ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Krtek a jizdne kolo - czyli kraj o smaku kminku

Autor: W. Stelmachowski
Data dodania do serwisu: 2006-08-23
Relacja obejmuje następujące kraje: Czechy
Średnia ocena: 6.15
Ilość ocen: 422

Oceń relację



Znów za parę dni, za dni parę... majowy weekend i wybór, dokąd pojechać mając tydzień wolnego. Znając już większość polskich zakątków wybór pada na jakąś perełkę nie daleko od granic Polski. Jest ich sporo: Wilno, Grodno, Lwów, Bornholm - można by wyliczać bez końca. Najjaśniejszą perełką wydaje się byś jednak czeska Praga. Oczywiście żeby nie było zbyt łatwo nie jedziemy najkrótszą drogą, bo jesteśmy ciekawi całych Czech. Jedziemy, tzn. Waldek, czyli ja, oraz Monika i Agnieszka. Przed nami cały tydzień w cudownym i przyjaznym rowerzystom kraju. Mamy nawet plan wyprawy: przekroczenie granicy w Lądku Zdroju, wjazd na Praded (1491 m n.p.m.)itp. Oczywiście jak to bywa z planami, są po to, aby się ich nie trzymać, ale po kolei:



Dzień 1 Łódź - Kamieniec Ząbkowicki - Paczków - Javornik


Kolejna wyprawa rozpoczyna się tak jak poprzednie, czwarta nad ranem i kilka kilometrów na dworzec Łódź Kaliska. Z każdym kilometrem coraz większe uczucie wyzwolenia od codzienności, coraz mniej spraw do załatwienia i coraz bardziej otwarty umysł. Choć do Kamieńca Ząbkowickiego mam siedem godzin samotnej podróży to w głowie pełno dźwięków, smaków i obrazów o Czechach, kraju przecież już mi znanym jak chyba żaden inny, no może poza Słowacją. Jeszcze przesiadka we Wrocławiu i w samo południe ląduję na deszczowym peronie w Kamieńcu Ząbkowickim.

Niestety, pogoda nie jest wiosenna a wręcz grudniowa, kilka stopni ciepła i zimny drobny deszcz. Już w tym momencie pojawiają się wątpliwości, co do trasy i naszej odporności. Mimo to zaczynamy zgodnie z planem, a więc jedziemy do Złotego Stoku, marzyło mi się zwiedzenie kopalni złota, ale w tych warunkach dość szybko zmieniają się pragnienia i nic poza suchymi butami nie jest teraz ważne. Próbujemy przeczekać najgorsze w barze na dworcu autobusowym, ale jest coraz gorzej.

A przecież dziś mieliśmy zamiar przejechać przez góry Złote do Lądka Zdroju i dalej do granicy czeskiej, a może nawet do Javornika, już w Czechach.
No cóż, nie spędzimy przecież całego dnia w barze, i tak jesteśmy mokrzy, więc zamiast wspinać się w góry, jedziemy łatwiejszą trasą do Paczkowa, równie interesującego jak Lądek Zdrój. Miasto zwane polskim Carcason ze względu na zachowany pełen okrąg murów miejskich zyskałoby pewnie wiele w promieniach słońca, a tak, jest tylko ponurym małym miasteczkiem, ale mimo wszystko godnym obejrzenia. Dobrym sposobem jest rzut oka z góry, my robimy to ze szczytu bramy wrocławskiej, do której klucze są dostępne za dwa złote w pobliskim kiosku ruchu. Drugim ciekawym zabytkiem, który zwiedzamy jest obronny kościół św. Jana z XIV wieku. Z Paczkowa mamy już tylko kilka kilometrów do przejścia granicznego Paczków - Bily Potok a stąd zaledwie 5 kilometrów do Javornika. Rozpoczynamy od znalezienia noclegu, co nie jest trudne. Zostawiamy rowery, zjadamy pierwszy na wyprawie smazeny syr i ruszamy na zwiedzanie zamku.


Zbudowany na przełomie XV i XVI wieku, zamek, był letnia siedzibą biskupów wrocławskich i położony jest na wzgórzu Jansky vrch, czyli górze Jana. W międzyczasie deszcz przestał padać, daje to nadzieję na lepsze jutro a widok z zamkowego wzgórza na malownicze miasteczko jeszcze tą nadzieje podsyca, pełni optymizmu kończymy pierwszy dzień wyprawy.

Dzień 2 Javornik - Jesennik - Bela pod Pradedem


Niestety, rano za oknem nic tylko deszcz. A na dodatek dziś mamy w zamiarze dotrzeć do Karlovej Sudanki, co wiąże się z przejazdem przez przełęcz ponad 1000 metrów n.p.m.
Jeśli tutaj, na wysokości ok. 300 metrów pada deszcz i jest pięć stopni ciepła to co jest na tysiącu? Zaczynamy zgodnie z planem pokonując pierwszy etap do Jesennika dość szybko, niestety jazda w takich warunkach nie jest przyjemnością mimo widoku na zaśnieżone góry i senne czeskie wioski mijane po drodze. Nie mamy nawet ochoty do zwiedzania znajdującej się po drodze Jaskini na Pomezi - niewątpliwej atrakcji Hrubego Jesenika. Miarkę przebiera śnieg i grad padający w twarz. Jesteśmy zmęczeni, większość energii zabiera utrzymanie ciepła, ale mozolnie brniemy dalej. Sam Jesenik nas rozczarowuje, a może po prostu nie mamy siły i ochoty na poszukiwanie atrakcji, dość powiedzieć, że przez cały dzień nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia. Za Jesenikiem wjeżdżamy już w góry, ale sił mamy coraz mniej. Zaczynamy rozglądać się za noclegiem, choć jeszcze nie ma nawet godziny 16-ej. Cali mokrzy docieramy do ostatniej miejscowości przed przełęczą Vidly, czyli do Białej pod Pradziadem i nie decydujemy się opuścić cywilizacji w tych warunkach. Znajdujemy miłych gospodarzy, od których dostajemy malutki, ale przytulny domek z nowoczesna kuchnią i łazienką.


Kubek gorącej herbaty i łyk Boroviczki pozwalają odetchnąć z ulga po trudnym dniu. Mamy nawet do dyspozycji telewizor, dzięki któremu wszystko staje się jasne. Prognozy pogody pokazują nam nasz jutrzejszy cel wyprawy - Praded (1491 m n.p.m), a na nim metr śniegu i ujemne temperatury. Jeśli jutro będzie podobnie będziemy zmuszeni porzucić pomysł wdrapania się na drugi po śnieżce szczyt Czech.

Dzień 3 Bela pod Pradedem - Jesennik - Olomouc - Plumlov


Pierwsza czynność po przebudzeniu, to rzut oka na niebo, niestety, znów to samo. Deszcz nie ustępuje i przy śniadaniu podejmujemy rozsądną decyzje o rezygnacji z Pradeda.

Co prawda miał to byś jeden z celów tej wyprawy ale dzięki tej decyzji, zyskamy jeden dzień który na pewno wykorzystamy na inne atrakcyjne miejsca, bo przecież jesteśmy tu dla przyjemności a nie dla wyczynów sportowych. Zjeżdżamy w dół, do Jesenika i postanawiamy ominąć góry pociągiem. Widać Hermes nie opuścił nas do końca, bo zesłał pociąg do samego Ołomuńca, co prawda z przesiadką, ale jednak.

W tym miejscu należałoby powiedzieć kilka słów o rowerzystach w czeskich kolejach. W przeciwieństwie do PKP, w każdym osobowym pociągu w Czechach, jest miejsce dla rowerów, jeśli nie jest to specjalny wagon, to przynajmniej wydzielone miejsce z wieszakami na rowery, oznaczone stosowną ikoną na drzwiach wagonu. Jeśli do tego pociąg jedzie do atrakcyjnych, turystycznych miejscowości to prowadzi nie jeden, ale nawet cztery specjalne wagony dla rowerów (np: Olomouc - Jesenik) a to wystarczający powód, aby wagony te zapełniły się prawdziwymi turystami w każdym wieku. Każdorazowo przewóz roweru kosztuje 20 koron, czyli symboliczne 3 złote. Jeśli będziemy poruszać się pociągami dalekobieżnymi to też nie jesteśmy sami. W większości z nich funkcjonuje tzw. uschovna bechem prepravy, nie jest to proste do przetłumaczenia na polski, ale jest to nic innego jak przechowalnia bagażu w pociągu. Koszt ten sam, czyli 20 koron a jedyny minus to konieczność pozbycia się z rowerów sakw, co należy przewidzieć, jeśli pociąg zatrzymuje się na naszej stacji tylko na chwilę. Warto dodać, że na wielu liniach w Czechach kursują maleńkie wagoniki bardziej przypominające tramwaj niż pociąg, ale i tam możemy przewieść rower, i nie dość, że nie zostaniemy z nim przepędzeni to jeszcze załoga pomoże nam go wprowadzić do wagonu. Dla porównania przykład z ostatniego dnia naszej wyprawy: i u nas ktoś w końcu przewidział chęć podróżowania z rowerem, ale na stacji Szklarska Poręba w pociągu do Warszawy wagon dla rowerów jest ostatnim w składzie a co za tym idzie stoi w miejscu gdzie już nie ma peronu! Każdy konduktor w ramach treningu powinien choć raz spróbować wsiąść do takiego wagonu bez peronu z rowerem na którym są jeszcze często sakwy. Tak więc w komfortowych warunkach, z ciemnym velkopopovickym kozlem jedziemy do Olomouca z przesiadką w miejscowości Zabreh nad Moravou. Na miejscu jesteśmy wczesnym popołudniem, a w mieście jest co zwiedzać.


Zaczynamy od rynku dolnego (Dolni Namesti) na którym oglądamy pierwsze dwie z siedmiu fontann - symboli miasta tzn. fontannę Jupitera i Neptuna, zaraz potem wchodzimy na wielki rynek górny (Horni Namesti) gdzie czekają na nas kolejne: fontanna Ariona, Cezara i Herkulesa. Na rynku znajduje się też zabytek UNESCO, czyli kolumna świętej trójcy, (Sousoší Nejsvětější trojice), która jest największą rzeźbą barokową w Europie.

Ciekawym miejscem jest też Ratusz z naściennym zegarem zbudowanym w 1519 roku. Na koniec zostawiamy sobie neogotycką katedrę św. Wacława porównywalną jedynie z praską i brneńską, która góruje nad całym miastem. Z Ołomuńca wyjeżdżamy na zachód, zatrzymuje nas budowa autostrady, przez którą przejście to brodzenie po kolana w błocie, dokładnie w tym momencie wychodzi pełne słońce, po trzech dniach jazdy w deszczu wreszcie możemy zdjąć z siebie mokre kurtki i rozkoszować się piękną pogodą, która będzie z nami już do końca. Trochę okrężną drogą jedziemy do Prostejova a stamtąd do Plumlova gdzie zastajemy nieczynny autocamping nad jeziorem. Opodal znajdujemy doskonałe miejsce na pierwszy biwak pod namiotem na tej wyprawie. Jeszcze tylko kolacja i układanie planu na następny dzień.

Dzień 4 Plumlov - Moravsky kras - Jedovnice


Wbrew obawom w namiocie jest ciepło i sucho, więc wstajemy rześcy i pełni pomysłów.

Pierwszym ciekawym miejscem na naszej dzisiejszej trasie jest pałac w Plumlovie. Miała to być siedziba rodu Lichtensteinów, ale ukończono tylko jedno z czterech planowanych skrzydeł. Pałac robi niesamowite wrażenie gdyż wyrasta wysoko wprost z jeziora a jego front z pięćdziesięcioma czterema kolumnami dodaje coś z demonicznego nastroju Franza Kafki, jak do tej pory jedyny zabytek, który lepiej wyglądałby przy zachmurzonym niebie niż w pełnym słońcu. Po krótkim postoju ruszamy dalej, czeka nas dziesięciokilometrowy podjazd drogą prowadzącą przez wojskowy poligon do miejscowości Drahany. Droga wspina się wśród lasów, więc jedzie się przyjemnie. Jesteśmy na tzw. drahanskej vrchovynie i mamy przed sobą Morawsky Kras do złudzenia przypominający nasz Ojcowski Park Narodowy. Tak jak i tam, tak i tutaj do największych atrakcji należą jaskinie. W czasie, kiedy ja zajmuję się pilnowaniem rowerów i smakowaniem miejscowego piwa, dziewczyny zwiedzają jedną z nich, jaskinię Balcarka w miejscowości Ostrov u Macochy. Oto wrażenia Moniki po wyjściu na powierzchnię: Jaskinie są różne, mniej lub bardziej ciekawie. Pędząc do Balcarki, by zdążyć wejść o pełnej godzinie, nie wiedziałyśmy czego się spodziewać, nie miałyśmy czasu by się nad tym zastanawiać. Weszłyśmy w towarzystwie dwóch Czechów, dzięki czemu zwiedzałyśmy tą jaskinie bardzo kameralnie i to był atut, bo mimo znikomej znajomości czeskiego dużo rozumiałyśmy. Przewodniczka mówiła, niemalże tylko do nas, Polek, wolno i wyrazie.

Niektóre niespotykane formy potrafiła nazwać po polsku między innymi: staw z liliami wodnymi, gniazdo z jajkiem, pusty pień drzewa, najdziwniejszy był stalaktyt, który przypominał powyginany arabski kindżał, to z resztą symbol tej jaskini. Same znalazłyśmy "figurę", która do złudzenia przypominała medytującego mnicha. Spędziłyśmy 40 minut obserwując, jak natura żyje, oddycha, tworzy. Nie spiesząc się, nie zwracając uwagi na nic, tak po prostu. W jaskiniach możemy odczuć swoje poddaństwo wobec przyrody. Przecież na Ziemi jesteśmy tylko gośćmi i to na bardzo krótką chwilę. Wśród cudownie pofałdowanego krajobrazu jedziemy do Jedovnic gdzie po sytym obiedzie popitym butelka morawskiego wytrawnego (czyli po czesku, suchego) czerwonego wina, znajdujemy autocamping nad jeziorem Olsovec. Za cenę 100 koron od osoby dostajemy domek z werandą, na której spędzamy cały wieczór przy butelce Boroviczki. Pada deszcz i słychać burzę, ale dziś nic nam nie grozi poza cudowną tęczą nad jeziorem.

Dzień 5 Jedovnice - Mohyla Miru (Austerlitz) - Brno - Praha


Dziś przed nami długi dzień i nieprzespana noc, ale mimo to wyjeżdżamy na trasę pełni zapału i dobrego nastroju.

Najpierw długo w dół do miasteczka Krztiny, gdzie znajduje się zabytek architektury barokowej, sanktuarium ze świątynią pod wezwaniem Panny Marii według projektu Jana Blažeja Santiniego. Jest to największa budowla Santiniego w rzucie w kształcie greckiego krzyża. Potem, przejeżdżając przez przedmieścia Brna, docieramy do miejscowości Prace gdzie rozegrała się jedna z największych bitew Europy, bitwa pod Austerlitz.

Trochę historii: Bitwa pod Austerlitz, zwana także bitwą trzech cesarzy - jedna z najważniejszych bitew wojen napoleońskich i decydująca bitwa wojny z trzecią koalicją antynapoleońską, stoczona 2 grudnia 1805 między francuską Wielką Armią, a połączonymi armiami, austriacką i rosyjską. Po fiasku planów inwazji na Anglię, Napoleon skierował swą Wielką Armię przeciwko wojskom trzeciej koalicji (Rosja, Anglia, Austria, Szwecja i Królestwo Neapolu) Najpierw pokonał 15 października w bitwie pod Ulm wojska austriackiego generała Macka, które broniły północnego podejścia do Wiednia. Stolica Austrii została zajęta, a wojska napoleońskie skierowały się na północny wschód, aby zmierzyć się z połączonymi w Ołomuńcu wojskami austro-rosyjskimi. Stosunek sił przed bitwą był niekorzystny dla Francuzów: 73 000 żołnierzy wobec 90 000 żołnierzy połączonej armii austriacko-rosyjskiej dowodzonej przez Kutuzowa - a raczej przez cara Aleksandra. Bitwa rozpoczęła się 2 grudnia około 7oo rano atakiem sił austriacko-rosyjskich na pozycje francuskie pod wsiami Telnice i Sokolnice. Broniący tego odcinka frontu marszałek Davout miał do dyspozycji 9 000 żołnierzy przeciw 27 000 przeciwnika, mimo to utrzymał pozycję i powstrzymał ataki. Kutuzow, chcąc rozbić centrum Francuzów rzucił do walki dalsze korpusy, które przez Wzgórza Prackie atakowały w kierunku linii francuskich, jednak ze względu na utrzymującą się w dolinach mgłę nie mogły dostrzec wojsk francuskich. Około 11oo Napoleon rzucił do ataku na Wzgórza Prackie dywizję Soulta, która przy dźwiękach muzyki wojskowej zmusiła przeciwnika do pośpiesznego odwrotu, odcinając jednocześnie kolumny walczące z Davoutem. Car Aleksander I chcąc ratować sytuację polecił Kutuzowi rzucić do walki najlepsze oddziały - gwardyjski pułk preobrażeński i siemionowski oraz kawalerię pod dowództwem wielkiego księcia Konstantego. Kawaleria rosyjska z impetem uderzyła na Francuzów roznosząc w pył dwa pułki piechoty, lecz Napoleon zażegnał niebezpieczeństwo wysyłając przeciwko Rosjanom kilka szwadronów mameluków gwardii cesarskiej i strzelców konnych pod dowództwem swego adiutanta, generała Rappa. Kontrszarża francuska zatrzymała jazdę rosyjską i zmusiła ją do odwrotu, a atak gwardii carskiej został powstrzymany przez grenadierów starej gwardii, którzy zadali Rosjanom ciężkie straty. Wycofujące się oddziały austriacko-rosyjskie zostały zdziesiątkowane przez artylerię francuską. Armia austriacko-rosyjska straciła około 15 000 zabitych i rannych, 30 000 wziętych do niewoli i 186 armat. Napoleon przy stracie około 7 000 zabitych i rannych triumfował, a jego zwycięstwo historycy wojskowości określili jako drugie, po Kannach Hannibala, arcydzieło taktyczne w historii wojen. 4 grudnia cesarz austriacki Franciszek poprosił o rozejm. Podpisany 26 grudnia 1805 roku traktat pokojowy w Preszburgu (obecnie Bratysława) zakończył wojnę z trzecią koalicją antyfrancuską.


Dziś armaty wycelowane są w ukwiecone łąki należące do saren i zajęcy, którym nic nie grozi a jedyną pamiątką po bitwie jest obelisk i niewielkie muzeum licznie odwiedzane przez wycieczki z Austrii, Francji i Rosji.

Po chwili wytchnienia na wzgórzu ruszamy dalej, tym razem do drugiego co do wielkości miasta w Czechach, do Brna. Podbój miasta rozpoczynamy od obiadu w dworcowej restauracji, trzeba wiedzieć, że dworce w Czechach i w całym dawnym CK nie przypominają widoku znanego u nas, są czyste, zadbane i zachęcają do podróży w przeciwieństwie do dworców w Polsce. Kupujemy bilety na nocny pociąg do Pragi i ruszamy zwiedzać miasto.

Zaczynamy od zelnego targu, czyli rynku warzywnego na środku którego stoi ciekawa fontanna Parnas z roku 1690. Niestety rynek główny jest w generalnym remoncie, więc na zwiedzanie nie ma szans, całe popołudnie spędzamy na wzgórzu u stóp twierdzy Szpilberk.

Gotycki gród wybudowany w XIII wieku przez króla Przemysła Otokara II. Służył jako siedziba morawskich margrabich . W XVII wieku przebudowany na barokową twierdzę, później służył jako więzienie dla całej ówczesnej monarchii Austryjackiej. Byli tu więzieni zwłaszcza w XIX wieku bojownicy za wolność narodów. Stąd nazywanie twierdzy "więzieniem narodów" Wieczór spędzamy w miłej knajpce na ciemnym Budvarze. Moglibyśmy jechać do Pragi wcześniej, ale bylibyśmy na miejscu w środku nocy, wyjeżdżając z Brna około pierwszej w nocy mamy zamiar zasiąść w pierwszym rzędzie teatru, który nazywa się: wschód słońca na Moście Karola.

Dzień 6 Praha


Nie sposób opisać tego, co można poczuć o świcie na moście Karola, jeśli jeszcze jest się tam we dwoje to cały świat traci na znaczeniu a pytanie: -być czy mieć? ma tylko jedną odpowiedź.

To miasto pełne turystów trudno jest zastać tak jak zastaliśmy je tej majowej nocy, słychać odwieczny szept pustych uliczek Starego Miasta, zagłuszany w dzień językami całej Europy. Nie ma żywej duszy na rynku głównym, a duchy trudno zliczyć, z każdego zakątka wyłaniają się cienie i zaraz umykają przed lampkami naszych rowerów. Na moście spędzamy długi czas, robimy w ciemnościach kawę i czekamy na dzień, słyszymy jak zbliża się od wschodu, ponad wieżyczkami wyłania się purpurowy zegarmistrz światła, niby dosłownie znad zegara Orloj, powoli oświetla nasze twarze zdumione i szczęśliwe.

Ośmieleni tym światłem wspinamy się wyżej, w stronę Hradczan, aby mogło nas pochłonąć całych.. Pustą ulicą Mostecką aż na zamek Hradczański gdzie zastajemy tylko wartę honorową i parę fotografów, których poranne wstawanie nagrodzą miliony turystów kupujących pocztówki z widokiem Pragi o świcie. Przejeżdżamy przez cały kompleks zamkowy aż do złotej uliczki. To niesamowite miejsce, a jeśli dodamy do tego brak turystów i budzący się dzień to dostaniemy coś, czego nie zapomnimy do końca życia, jedyny minus to fakt, że już nigdy nie będę mógł tutaj być w ciągu dnia. Tak właśnie zadziałali alchemicy, którzy ponoć kiedyś tutaj mieszkali, zaczarowali nas mieszanką dnia i nocy, smaku światła i zapachu bruku, dotyku czasu i dźwięku własnej duszy.


Kolejna część Pragi którą oglądamy to tzw. Praska Wenecja i Mala Strana. Zachwycają budzące się do życia kafejki i knajpki, wszędzie wokół ostatnie przygotowania do przyjęcia tłumów gości, ostatnie pociągnięcia mioteł nocnych stróżów niczym ostatnie pociągnięcia pędzla przed pokazaniem gotowego obrazu ciekawskiemu światu. Wśród budzącego się do życia miasta jedziemy na południe, cały czas wzdłuż Wełtawy aby dojechać do znajdującego się na wyspie Cisarska Louka kempingu gdzie za 140 koron od osoby stawiamy obóz.

Mamy zamiar odespać podróż i znów ruszyć na zwiedzanie miasta. Po południu jedziemy na Vysehrad ,czyli wzgórze nad Wełtawą gdzie pierwotnie znajdował się królewski zamek. Oglądamy tam kościół romański św. Marcina i zaglądamy na wyszechradzki cmentarz który dla Czechów jest tym samym czym dla nas warszawskie Powązki czyli miejscem spoczynku największych sław narodu i twórców narodowej kultury. Po spacerze jedziemy na Nove Mesto do jednej z największych atrakcji kulinarnych Pragi.
Mówię tutaj o browarze U Fleku gdzie mamy jedyną okazję spróbowania, przez wielu uważanych za najlepsze piwo świata, flekovskiego ciemnego stauta. Trudno znaleźć słowa do opisania smaku, ale dwa ciemne kufle świetnie zastępują przyciemniane okulary, za którymi chowa się wielu praskich turystów a rozjaśnione nieco pivnim syrem nabierają z pewnością na resztę dnia, odcienia różowego. Po tych pysznościach oglądamy jeszcze ?tańczący dom?, który nie wygląda tak zapewne od flekovskiego piwa, ale za sprawą zdolnych architektów: Franka O. Gehry'ego i Vlado Mulunca, a który staje się symbolem nowoczesnej Pragi. Na dziś wystarczy, sporo emocji jak na pierwszy dzień, który przecież zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Koniec dnia spędzamy na lenistwie pod namiotem, przy morawskim winie, z widokiem na srebrzysta Wełtawę.

Dzień 7 Praha


Dziś jest już piątek, zaczyna się więc drugi i ostatni weekend naszej wyprawy, ale zanim zaczniemy myśleć o powrocie do domów, jeszcze jeden dzień spędzimy w Pradze. Miejsca obowiązkowe, te z pierwszych stron przewodników, jakie mamy dziś zamiar odwiedzić to przede wszystkim wzgórze Petrin i żydowska dzielnica Josefov.

Po śniadaniu ruszamy na górujący nad Pragą zielony grzbiet pełen ogrodów i sadów. Po drodze świdruje nas słodkawy zapach, to browar Staropramen zajmujący cały kwartał przy ulicy Dworcowej, czyli Nadrażni. Dziś jeszcze na piwo nie zasłużyliśmy. Szkoda, że na bramie prowadzącej do parku jest zakaz wjazdy rowerów, choć z drugiej strony nie jest ten zakaz chyba przestrzegany zbyt rygorystycznie i kiedy spotykamy więcej rowerzystów tracimy opory do jazdy w górę serpentyn. A jest pod co podjeżdżać choć bez sakw nie tracimy ani na moment oddechów i humorów. Przejeżdżamy pod murem głodowym, czyli budowlą, która powstała tylko po to, aby robotnicy mieli pracę i jakikolwiek zarobek, - sprytny pomysł wielu dawnych władców. Na szczycie niestety zmora prawdziwych turystów, czyli tłumy małoletnich wycieczek, Japończyków z malutkimi aparacikami fotograficznymi i sporo starszych Niemców. Krążąc pomiędzy nimi oglądamy najpierw kościółek św. Wawrzyńca a następnie miniaturę wieży Eiffla, która powstała z okazji wystawy światowej w 1891 roku. Spędzamy trochę czasu na wzgórzu łowiąc skrawki panoramy Pragi pomiędzy gęstymi ogrodami, nie zdecydowaliśmy się na pokonanie 299 stopni na szczyt wieży i to nie ze względu na bilety po 70 koron, ale właśnie z powodu tych wycieczek.


W dół zjeżdżamy drogą samochodową zatrzymując się po drodze przy klasztorze Strahovickim gdzie znajduje się ciekawe muzeum literatury czeskiej a następnie opłotkami Hradczan docieramy do rozległego parku ?Letenske sady?. Przez Holesovice, dzielnicę Pragi gdzie nie docierają już zagraniczni turyści, przeprawiamy się na prawy brzeg Wełtawy i lądujemy w samym centrum Josefova. To dawna dzielnica żydowska zachowana w prawie idealnym i pierwotnym stanie, swego czasu A.Hitler wymyślił sobie właśnie tutaj skansen kultury żydowskiej i z tego też powodu zwieziono tu judaica z prawie całej Europy.

Niestety zwiedzanie wnętrz synagog i kirkutu jest dość drogie, prawie 500 koron, więc podziwiamy tylko z zewnątrz przepiękna ponoć w środku synagogę hiszpańską oraz pozostałe: Klausovą, Staronową, Wysoką i Pinkasovą. Przejeżdżamy przez pełną kolorowych straganików, oferujących mniej lub bardziej stylizowane na żydowskie pamiątki, uliczkę ?U Stareho Hrbitova?, aby dotrzeć znów nad Wełtawę. Znajdujemy chwilę wytchnienia przy piwie na nabrzeżu Dworaka. Zrobiło się popołudnie, więc przez całe Stare Miasto, Vaclavske Namesti z monumentalnym Muzeum Narodowym i przez urokliwą dzielnicę Vinohrady, Docieramy do stacji kolejowej Praha - Vrsovice gdzie kupujemy na jutro bilety do Tanvaldu.
Pociąg mamy o siódmej rano, więc opracowujemy jeszcze w terenie najkrótszą trasę z naszego pola namiotowego na stację, przez most kolejowy i wracamy na naszą wyspę.

Dzień 8 Praha - Tanvald - Harrachov - Szklarska Poręba-Łódź


Pobudka o czwartej nad ranem, kawa i znów Praga o świcie, jakże bardziej oswojona niż dwa dni temu. Poruszamy się po mieście prawie jak po swoim rodzinnym, a przecież tyle zostało do zobaczenia, tyle do posmakowania...

Stacja Praha - Vrsovice w ogóle nie przypomina wielkomiejskiego dworca a bardziej małą stacyjkę zagubioną gdzieś w otchłani państwa CK. Gdyby tynki na ścianach były świeże uznalibyśmy, że przemieściliśmy się w czasie. Widok nowoczesnego wagonu do przewozu rowerów szybko to wrażenie zaciera, jesteśmy pierwsi, ale nie jedyni, w ciągu półgodzinnego oczekiwania na odjazd wagon zapełnia się dziesiątkami rowerów i rowerzystów, przeważnie dużo starszych od nas. Zadziwiające, że ludzie ci nie narzekają na wszystko wokół tylko zwiedzają swój piękny kraj na rowerach. Tęsknimy za takim widokiem w Polsce i ruszamy powoli na północ.


Na dworcu głównym czeka kolejna partia rowerów, które przestają się mieścić w wagonie, dobrze zrobiliśmy, że ruszyliśmy ze stacji początkowej, tym bardziej, że wysiadamy ostatni.

Wysiadamy w Turnowie, gdyż okazuje się, że pomiędzy Turnowem i Zeleznym Brodem tory zostały uszkodzone przez osuwisko. Ten piętnastokilometrowy odcinek pokonujemy autobusem, do którego mieścimy się bez problemu, choć z lekkim przerażeniem w oczach kierowcy. W Zeleznym Brodzie przesiadamy się do maleńkiego wagonika, który powiezie nas już do Tanvaldu, przez coraz bardziej górski krajobraz. Z tego górskiego miasteczka czeka nas jeszcze niemały podjazd serpentynami do Harrachova, po drodze leży śnieg a powietrze staje się zimowe i mroźne. Mimo to w godzinkę osiągamy Harrachov pierwsze kroki kierujemy, ku pokrzepieniu, do browaru Novosad, który działa tu od 2000 roku i serwuje świetne, świeże, niepasteryzowane i bardzo zimne piwo. Po zasłużonym odpoczynku postanawiamy zjeść ostatni obiad w Czechach, w dobrze znanej i mojej ulubionej gospodzie ?Vrsavianka? zamawiamy coś niezwykłego, jest to marynowany ser pleśniowy, po czesku - nakladany hermelin.

To typowo czeski smak, podawany z ostra papryka i dużą ilością oliwy domaga się piwa jak nic innego. Nie warto odmawiać potrzeb własnemu ciału i duszy, więc spełniamy te zachcianki Staropramenem. To tylko przystawka do właściwego obiadu, więc ruszamy się coraz wolniej, a przecież czeka nas jeszcze podjazd na przejście graniczne w Jakuszycach.
Nie wiem czy to z przejedzenia, czy z braku chęci do opuszczenia Czech, ale nigdzie się nie spieszymy. Chcąc nie chcąc, musimy ruszyć żeby zdążyć na pociąg Szklarska Poręba-Warszawa. W gospodzie wydajemy ostatnie korony na kawę, która trochę nas pobudza i jedziemy trzy kilometry pod górę do Jakuszyc, przekraczamy granicę i zjeżdżamy w dół do Szklarskiej Poręby gdzie jesteśmy zaskakująca szybko. To zasługa dziesięciokilometrowego zjazdu, na którym nie mają z nami szans nawet samochody. Mamy jeszcze chwilę na krótki odpoczynek i pierwsze podsumowania.

Choć na początku pogoda sprawiła nam zawód to teraz jesteśmy zachwyceni Czechami a w sakwach przelewa się kupiona na przejściu granicznym, doskonała czeska śliwowica renomowanej gorzelni ?Jelinek?, która poczeka na nas do następnego spotkania i z pewnością pomoże nam zaplanować kolejną wyprawę.