie wytrzymujemy i idziemy w końcu na normalne żarcie czyli... pizzę! Od głównego deptaka w Dali odchodzi niewielka uliczka zwaną ulicą Cudzoziemców - jak sama nazwa wskazuje jest ona w dużej mierze zdominowana przez małe knajpki oferujące inne od chińskiego jedzenie no i oczywiście jest tu też pizzeria. Zamawiamy pizzę i paluszki serowo-czosnkowe, piwko i jest jak w domciu... Sama pizzeria klimacik ma typowo “pizzowy", tzn. wielki opalany drewnem piec, w którym widać jak dochodzi twoja pizza. Objedliśmy się znowu jak bąki i leniwie podreptaliśmy do naszego hoteliku.

Czw 04.08 - Dali

Ten dzień przeznaczamy na wycieczkę na górę Zhonghe Shan, która jest częścią masywu otaczającego od zachodu jezioro Erhai. Od rana niestety pada i góry są schowane w gęstych chmurach ale nie rezygnujemy. Idziemy w kierunku zachodniej bramy Dali, skąd można dostrzec wyciąg prowadzący na Zhonghe Shan. Oczywiście znowu jest co najmniej kilku chętnych żeby nas podwieźć koniem, motorem czy rowerem ale jakoś się "przedzieramy". Dochodzimy do ulicy, która wygląda trochę jak szeroki gościniec, tyle że wybrukowany kamieniami i z łukami na reklamy wzdłuż całej ulicy. Tutaj dopada nas dwójka jak się później okazało super natrętnych moto-ryksiarzy. Mimo naszej sprawdzającej się dotąd w takich przypadkach taktyki całkowitej ignorancji i co najwyżej stanowczego "No", podjeżdżają co chwilę jakieś 50m przed nas, czekają aż dojdziemy i po raz kolejny uparcie namawiają na podwózkę. Nie mogli lub nie chcieli chyba zrozumieć, że biali turyści też czasami lubią sobie pochodzić... Za każdym takim postojem co 50m schodzą z ceny: zaczęli od 10Y a pod koniec był to już tylko 1Y, ale my po prostu chcemy się tam przejść, poza tym ich wyjątkowa natrętność prawie wyprowadza nas z równowagi. Postanawiamy więc, że choćby i za 0,1Y ale nie wsiądziemy, nawet dla świętego spokoju - może następnym razem jak ktoś będzie chciał się po prostu przejść to jednak zrezygnują i dadzą mu wcześniej spokój... I tak dochodzimy w ich asyście w końcu aż do samego wyciągu i po chwili wahania czy warto wjeżdżać mimo deszczu postanawiamy jednak kupić bilety - od razu w dwie strony, bo po deszczu ścieżka w górę jest cała rozmyta. Przy stacji jest zadbany ogródek ze stawem i małym wodospadem, czekamy więc trochę w nadziei, że się w końcu rozpogodzi. Oprócz nas nikt nie wybiera się na górę, tylko co jakiś czas zjeżdżają ludzie cali mokrzy od deszczu. Hmm, wjeżdżamy - najwyżej zmokniemy! Ale tu niespodzianka - pan z obsługi daje nam wielki parasol na czas wjazdu :) Na górę wjeżdża się dość długo bo prawie 20 minut. Po drodze widać pod wyciągiem stare i nowsze nagrobki, które Chińczycy stawiają na zboczach gór. Od czasu do czasu też pomiędzy drzewami można zobaczyć ścieżkę prowadzącą na górę, ale nikt przy tej pogodzie tędy teraz się nie wspinał.

Na górze jest świątynia Zhonghe Si, kilka straganików z jedzeniem i pamiątkami. Poza tym jak na zamówienie akurat zaczęło się przejaśniać więc możemy podziwiać panoramę Erhai z góry. Oglądamy też świątynkę i idziemy kamienną ścieżką w górę. Jakieś 100m wyżej natrafiamy na małe schronisko. Super miejsce na bazę, jeśli ktoś chce się stąd wypuścić dalej w góry - ceny przyzwoite a klimacik i widok z małego tarasu super. Nie było tu chyba akurat żadnych gości, ale to pewnie wina nienajlepszej na górskie wycieczki pogody. Ponoć dalej jest trasa nad wodospad i do kolejnej świątyni, ale niezbyt dobrze oznaczona więc albo można ryzykować i iść na czuja" albo w schronisku poprosić o przewodnika i wskazówki. My chodzimy trochę w okolicy schroniska i schodzimy z powrotem do świątyni. Jest tu spory taras widokowy skąd można spokojnie podziwiać panoramę Erhai i zjeść jakąś dziwną przekąskę typu "wróbel smażony w całości na patyku" lub po prostu kukurydzę... my wybieramy jednak to drugie. Na dół można zjechać oczywiście tak jak my wyciągiem, ale przy sprzyjającej pogodzie można też wsiąść na konia prowadzonego przez pieszego przewodnika i zjechać na końskim grzbiecie ścieżką prowadzącą na dół. Można też oczywiście się przejść jeśli jest w miarę sucho :)

Na dole w Dali zaglądamy do małego biura turystycznego i pytamy o możliwości rejsu lub objazdówki wokół jeziora. Rejsy okazuje się, że są podobne do tego co można sobie wykupić w Caicun, czyli tancerki, super żarcie i wywody przewodników więc nie bardzo mamy na coś takiego ochotę. Ale oferują nam samochód z kierowcą na cały dzień i objechanie wiosek wokół jeziora, zaglądając przy okazji na targi, do świątyń i warsztatu batików. To nam zdecydowanie bardziej odpowiada tym bardziej, że uzgadniamy, że na koniec odstawią nas od razu na lotnisko w Xiaguanie skąd mamy wieczorem samolot do Jinghongu.

Wieczorem znowu zajadamy się w knajpce przy naszym hoteliku, tym razem: roladki w wodorostach ala sushi, pizza chińska czyli wiórki ziemniaczane smażone jako jeden wielki placek, wieprzowina z chilli. Potem jeszcze tylko zakupy w markecie na jutro na śniadanie i pakowanie - jutro po objazdówce wokół Erhai wyjeżdżamy do tropikalnego regionu na południu Chin zwanego Xishuangbanna.

Pt 05.08 - Dali - Jinghong

Rano z całym naszym dobytkiem idziemy w umówione miejsce gdzie po jakimś czasie zjawia się po nas kierowca. Jedziemy z nim tylko we dwójkę. Najpierw do wioski Xizhou, która jest uważana za najlepiej zachowaną wioskę z tradycyjną architekturą ludności Bai. Dzisiaj w większości wiosek w okolicy jest dzień targowy, więc przy okazji będziemy mogli zajrzeć na tutejsze tętniące życiem targowiska. Wysiadamy na małym ryneczku, gdzie umawiamy się z kierowcą za jakiś czas i wchodzimy w boczne uliczki, które im głębiej to tym bardziej są zapełnione sprzedawcami i miejscowymi robiącymi codzienne zakupy. Jesteśmy nieco zagubieni w tym tłoku i hałasie ale jednocześnie mamy okazję zobaczyć tutejsze prawdziwe życie a nie jakieś seryjne przedstawienie dla turystów. Dali i okoliczne wioski słyną oprócz kamieniarstwa z robionych tradycyjnymi metodami batików, które można tu kupić prawie na każdym rogu. Oprócz batików można oczywiście nabyć wszelkie możliwe specjały do jedzenia (choć sposób w jaki sprzedają surowe mięso jest dla nas delikatnie mówiąc z lekka szokujący...), niezbędne sprzęty kuchenne i domowe oraz całe mnóstwo wątpliwej jakości wynalazków i podróbek "made in china". Jako przekąskę próbujemy coś co przypomina nasze bułki na parze z tą różnicą, że tutaj wygląda to jak sakiewka wypełniona miodowo-ziołową masą. W momencie gdy chcemy wrócić do miejsca gdzie umówiliśmy się z kierowcą okazuje się, że nie możemy w tej plątaninie uliczek i straganów znaleźć tej którą przyszliśmy... brawo! Robimy parę kółek dochodząc ciągle w to samo miejsce, w końcu jednak za którymś razem trafiamy we właściwy zaułek i odnajdujemy kierowcę.

Jedziemy teraz do wioski Zhoucheng, gdzie będziemy mogli zajrzeć do przydomowego warsztatu, w którym robią batiki. Po drodze zatrzymujemy się nad brzegiem jeziora żeby obejrzeć i oczywiście obpstrykać rybaków w dżongach na jeziorze. W Zhoucheng kierowca prowadzi nas do starej chaty gdzie na dziedzińcu kilku mężczyzn farbuje i po wysuszeniu rozpruwa supełki pozszywane wcześniej przez kobiety w sposób pozwalający uzyskać po farbowaniu przeróżne wzory. Większość batików jest granatowa i tutaj również stoją olbrzymie kadzie z niebieskim barwnikiem oraz olbrzymi wok na palenisku do wyrabiania barwnika. Oczywiście można od razu nabyć świeżo zrobiony batik, więc postanawiamy kupić jeden "na pamiątkę". Dość mocno musimy się targować bo chcą jakąś kosmiczną w porównaniu do tych na straganach w Dali cenę, którą zbijamy w końcu o połowę. Potem idziemy w górę wioski kamienną uliczką i dochodzimy do niewielkiej świątynki jakichś 3 bóstw. Podobnie jak w Xizhou nie ma tu w ogóle turystów, więc chłoniemy trochę tutejszy klimacik autentycznej wioski na prowincji.

W drodze do Wase zatrzymujemy się na cypelku, z którego można popłynąć na wyspę Nanazhao, gdzie jest jakiś hotel i restauracja. My raczej podziwiamy panoramę jeziora i przybrzeżnych wiosek rybackich. Zachodni brzeg jeziora jest znacznie słabiej zagospodarowany niż wschodni, na którym leży Dali. Ma to oczywiście swój urok, droga biegnie wzdłuż brzegu i niemal w każdym miejscu praktycznie można tu zejść na brzeg i przyjrzeć się wszechobecnym rybakom i łodziom. Dojeżdżamy do Wase - tutejszy targ należy ponoć do największych i najciekawszych w okolicy. Faktycznie - jak tylko zapuściliśmy się w pierwszą uliczkę to wciągnęła nas w jedno wielkie targowisko, które ciągnie się aż do brzegu jeziora przez niemal wszystkie uliczki i placyki. Taki targ to dla miejscowych okazja nie tylko do zakupów ale i odwiedzenia fryzjera, krawca czy szewca, którzy pracują bezpośrednio na ulicy. Na ulicy też odbywają się lokalne rytuały i święta, gotowanie jedzenia i parzenie herbaty. Na targi zjeżdżają się mieszkańcy okolicznych osad i w większości ubierają na tą okazję swoje tradycyjne stroje, więc jest tu bardzo kolorowo i głośno. Większość dojeżdża rowerami, nieliczni mini-ciężarówkami ale niektórzy przypływają też łodziami, które cumują przy brzegu tuż za targiem.

Jadąc z Wase na cypelek ze świątynią Tianjing Ge zatrzymujemy się jeszcze przy urokliwej wysepce Putuo Dao z maleńką świątynią, do której można dostać się tylko łodzią. Na kamiennej grobli przed świątynią suszą się sieci z krewetkami i można z niej zejść do kamiennej przystani. Gdy dojeżdżamy do Tianjing okazuje się, że wejście na teren świątyni jest płatne. Trzeba jednak przyznać, że porównując do kilku innych "wejściówek" za jakie już zapłaciliśmy na tym wyjeździe ta była dość tania i warta zapłacenia. Tianjing to wysoka świątynia - wieża z tarasami na kolejnych kondygnacjach. Ściany tarasów od zewnątrz są wyłożone lustrami, co przy słonecznej pogodzie powoduje odbijanie światła i sprawia, że świątynia jest widoczna z całego brzegu jeziora. Z najwyższego tarasu jest piękny widok na jezioro a przed świątynią mały ale starannie wypielęgnowany ogród i ciekawostka - sfatygowana skrzynka pocztowa z myszką Miki (?!). Po zwiedzeniu Tianjing właściwie nie bardzo wiemy już gdzie warto by jeszcze pojechać, więc postanawiamy udać się od razu na lotnisko.

Lotnisko Xiaguan jest małe, ale biorąc pod uwagę, że to są już przecież wysokie góry to i tak jesteśmy pod wrażeniem. Nie ma tylko za bardzo gdzie tu zjeść - obok lotniska jest jedyna knajpka, w której zamawiamy sobie zupę z makaronem, jajkiem i szczypiorem. Bierzemy też kawę, ale jest droga i niedobra - zresztą w Chinach ciężko o dobrą kawę, która podobnie jak wszystko z czekolady, jest tutaj stosunkowo droga. Dla zabicia czasu gramy w karty i w końcu mamy samolot. Lot do Jinghongu trwa ok. 45 minut - dla porównania ten sam odcinek pokonywany autobusem ze względu na górskie trasy i częste podtopienia dróg o tej porze roku zabiera od 24 do 36 godzin.

Gdy wysiadamy w Jinghongu to mimo nocy uderza nas niesamowita duchota i parówa. No tak, tutaj przecież to już prawie tropik a o tej porze roku to raczej będzie tu ciężko o rześkie powietrze. Wsiadamy w autobus przed lotniskiem, który jedzie ponoć do centrum Jinghongu. Pokazujemy kierowcy na mapce w przewodniku gdzie chcielibyśmy wysiąść i po wysadzeniu wszystkich na jakimś standardowym przystanku kierowca podwozi nas extra tam gdzie chcieliśmy :) Jesteśmy na rondzie, z którego odchodzi uliczka Manting Lu opisana jako główne siedlisko tanich hotelików i restauracyjek. Jest już późno ale na ulicach ruch jak w południe, więc od razu ruszamy na poszukiwanie jakiegoś lokum. Wchodzimy w bramę gdzie jest obiecujący napis "Dai Style" ale tam pokazują nam duszną celę z obskurnym prysznicem i WC na zewnątrz więc rezygnujemy i szukamy dalej. Chcemy znaleźć opisywane w Pascalu noclegi w bambusowych domkach na palach no i w końcu w którejś z bram je znajdujemy ale okazuje się, że czasy swojej świetności mają już dawno za sobą. Teraz to zatęchłe, mocno sfatygowane baraczki na ciasnym podwórku i wprawdzie są na palach, ale z bambusów i to potraktowanych zieloną olejną mają tylko narożniki a reszta ścian to zawilgotniała płyta pilśniowa i do tego dziury w dachu. Duszno na maksa, więc postanawiamy podarować sobie te "pseudoetniczne" klimaty i poszukać koniecznie czegoś szczelnego i z klimą. Na ulicy zaczepia nas chłopak, który chce nas zaprowadzić do hoteliku z klimą, internetem, prysznicem i kumającą angielski recepcjonistką za tą samą kasę co te zatęchłe baraczki. Idziemy więc zobaczyć. Po jakichś 5 minutach doprowadza nas do hoteliku Banna, który pod "zapożyczoną" nazwą mieści się tuż obok dość wypasionego Banna Hotel. Na miejscu jest faktycznie tak jak mówił nasz "naganiacz", tyle że klimat raczej mało urokliwy - ogólnie mówiąc chińska tandeta, ale czysto i co najważniejsze w pokoju jest chłodno! Postanawiamy zostać. W sezonie (czyli naszej zimie) mają tu pewnie pełne obłożenie i wyższe ceny ale teraz raczej pustawo.

Po złożeniu gratów i krótkim ochłonięciu w klimie, idziemy przejść się po okolicy i coś zjeść. Na zewnątrz mimo nocy od razu zauważamy spore różnice w stosunku do tych miejsc, które widzieliśmy do tej pory - wzdłuż ulic rosną potężne palmy, ludzie przypominają bardziej Tajów niż Chińczyków, napisy są dwujęzyczne - tajskie i chińskie. Kupujemy obrane ananasy na patykach za 1Y - pychota! Sprzedają je tutaj jak u nas lody latem na ulicach. Dochodzimy do jakiegoś marketu, przy którym jest chiński fast-food i postanawiamy zjeść tutaj - wiadomo co dadzą, a jesteśmy głodni i bez ochoty na eksperymenty. Bierzemy zestaw burger, frytki, kurczak i cola. Ogólnie to syfek jak każdy fast-food ale trochę nas zapchało.


II.Relacja z pobytu cz. II


Pt 05.08 - Dali - Jinghong

Rano z całym naszym dobytkiem idziemy w umówione miejsce gdzie po jakimś czasie zjawia się po nas kierowca. Jedziemy z nim tylko we dwójkę. Najpierw do wioski Xizhou, która jest uważana za najlepiej zachowaną wioskę z tradycyjną architekturą ludności Bai. Dzisiaj w większości wiosek w okolicy jest dzień targowy, więc przy okazji będziemy mogli zajrzeć na tutejsze tętniące życiem targowiska. Wysiadamy na małym ryneczku, gdzie umawiamy się z kierowcą za jakiś czas i wchodzimy w boczne uliczki, które im głębiej to tym bardziej są zapełnione sprzedawcami i miejscowymi robiącymi codzienne zakupy. Jesteśmy nieco zagubieni w tym tłoku i hałasie ale jednocześnie mamy okazję zobaczyć tutejsze prawdziwe życie a nie jakieś seryjne przedstawienie dla turystów. Dali i okoliczne wioski słyną oprócz kamieniarstwa z robionych tradycyjnymi metodami batików, które można tu kupić prawie na każdym rogu. Oprócz batików można oczywiście nabyć wszelkie możliwe specjały do jedzenia (choć sposób w jaki sprzedają surowe mięso jest dla nas delikatnie mówiąc z lekka szokujący...), niezbędne sprzęty kuchenne i domowe oraz całe mnóstwo wątpliwej jakości wynalazków i podróbek "made in china". Jako przekąskę próbujemy coś co przypomina nasze bułki na parze z tą różnicą, że tutaj wygląda to jak sakiewka wypełniona miodowo-ziołową masą. W momencie gdy chcemy wrócić do miejsca gdzie umówiliśmy się z kierowcą okazuje się, że nie możemy w tej plątaninie uliczek i straganów znaleźć tej którą przyszliśmy... brawo! Robimy parę kółek dochodząc ciągle w to samo miejsce, w końcu jednak za którymś razem trafiamy we właściwy zaułek i odnajdujemy kierowcę.

Jedziemy teraz do wioski Zhoucheng, gdzie będziemy mogli zajrzeć do przydomowego warsztatu, w którym robią batiki. Po drodze zatrzymujemy się nad brzegiem jeziora żeby obejrzeć i oczywiście obpstrykać rybaków w dżongach na jeziorze. W Zhoucheng kierowca prowadzi nas do starej chaty gdzie na dziedzińcu kilku mężczyzn farbuje i po wysuszeniu rozpruwa supełki pozszywane wcześniej przez kobiety w sposób pozwalający uzyskać po farbowaniu przeróżne wzory. Większość batików jest granatowa i tutaj również stoją olbrzymie kadzie z niebieskim barwnikiem oraz olbrzymi wok na palenisku do wyrabiania barwnika. Oczywiście można od razu nabyć świeżo zrobiony batik, więc postanawiamy kupić jeden "na pamiątkę". Dość mocno musimy się targować bo chcą jakąś kosmiczną w porównaniu do tych na straganach w Dali cenę, którą zbijamy w końcu o połowę. Potem idziemy w górę wioski kamienną uliczką i dochodzimy do niewielkiej świątynki jakichś 3 bóstw. Podobnie jak w Xizhou nie ma tu w ogóle turystów, więc chłoniemy trochę tutejszy klimacik autentycznej wioski na prowincji.

W drodze do Wase zatrzymujemy się na cypelku, z którego można popłynąć na wyspę Nanazhao, gdzie jest jakiś hotel i restauracja. My raczej podziwiamy panoramę jeziora i przybrzeżnych wiosek rybackich. Zachodni brzeg jeziora jest znacznie słabiej zagospodarowany niż wschodni, na którym leży Dali. Ma to oczywiście swój urok, droga biegnie wzdłuż brzegu i niemal w każdym miejscu praktycznie można tu zejść na brzeg i przyjrzeć się wszechobecnym rybakom i łodziom. Dojeżdżamy do Wase - tutejszy targ należy ponoć do największych i najciekawszych w okolicy. Faktycznie - jak tylko zapuściliśmy się w pierwszą uliczkę to wciągnęła nas w jedno wielkie targowisko, które ciągnie się aż do brzegu jeziora przez niemal wszystkie uliczki i placyki. Taki targ to dla miejscowych okazja nie tylko do zakupów ale i odwiedzenia fryzjera, krawca czy szewca, którzy pracują bezpośrednio na ulicy. Na ulicy też odbywają się lokalne rytuały i święta, gotowanie jedzenia i parzenie herbaty. Na targi zjeżdżają się mieszkańcy okolicznych osad i w większości ubierają na tą okazję swoje tradycyjne stroje, więc jest tu bardzo kolorowo i głośno. Większość dojeżdża rowerami, nieliczni mini-ciężarówkami ale niektórzy przypływają też łodziami, które cumują przy brzegu tuż za targiem.

Jadąc z Wase na cypelek ze świątynią Tianjing Ge zatrzymujemy się jeszcze przy urokliwej wysepce Putuo Dao z maleńką świątynią, do której można dostać się tylko łodzią. Na kamiennej grobli przed świątynią suszą się sieci z krewetkami i można z niej zejść do kamiennej przystani. Gdy dojeżdżamy do Tianjing okazuje się, że wejście na teren świątyni jest płatne. Trzeba jednak przyznać, że porównując do kilku innych "wejściówek" za jakie już zapłaciliśmy na tym wyjeździe ta była dość tania i warta zapłacenia. Tianjing to wysoka świątynia - wieża z tarasami na kolejnych kondygnacjach. Ściany tarasów od zewnątrz są wyłożone lustrami, co przy słonecznej pogodzie powoduje odbijanie światła i sprawia, że świątynia jest widoczna z całego brzegu jeziora. Z najwyższego tarasu jest piękny widok na jezioro a przed świątynią mały ale starannie wypielęgnowany ogród i ciekawostka - sfatygowana skrzynka pocztowa z myszką Miki (?!). Po zwiedzeniu Tianjing właściwie nie bardzo wiemy już gdzie warto by jeszcze pojechać, więc postanawiamy udać się od razu na lotnisko.

Lotnisko Xiaguan jest małe, ale biorąc pod uwagę, że to są już przecież wysokie góry to i tak jesteśmy pod wrażeniem. Nie ma tylko za bardzo gdzie tu zjeść - obok lotniska jest jedyna knajpka, w której zamawiamy sobie zupę z makaronem, jajkiem i szczypiorem. Bierzemy też kawę, ale jest droga i niedobra - zresztą w Chinach ciężko o dobrą kawę, która podobnie jak wszystko z czekolady, jest tutaj stosunkowo droga. Dla zabicia czasu gramy w karty i w końcu mamy samolot. Lot do Jinghongu trwa ok. 45 minut - dla porównania ten sam odcinek pokonywany autobusem ze względu na górskie trasy i częste podtopienia dróg o tej porze roku zabiera od 24 do 36 godzin.

Gdy wysiadamy w Jinghongu to mimo nocy uderza nas niesamowita duchota i parówa. No tak, tutaj przecież to już prawie tropik a o tej porze roku to raczej będzie tu ciężko o rześkie powietrze. Wsiadamy w autobus przed lotniskiem, który jedzie ponoć do centrum Jinghongu. Pokazujemy kierowcy na mapce w przewodniku gdzie chcielibyśmy wysiąść i po wysadzeniu wszystkich na jakimś standardowym przystanku kierowca podwozi nas extra tam gdzie chcieliśmy :) Jesteśmy na rondzie, z którego odchodzi uliczka Manting Lu opisana jako główne siedlisko tanich hotelików i restauracyjek. Jest już późno ale na ulicach ruch jak w południe, więc od razu ruszamy na poszukiwanie jakiegoś lokum. Wchodzimy w bramę gdzie jest obiecujący napis "Dai Style" ale tam pokazują nam duszną celę z obskurnym prysznicem i WC na zewnątrz więc rezygnujemy i szukamy dalej. Chcemy znaleźć opisywane w Pascalu noclegi w bambusowych domkach na palach no i w końcu w którejś z bram je znajdujemy ale okazuje się, że czasy swojej świetności mają już dawno za sobą. Teraz to zatęchłe, mocno sfatygowane baraczki na ciasnym podwórku i wprawdzie są na palach, ale z bambusów i to potraktowanych zieloną olejną mają tylko narożniki a reszta ścian to zawilgotniała płyta pilśniowa i do tego dziury w dachu. Duszno na maksa, więc postanawiamy podarować sobie te "pseudoetniczne" klimaty i poszukać koniecznie czegoś szczelnego i z klimą. Na ulicy zaczepia nas chłopak, który chce nas zaprowadzić do hoteliku z klimą, internetem, prysznicem i kumającą angielski recepcjonistką za tą samą kasę co te zatęchłe baraczki. Idziemy więc zobaczyć. Po jakichś 5 minutach doprowadza nas do hoteliku Banna, który pod "zapożyczoną" nazwą mieści się tuż obok dość wypasionego Banna Hotel. Na miejscu jest faktycznie tak jak mówił nasz "naganiacz", tyle że klimat raczej mało urokliwy - ogólnie mówiąc chińska tandeta, ale czysto i co najważniejsze w pokoju jest chłodno! Postanawiamy zostać. W sezonie (czyli naszej zimie) mają tu pewnie pełne obłożenie i wyższe ceny ale teraz raczej pustawo.

Po złożeniu gratów i krótkim ochłonięciu w klimie, idziemy przejść się po okolicy i coś zjeść. Na zewnątrz mimo nocy od razu zauważamy spore różnice w stosunku do tych miejsc, które widzieliśmy do tej pory - wzdłuż ulic rosną potężne palmy, ludzie przypominają bardziej Tajów niż Chińczyków, napisy są dwujęzyczne - tajskie i chińskie. Kupujemy obrane ananasy na patykach za 1Y - pychota! Sprzedają je tutaj jak u nas lody latem na ulicach. Dochodzimy do jakiegoś marketu, przy którym jest chiński fast-food i postanawiamy zjeść tutaj - wiadomo co dadzą, a jesteśmy głodni i bez ochoty na eksperymenty. Bierzemy zestaw burger, frytki, kurczak i cola. Ogólnie to syfek jak każdy fast-food ale trochę nas zapchało.

Sb 06.08 - Jinghong

Rano idziemy do jednej z kafejek przy rondzie żeby zjeść w końcu normalne śniadanie i wypić kawę. Bierzemy jajo z szynką, tostami i kawą oraz sałatkę bananową-ananasową z jogurtem i tostami z miodem. Jednak się tym nie najadamy więc na dokładkę doszedł spory omlet z szynką :)

Po drugiej stronie ronda znajdujemy wypożyczalnię rowerów tuż obok, opisywanej w przewodniku jako najlepsza w okolicy, kafejki MeiMei. Zaglądamy też do księgarni w poszukiwaniu jakiejś dokładniejszej mapy regionu Xishuangbanna. Niestety wszędzie jest tu tylko jedna i ta sama wersja mało precyzyjnej mapki okolic, ale jest angielsko-chińska więc bierzemy. W wypożyczalni mają dość sporo rowerów górskich, wybieramy dwa i jedziemy obejrzeć okolice Jinghongu.

Za nowym mostem nad Mekongiem odbijamy w prawo a na pierwszym rondzie w boczną drogę w stronę rzeki i dojeżdżamy do stacji kolejki liniowej nad rzeką. Z mapki wynika, że na drugim brzegu jest jakiś rezerwat małp. Przypinamy więc rowery i postanawiamy przejechać się "super" wyglądającą kolejką liniową nad Mekongiem i zobaczyć te małpie wzgórza. Jeszcze nad rzeką wyciągiem nie jechaliśmy, trochę dziwne uczucie ale po chwili się oswajamy i jest git. Po drugiej stronie słychać nawoływania małp, idziemy ścieżkami według strzałek. Niestety po chwili okazuje się, że te małpie wzgórza to dość markotne zoo gdzie biedne małpy siedzą pozamykane w raczej ciasnych klatkach... Dopiero dalej dochodzimy do dużego otwartego wybiegu dla makaków. Żyje tu sobie dość spore stadko i mamy niezły ubaw przyglądając się przez jakiś czas ich zwyczajom. Na całej wyspie jest raczej pustawo, nie ma turystów i panuje maksymalna duchota... ale tutaj nam to nawet współgra z egzotyczną roślinnością jaka nas tu otacza: bananowce, przeróżne palmy, figowce, bambusy i to co u nas stoi w kwiaciarniach jako kwiaty doniczkowe tutaj kilka razy większe wyrasta sobie prosto z ziemi. Idąc w głąb dochodzimy do bambusowego mostku wiszącego nad małym wąwozem. Niby nic, ale z początku mamy pietra żeby ot, tak sobie przejść na drugą stronę bo mostek kolebie się na boki na maksa... no ale w końcu już po drugiej stronie dochodzimy do pawiloniku z widokiem na Mekong. Trochę dalej stoi dwóch Chińczyków, którzy próbują nas namówić za kilka yuanów na zjazd niczym tarzan na linie rozciągniętej nad niewielkim wąwozem, ale darujemy sobie. Idąc dalej dochodzimy do lasu figowego, gdzie włócząc się między drzewami zbieramy różne dziwne, egzotyczne leśne skarby. Na figowcach są pozakładane gumowe rynienki do zbierania kauczuku. Po jakimś czasie spotykamy człowieka, który chodzi i opróżnia pojemniczki. W końcu postanawiamy wracać, choć są tu ponoć jeszcze jakieś inne "atrakcje" typu świątynka (oczywiście w remoncie) i hotel z basenem, ale niezbyt nas to pociąga...

Wracamy kolejką na drugi brzeg, gdzie nasze rowery stoją bez uszczerbku i jedziemy z powrotem w stronę nowego mostu. Tam odbijamy w prawo z nadzieją, że za miastem trafimy do tych "malowniczych wiosek, które przycupnęły na skraju dżungli" - jak to opisuje nasz przewodnik. Jednak długo, długo nic tylko typowy chiński podmiejski bałagan. Odbijamy w końcu w boczną drogę i dojeżdżamy do jakiegoś dziwnego miejsca gdzie nad samą rzeką stoi do naprawy prom ale oczywiście nikt go nie naprawia - jakby nagle wszyscy gdzieś zniknęli. Wracamy po chwili na główną i po jakimś czasie znowu odbijamy i trafiamy w końcu między tradycyjne domy Dai na palach. Architektura tutaj na południu jest zupełnie inna od tego co widzieliśmy wcześniej - drewniane domy na palach, kryte drewnianym gontem i z motywem pawia na zwieńczeniu dachów. Na dole kiedyś trzymano zwierzęta, teraz w większości są tu warsztaty i ogólne graciarnie, na górze pomieszczenia mieszkalne i tarasy, na których gotują, piorą i przesiadują mieszkańcy. Są to już chyba resztki tradycyjnej zabudowy, ponieważ co jakiś czas między nimi stoją już nowe murowane budynki. Jeździmy po różnych zakamarkach i trafiamy do niewielkiej świątyni byddyjskiej ze szkółką mnichów. Przed wejściem na teren świątyni trzeba zdjąć buty - wchodzimy, oglądamy i potem odpoczywamy trochę oglądając mieszkańców i mnichów kręcących się w okolicy. Później w jednej z wiosek zjeżdżamy nad brzeg rzeki i zatrzymujemy się na jakiejś niewielkiej budowie. Podkradamy przy okazji prosto z drzewa grejfruta - rosną sobie tutaj jak jabłka! Ale jak głosi stara prawda "kradzione nie tuczy", w związku z czym grejfrut okazał się potem paskudny bo niedojrzały...

Po powrocie do Jinghongu oddajemy rowery i idziemy do MeiMei coś zjeść. Bierzemy piwo, szejka z ananasów i pyszne chińskie pierożki z mięsem. Nie na darmo piszą, że dają tu dobre jedzenie - pierogi były pychota! Można tutaj skorzystać z wielojęzycznych przewodników po Chinach, wynająć auto, przewodnika a nawet oddać pranie do pralni. W sezonie organizują też wycieczki po okolicy, ale teraz nic z tego - musimy sami sobie coś zaplanować. Chcemy pojechać jutro na jeden z ciekawszych targów w okolicy do wioski Menghun. Rowerami to trochę za daleko (ok. 60 km w jedną stronę po górach...), autobusy nie bardzo wiemy skąd i jak czesto jeżdżą postanawiamy wypożyczyć więc w naszym hoteliku motorowery bo na auto szkoda nam kasy. Prowadzą nas do wypożyczalni i namawiają żeby jednak lepiej spróbować na skuterze - będzie szybciej i wygodniej. Hmm... Nigdy na tym nie jeździliśmy, ale skoro mówią, że to łatwe i na pewno damy radę...? Po ogólnej instrukcji obsługi próbujemy więc ujechać kawałek. No i stało się... w końcu pewnie byśmy dali radę, ale póki co pierwsza próba skończyła się wjechaniem w szyld wypożyczalni i lekkim wgnieceniem zderzaka + odpryśnięciem lakieru. Szyld jakoś ocalał...uff... W końcu postanawiamy więcej nie próbować, ale musimy zapłacić za "szkody". Nie chcąc robić awantury (bo w końcu nikt nas nie zmuszał do próbowania...) ustalamy, że damy im 100Y na naprawę i sprawa załatwiona. I tym sposobem i tak decydujemy się w końcu na auto, bo wygląda na to, że inaczej do Menghun jutro nie dotrzemy. Plus jest taki, że z autem możemy dodatkowo zobaczyć inne miejsca, które sobie zaplanujemy. No to tyle z naszych oszczędności... Układamy trasę na jutro, siedzimy trochę w sieci i spanko.

Rano spotykamy się z kierowcą (w Chinach nie wypożyczają samego auta - musi być do tego od razu ich kierowca, któremu dobrze jest też przy okazji postawić na wyjeździe obiad - no cóż, cali Chińczycy - zdzierają z turystów jak się da...) i jedziemy ok. 1h do dużej wioski Menghun.
Na miejscu spory ruch, od głównej uliczki przy której stoją już stragany odbijamy w bok i trafiamy na spory zadaszony plac targowy, na którym sprzedają głównie mięso i warzywa. Jest też "klub bilardowy", tj. kilka sfatygowanych stołów, przy których tłoczą się grający i kibice. Prawie wszyscy noszą tutaj swoje tradycyjne stroje, a że na targ zjeżdżają się ludzie z różnych okolicznych plemion górskich jest więc niezły kalejdoskop strojów, nakryć głowy i w ogóle ludzi. Kupujemy tutejszy kapelusz za 8Y i odbijamy w boczne uliczki z dala od targowego zgiełku. Okazuje się, że jest to całkiem ładna wioska mimo, że murowana. Domy są budowane z cegły jednak z zachowaniem tutejszego zwyczaju "na palach", co ma zapobiegać podtapianiu w czasie pory deszczowej. Napotkani co jakiś czas mieszkańcy wioski albo oglądają nas z zaciekawieniem albo pozdrawiają i pozwalają zrobić sobie zdjęcia. Na zboczu górującym nad wioską dostrzegamy złotą stupę jakiejś świątyni i postanawiamy wejść ją zobaczyć. Jest przy niej też szkoła mnichów. Po obejrzeniu świątyni odpoczywamy trochę przy ustawionych na dworze ławach, nad którymi powiewają zeszyty z modlitwami. Cały czas od rana lekko kropi więc przydaje się nasz świeżo nabyty kapelusz :) Gdy schodzimy na dół nasz kierowca siedzi w jednej z wielu knajpek i "delikatnie" namawia nas na obiad. W sumie też jesteśmy głodni więc się zgadzamy. Żeby powiedzieć jakoś na migi co chcemy zjeść idziemy na "zaplecze" i pokazujemy składniki: wybieramy więc rybę + chilli, jaja z pomidorami, kapustę pekińską z papryką - zobaczymy co z tego wyczarują. No i trzeba przyznać, że ryba na ostro była wyśmienita - jedna z lepszych rzeczy jakie tu jedliśmy, duszona kapusta też całkiem całkiem a do tego oczywiście ryż i zielona herbata.

edziemy teraz zobaczyć zaznaczony na naszej mapce jako "atrakcja" pawilon oktagonalny w Jinghzen. Na miejscu okazuje się, że to żadna rewelacja a wstęp oczywiście płatny. Poza ciekawym wejściem po schodach otoczonych figurkami mnichów to na górze jest kolejna buddyjska świątynia ze złotą stupą i olbrzymim fikusem na dziedzińcu. Na dole resztki jakiegoś kompleksu widokowego ale teraz już raczej w rozsypce. Nie zostajemy więc tu zbyt długo i jedziemy w kierunku wioski ludności Hani, skąd chcemy przejść się po górach do wioski ludu Lohu.

W wiosce Hani zostawiamy kierowcę i idziemy górską dróżką w górę. Według mapy za jakieś 4km powinniśmy dojść do wioski Lohu. Po drodze najpierw spotykamy schodzącą starszą kobietę z koszami na plecach - była raczej mocno zdziwiona naszym widokiem... Potem dwa świniaki-samopasy, które się raczej wolały trzymać od nas na dystans i po chwili zwiały... W końcu pojawiło się schodzące stadko bawołów, które gdy nas zauważyły na zakręcie stanęły jak wryte. Chyba za wielu ludzi tędy nie chodzi, a już na pewno nie białych... Po drodze mamy piękne widoki na wzgórza pokryte krzewami herbaty (w końcu to Yunnan!) i małe poletka ryżowe na zboczach. Dookoła prawie same bambusy ale za to w jakich rozmiarach! Niesamowity też jest kolor ziemi: czerwono-ruda glina. Po dłuższym czasie zauważamy w końcu jakąś chatę na zboczu, ale nie wygląda to raczej na wioskę. Jakieś 100m dalej w dolince kolejna chata i w końcu droga nam się kończy... Wtedy jak spod ziemi (a właściwie zza drzewa) pojawia się staruszek i przygląda nam się ze zdziwieniem... oczywiście poza uśmiechem nie mogliśmy wymienić ani słowa, ale gdy chcieliśmy się wycofać dziadek zaczął nas gestem zapraszać jeszcze wyżej gdzie jak się okazało miał swoją bambusową chatkę. Nie daliśmy się oczywiście długo prosić, po drodze nasz gospodarz zaczął coś opowiadać starszej kobecie, która nagle pojawiła się przy miniaturowym poletku z kukurydzą i zaczęła się śmiać... Hmm, pewnie z nas... :) Jak się okazało w maleńkiej bambusowej chatce mieszkało dwóch dziadków i ta kobieta, w środku mieli palenisko i bambusowe maty a przed chatą tarasik oczywiście bambusowy, na którym strugali oczywiście bambusy na witki do wyplatania. Nam wystawili maleńkie stołeczki (oczywiście bambusowe...) żebyśmy usiedli. Nie wiedząc za bardzo co robić poczęstowaliśmy ich papierosami i nasz kontakt ograniczał się do wzajemnego przyglądania się sobie, wyszczerzania do siebie zębów i kiwania głowami...Rozciągał się stamtąd wspaniały widok na góry i doliny z polami ryżowymi i herbacianymi, zupełnie inna bajka niż na dole... Po jakimś czasie jednak poczuliśmy się tam jak intruzi nie z tego świata i postanowiliśmy wracać. Dziadek pokazał nam jakąś inną ścieżkę, więc zaryzykowaliśmy i zaczęliśmy schodzić według jego wskazówek. Wygląda na to, że cała wioska Lohu to już tylko te trzy rozstrzelone chatynki i kilku ludzi... klimat niesamowity ale szkoda, że to już ostatki tutejszego folkloru. Wracając znajdujemy kawałek ściętego pnia bambusa, który postanawiamy zabrać i po powrocie przerobić na wazon (!). Po zejściu w wiosce Hani wita nas "komitet powitalny" miejscowych kobiet, które chcą nam sprzedać swoje wyplatanki i wyszywanki, ale jakoś nic nie kupujemy. Wioska Hani jest jeszcze cała zabudowana tradycyjnymi drewnianymi chatami na palach, ale uroku odjęła jej betonowa dróżka przecinająca wioskę. Jednak dla mieszkańców jest ona na pewno zbawieniem przy tutejszych błotach i opadach.
Postanawiamy wracać do Jinghongu i już nie zatrzymujemy się na kolejną wspinaczkę żeby zobaczyć jakieś stare drzewo herbaciane. Po powrocie rozliczamy się za paliwo i mimo, że drogo to jesteśmy zadowoleni na maksa, głównie z powodu spotkania z Lohu. Wieczorem idziemy znowu do MeiMei: tym razem wcinamy smażone pierożki chińskie z warzywami + kulki mięsne, mleko kokosowe i piwo.

Pn 08.08 - Jinghong

Dzisiaj chcemy zobaczyć ogród botaniczny w Jinghongu, w którym zgromadzone są ponoć wszystkie najważniejsze gatunki tropikalnych roślin, z których słynie Xishuangbanna. Do ogrodu z Banna jest co iść... Po drodze mijamy średnio urokliwy basen miejski i przy okazji znajdujemy przystanek, z którego odjeżdżają autobusy na lotnisko - przyda się na powrót. Wstęp do ogrodu okazuje się jest stosunkowo drogi ale oczywiście wchodzimy, bo po co tu w końcu jesteśmy... Można sobie wynająć przewodniczkę za dodatkową kasę ale i tak mówi tylko po chińsku :) Z biletem dają mapkę ogrodu, z której wynika, że jest tu też jakaś sekcja z bonsai więc ruszamy na poszukiwania. Ogród jest bardzo zadbany i ciekawie zagospodarowany, przeróżne gatunki palm i innych tropikalnych roślin tworzą egzotyczny dla nas "ludzi północy" klimacik. Jednak nasze poszukiwania drzewek bonsai kończą się porażką, ponieważ okazuje się, że po pierwsze ta część ogrodu jest za wysokim murem i bramą zamkniętą na wielką kłódkę a poza tym jest oczywiście... w przebudowie a więc nici z oglądania. No cóż, chyba nas to już tak naprawdę mocno nie dziwi ale na pewno z lekka irytuje. Po schodzeniu się po różnych zakamarkach ogrodu idziemy po kamiennych liściach na stawie do pawiloniku herbaciarni dokąd kuszą drogowskazy mówiące o jakiejś darmowej herbacie dla gości ogrodu. Ale bardzo zdziwiona pani w środku w ogóle nie wie o co nam chodzi i raczej nas "olewa" bo musi się uganiać za swoim niesfornym dzieciakiem żeby jej nie wpadł do stawu... A więc to by było na tyle jeśli chodzi o jakieś "promocje" w chińskim wydaniu... ;) Ale poza tym to ogród bardzo nam się podobał, w poszczególnych sekcjach można pospacerować sobie wśród olbrzymich palm (znajdujemy kokosa na ziemi więc oczywiście go przemycamy w plecaku...), albo poformowanych na kule, grzybki, parasolki itp. krzewów i różaneczników czy też poprzyglądać się pięknie kwitnącym fikusom czy bananowcom. Chyba jest to też popularne miejsce na zdjęcia dla młodych par bo spotykamy ze trzy w trakcie sesji - co ciekawe panowie ubierają się tutaj do ślubu w śnieżnobiałe garnitury. Przy wejściu jest niewielki staw z kotłującymi się w nim karpiami koi oraz dom na wodzie w stylu Dai. W sumie spędzamy dość dużo czasu w ogrodzie i krótko przed zamknięciem zbieramy się z powrotem.

Znajdujemy po drodze sklepik z donicami bonsai i oczywiście robimy w nim spore zakupy za grosze... Zgrywamy też w jakimś napotkanym punkcie ksero zdjęcia i idziemy na jedzenie - tym razem do knajpki zaraz obok naszego hoteliku. Mają nawet menu po angielsku choć to niepozorna restauracyjka jakich tutaj wszędzie wiele. Zamawiamy rybę na ostro w sosie sezamowym, pizzę chińską i fasolę z kiełkami + ryż. Wszystko oczywiście smaczne :) Wieczorem idziemy na spacer po mieście, które tutaj tak naprawdę dopiero w nocy tętni życiem bo w dzień duchota jest koszmarna, wieczorem trochę lepiej. W jednej z uliczek napotykamy uliczny salon masażu, tj. ustawione pod gołym niebem rzędem leżanki, na których można poddać się "ugniataniu". Snujemy się po ulicach podglądając ludzi i miejsca, w końcu zmęczeni całodziennym chodzeniem wracamy i idziemy spać.


Wt 09.08 - Jinghong top

Nic nam się dzisiaj nie chce... nie bardzo mamy ochotę na kolejną wycieczkę rowerową, o której myśleliśmy wczoraj, więc postanawiamy "zmarnować" ten dzień na lenistwo i poszukiwanie pamiątek dla rodzinki. Po późnym zwleczeniu się z wyrka idziemy na leniwe śniadanie do kafejki "Forest" przy rondzie, gdzie bierzemy podobny zestaw jak ostatnio. Potem - "na miasto".

Jinghong jest dość spory ale na pewno nie taki moloch jak Chengdu czy Pekin. Wielkością porównać go można raczej do Lijiang, nie ma tu jednak czegoś takiego jak "stare miasto". Wszystko raczej nowoczesne, jedynie na obrzeżach walące się prowizoryczne chaty. Czuje się tu jednak egzotykę, głównie ze względu na wszechobecne palmy, sterty owoców tropikalnych sprzedawanych na każdym rogu i oczywiście tą parówę... Zaglądamy do Parku Pawia, ale żadna rewelacja - mały i raczej zwykły, choć na pewno ciekawostką mogą być ludzie, którzy tu przesiadują. Na głównych ulicach pełno sklepów z ciuchami, butami i herbatą, ale nie możemy znaleźć żadnych "etnicznych" sklepików. W końcu w jakimś zaułku trafiamy na mini-ryneczek gdzie wszyscy sprzedają prawie to samo, tzn. przeróżne rzeźby z drewna. Po poszukiwaniach i długim targowaniu kupujemy w końcu chińczyka-rybaka niby z hebanu, ale kto ich tam wie z czego to jest naprawdę... ważne, że fajowy :) W poszukiwaniu tutejszych kapeluszy włóczymy się uliczkami i rożnymi zakamarkami aż trafiamy na spory targ ale głównie mięsno-warzywny. Panuje tu koszmarny smrodek i można się naoglądać różnych masakrycznych obrazków typu gryzonie lub kury wędzone w całości na patyku (łącznie z grzebieniem i pazurami...), okrwawione świńskie łby na zafajdanych betonowych stołach i świeżo rozpłatane na pół świniaki z wiszącymi flaczkami... Nie polecamy wegaterianom... Chociaż zaraz obok znaleźliby też tam sporo dla siebie - owoce i warzywa jakich u nas się nie uświadczy nawet w wypasionym hipermarkecie, przeróżne orzeszki, nasiona, kiełki i wszystko super świeże. Ale niestety nie ma "tutejszych" kapeluszy jakie widzieliśmy, że noszą okoliczni rolnicy... pewnie do nabycia tylko na wiejskich targach. Dalej jest też jakieś kryte targowisko z wszystkim co tylko możliwe pod metką "made in china" :) od "jednorazowych" ciuchów, toreb i butów po tandetne zabawki, radia, garnki i wszelkie narzędzia. W końcu łapie nas potężna ale ciepła ulewa, którą próbujemy przeczekać w jendym ze sklepików. Ale pada i pada, więc postanawiamy na koniec wyjazdu nabyć jednak małą składaną parasolkę. Już na początku zauważyliśmy, że tutaj podobnie jak bez wachlarzyka tak i bez parasolki nikt rozsądny się nie nigdzie nie rusza - tanie parasolki używane na zmianę jako osłona przed słońcem lub deszczem oraz foliowe płaszczyki przeciwdeszczowe sprzedają tu więc wszędzie i w przeróżnych wersjach.

Wracamy do chłodnego pokoju na ciąg dalszy lenistwa i wieczorem idziemy na jedzenie do tej samej knajpki co wczoraj. Zamawiamy ciekawie brzmiące: kurczak w sosie bambusowym, żeberka na ostro i tofu w sosie czosnkowo-szczypiorkowym. Jak nam podają i zaczynamy jeść to jednak miny nam rzedną... ochyda! Zwłaszcza ten porąbany na kawałki, niewypatroszony kurczak w paskudnym gorzkim sosie - oprócz oblepionych skromnie mięsem kawałków kości pływają w nim kurze pazury, żołądek i chyba wątroba...blee... Żeberka też niewiele lepsze, tzn. też 90% to kości, sos jedynie trochę lepszy. Najbardziej zjadliwe z tego wszystkiego jest tofu, ale też nic dobrego... Nie zjadamy więc nawet połowy i po nabraniu maksymalnego obrzydzenia do świń i drobiu w jakimkolwiek chińskim wydaniu idziemy do MeiMei na.... pizzę, i to normalną - włoską. Jest może trochę gorsza niż ta w Dali ale to miód na żołądek w porównaniu z tym co jeszcze przed chwilą mieliśmy na talerzu...


Śr 10.08 - Jinghong

Po wczorajszym lenistwie dzisiaj aż nas roznosi żeby gdzieś się wybrać poza Jinghong. Wypożyczamy więc tam gdzie ostatnio rowery i wyjeżdżamy z miasta boczną drogą w kierunku Menghai. Zaraz za miastem odbijamy w stronę wioski z tradycyjnymi drewnianymi domami na palach. Za wioską wjeżdżamy w polną dróżkę wiodącą między pola, na których rośnie wszystko: od ryżu i kukurydzy po wszelkie warzywa. Ale po jakimś czasie okazuje się, że nie był to najlepszy pomysł bo pakujemy się w maksymalne błoto... Po drodze zaglądamy jeszcze do kilku niewielkich wiosek i targ, na którym niestety znowu nie możemy znaleźć tego co chcemy czyli lokalnych kapeluszy.

Od pewnego momentu jedziemy cały czas drogą wzdłuż rzeki i niestety ciągle pod górę. Napotykamy przewieszony nad rzeką bambusowy mostek, który prowadzi do małej wioski z knajpką. Wspinając się mozolnie na kolejne podjazdy mijamy rozrzucone wzdłuż rzeki domy, poletka i warsztaty. Dookoła na stokach bujny tropikalny las a mijający nas po drodze miejscowi na skuterkach i motorach wydają się być mocno zdziwieni, że komuś się chce walczyć na tych podjazdach zwykłym rowerem... no ale taki los ambitnego turysty, który chce się trochę rozerwać... W końcu jednak wymiękamy. Postanawiamy więc odwrót i odbicie w innym, bardziej płaskim kierunku. No i teraz dopiero doceniamy tą wspinaczkę - w nagrodę super długi i super szybki zjazd aż do momentu gdzie odbijamy na most w stronę Damenglong. Teraz jedziemy przez wioski i pola ryżowe ale cały czas praktycznie po płaskim :) W rejonie Xishuangbanna uprawia się ok. 13 różnych odmian ryżu i
praktycznie każdy płaski kawałek terenu jest zaadaptowany na pole ryżowe. Wszystkie te poletka są w jakiś niesamowity sposób połączone systemem kanalików, który utrzymuje w nich cały czas wodę. W pewnym momencie napotykamy na stadko bawołów, które pławią się w małym stawiku. Nic dziwnego, duchota niesamowita więc sami chętnie byśmy się wykąpali ale to towarzystwo i ta woda raczej nie wzbudzają naszego zaufania... Jedziemy jeszcze trochę w stronę Damenglong i po jakimś czasie zaczynamy wracać. Na targu kupujemy w końcu "lokalny" kapelusz za 1Y a w warsztacie, gdzie wyplatają bambusowe meble, malutki taborecik. Jeździmy jeszcze trochę po Jinghongu i oddajemy rowery.

W księgarni pod naszym hotelikiem oglądamy przeróżne "kosmiczne" książki po chińsku i nabywamy w końcu 3 książeczki z wzorami do origami po 2Y/szt - tu sš same obrazki, więc raczej zrozumiemy :). Tradycyjnie już wieczorem idziemy na eksperymenty kulinarne ale dzisiaj już bezpiecznie bo od razu do MeiMei. Bierzemy smażony kwiat bananowca, wołowinę z miętą i smażone warzywa. Mniamm...

Czw 11.08 - Jinghong

Zaczynamy właściwie już odwrót. Do tej pory cały czas jechaliśmy coraz dalej na południe a dzisiaj, z przesiadką w Kunming, wracamy do Pekinu. Po rannym pakowaniu i małej ale wygranej awanturce z obsługą hotelu, która szukała każdego pretekstu żeby nam nie oddać kaucji za pokój idziemy pod biuro linii lotniczych skąd kursują autobusy na lotnisko. Aby tam dotrzeć trzeba iść ok. 1km wzdłuż ulicy Jingde Lu odchodzącej od ronda przy Bannie. Tam wsiadamy w nr 1, który ponoć jedzie na lotnisko. Jak się potem okazuje nie do końca, bo wysadzili nas gdzieś przy jakiejś drodze i pokazali, że mamy iść tam i tam to w końcu dojdziemy do lotniska... Autobus natomiast odbił gdzieś dalej na wioski. Bardzo daleko jednak nie było, choć z bagażem na plecach to zawsze wydaje się dalej niż jest...

Lot do Kunming jest krótki, ok. 50 minut. W samolocie nie dają niestety nic dobrego do jedzenia tylko ciastka i napoje :( W Kunming jest już dużo większe lotnisko, mamy też kilka godzin do naszego lotu do Pekinu więc dla zabicia czasu gramy w karty, wcinamy jak "rasowi Chińczycy w podróży" zupki zalewajki i zawieramy krótkie, mało treściwe ze względu na nikłe szanse na dogadanie się, znajomości z ludźmi czekającymi tak jak my. W końcu ku naszemu zdziwieniu w ogóle nie pojawia się na tablicach nasz lot choć już na to najwyższa pora, więc odsyłani od okienka do okienka próbujemy coś się dowiedzieć. Ostatecznie któraś z kolei pani w Eastern China zdziwona pyta czy nikt nas nie informował, że ten lot odwołano... Pewnie, że nikt bo niby jak??... W końcu po sporym zamieszaniu zamieniają nam bilety na lot godzinę później. Nie najgorzej, ale w takim układzie czeka nas po przylocie w Pekinie koczowanie na lotnisku do rana, bo Red Lantern zamykają o 1.00 w nocy - chyba, że się ich poinformuje o późniejszym przyjeździe. Niby lotnisko wielkie ale nigdzie nie możemy wysłać maila, a telefonu do Red Lantern nie mamy więc trudno - w Pekinie przeczekamy do rana na lotnisku.

Lot trwa prawie 3 godziny, ale niestety znowu nic poza ciastkami i napojami do jedzenia nie dostajemy, ale rozdają za to swoje firmowe torby podróżne. "Bardzo" praktyczne zresztą bo... białe. W Pekinie uderza nasz koszmarna duchota, jeszcze gorsza niż w Jinghongu... Mimo, że hala lotniska jest klimatyzowana to też jest tu straszliwie duszno. Znajdujemy sobie miejsca na "nocne czuwanie" i walczymy ze snem. O 5:45 ma być ponoć pierwszy autobus do centrum, więc jakieś 6h przed nami. Skutecznie odsyłamy z kwitkiem kolejnych taksówkarzy szukających klientów na podwózkę do centrum albo hotelowych naganiaczy, którzy pracują tu widać 24h/dobę.


Pt 12.08 - Pekin

O 5:45 okazuje się jednak, że autobus jedzie ale w zupełnie jakieś inne rejony Pekinu niż my chcemy, a że nie mamy zamiaru wylądować nie wiadomo gdzie to musimy czekać jednak dalej na pierwszy jadący do Xidan. Niestety ma być dopiero o 7.30... Jesteśmy padnięci na maksa, więc z jednym z taksowkarzy "miejskich" (mają specjalne kurtki i identyfikatory, a samochody pomalowane na żółto-zielono) zbijamy cenę do 70Y i jedziemy jednak od razu taryfą. Kierowca z bólem serca ale się godzi... normalna stawka to ok. 150Y. Na zewnątrz mocno pada i ogólnie wszędzie szara, gęsta mgła jak dym po jakimś wybuchu... Chyba nic nie wyjdzie z naszych planów zwiedzania dzisiaj Pałacu Letniego :( Takiej pogody w Pekinie się nie spodziewaliśmy...

W Red Lantern jeszcze wszyscy śpią ale po dłuższym dobijaniu się otwiera nam w końcu jakaś szkocka turystka. Doprowadzamy się do ładu, odpoczywamy trochę i po tutejszm pysznym śniadanku mimo deszczu postanawiamy przejść się pod parasolem po hutongach. Włócząc się trochę na chybił-trafił trafiamy nad jakiś staw dla wędkarzy i ośrodek kajakarski. Wypogadza się nieco, ale już za późno żeby dojechać do Pałacu Letniego. Postanawiamy więc pojechać na ulicę Liulichang opisaną jako siedlisko straganów i sklepików z oryginalnymi chińskimi pamiątkami. Zostało nam jeszcze trochę kasy, a że nie zamierzamy przywozić sobie na pamiatkę yuanów to chcemy je wydać :)

Tym razem nasz przewodnik nie naściemniał - Liulichang to faktycznie zagłębie ale i jednocześnie klatka na pożarcie dla turystów, którzy chcą nabyć coś oryginalnego i nietandetnego. Jeden za drugim stoją w ciągu starych budynków sklepiki z grafikami, wachlarzami i antykami. I wcale nie są to wszystko "antyki" za grube pieniądze, choć i takie można tu znaleźć, ale w większości są to po prostu starocie wyszperane w starych chatach albo i nowe przedmioty tyle, że dość umiejętnie postarzone. Nie warto kupować nic w pierwszych sklepikach bo mimo zarzekania się sprzedawców (a tutaj wszyscy targują się już po angielsku!), że tylko u nich jest coś "best quality, unique, original and my best price for you my friend", to dalej można znaleźć nie rzadko to samo i stargować co najmniej o 50% a nawet 70%. Jak już się wejdzie to takiego sklepiku to sprzedawcy dosłownie pożerają cię tysiącem argumentów, więc trzeba trzymać kamienną twarz i szukać dziury w całym żeby zbić cenę na ile chcemy. Mimo, że sprzedawcy znają tu przeważnie liczebniki angielskie to przydaje się też znajomość chińskiego systemu pokazywania liczb na palcach co po 3 tygodniach mieliśmy już opanowane :) W jednym ze sklepików targowaliśmy prawie 1h (!) ceny jedwabnych malowanych wachlarzy dla naszych mam i choć wymęczeni to dopięliśmy swego. Ogólnie spędziliśmy tam prawie 3h, ale udało nam się nabyć kilka oryginalnych pamiątek, innych od tego wszystkiego co masowo oferują na straganach przy głównych atrakcjach turystycznych Chin. Wracając na stację metra warto zajrzeć też do sporej księgarni, gdzie za normalne pieniądze można kupić zeszyty i albumy z chińskimi grafikami.

Głodni i wyczerpani targowaniem postanawiamy udać się na naszą "ostatnią wieczerzę" w Chinach. Idziemy więc do znajomego baru przy Red Lantern na "zupę z gara". Ku naszemu zaskoczeniu poznają nas po 3 tygodniach (chociaż w sumie to nie ma się co dziwić, że nas pamiętają po tym pośmiewsku jakie im tu wtedy zafundowaliśmy...). Tym razem jednak wiemy co i jak, pałeczki mamy opanowane niczym rdzenni Azjaci, dostajemy więc wersję "advanced" czyli gar przedzielony na pół - w jednej połowie diabelsko ostry wywar, w drugiej łagodniejszy wywar warzywny. Teraz mamy już też koncepcję na zupę, więc raczej w przemyślany sposób dobieramy sobie składniki z lodówki, a nie jak ostatnio co popadnie. Bez robienia ogólnego pośmiewiska najadamy się więc do syta, w markecie wydajemy resztę kasy na zapas chińskich wynalazków spożywczych (warto kupić tu wino ryżowe, które jest niesamowicie tanie a do większości chińskich potraw z mięsem niezbędne!) i po pakowaniu spanko.


So 13.08 - Pekin - Poznań

Rano idziemy na główną ulicę Xinjiekou i łapiemy taxi. Za ustalone 16Y kobieta-taksówkarz podwozi nas niedaleko Xidan, skąd jeżdżą autobusy na lotnisko. No to żegnajcie Chiny!
ym razem na lotnisku obyło się bez niespodzianek, tzn. żadnych odwołanych czy przesuniętych lotów, a nawet dostajemy super miejsca przy oknie :) Możemy więc sobie chociaż z góry poglądać północne łańcuchy górskie Chin, a potem bezkresną pustynię Gobi i stepy Mongolii. Trzeba przyznać, że w Aeroflocie dają naprawdę smaczne jedzonko i to dużo. Tak więc sporo jemy, trochę śpimy i tym sposobem dość szybko mija długa trasa do Moskwy - mimo, że tym razem podróżujemy za dnia to chyba teraz przeleciało nam te 8h szybciej niż w tamtą stronę.

W Moskwie znowu koczujemy kilka godzin na podłodze, potem musimy odczekać swoje w kolejce po karty pokładowe (..."super" organizacja rodem z ZSRR...) i w końcu wsiadamy w samolot LOT-u do Warszawy.

Tutaj wreszcie możemy odetchnąć pełną piersią! Cóż za wspaniałe, rześkie powietrze! Mimo wszystko nie ma to jak nasz "umiarkowany" klimat - może nie mamy wybujałych palm i świeżych ananasów ale za to można normalnie oddychać!

Teraz jeszcze tylko pociąg do Poznania i to już niestety koniec naszej wspaniałej wycieczki...