ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Kolej Transsyberyjska

Autor: Andrzej Muszyński
Data dodania do serwisu: 2005-04-13
Relacja obejmuje następujące kraje: Rosja
Średnia ocena: 5.78
Ilość ocen: 439

Oceń relację

Przed użyciem koniecznie zapoznaj się z treścią ulotki

Wsiadając do Kolei Transsyberyjskiej w Moskwie, w zasadzie jedynym moim zmartwieniem był strach przed czterema dniami, które miałem przeleżeć, co stało się przyczyną obaw o stan mojej psychiki. Syberia tliła się jeszcze gdzieś niewyraźnie na dalszym planie. Kilka minut przed odjazdem moje oczy latały jak szalone w poszukiwaniu po całej rosyjskiej, jak się patrzy, okolicy Dworca Jarosławskiego w poszukiwaniu szachów albo innych rozrywek, którymi mógłbym się podczas tej przejażdżki zabawić. Jak na złość, stały budki z pierogami i kiosk, z którego wystawała zarośnięta głowa Turczyna z niemiłosiernie tępym wyrazem gęby, handlującego kebebami i innego tego typu ozdobnikami, co mnie w perspektywie czterech dni, jak już sobie założyłem, katorgi i męki, nie urządzało.
Od proboszcza z polskiej parafii na ulicy Małogruzińskiej w Moskwie, który nas przenocował i któremu niniejszym składam wyrazy podziękowania, chciałem wydębić dwa tomiska Szwejka. Starania moje spełzły na niczym. Jak już sobie ułożyłem odpowiednią i gustowną formułkę z zamiarem późniejszego zwrotu towaru pocztą, nasz gospodarz już się nie zjawił. Sumiennie informuję, że jakby komu do głowy strzeliło tam się udać, to ksiądz uprzejmie prosił o jakieś znaki w postaci zaświadczenia czy czegoś w tym guście od własnego proboszcza z ojczystej plebanii.
Tak więc wchodząc do wagonu numer 1, pozostałem bez zabawek, za to z 30-kilowym plecakiem i 3-kilowym balastem podkoszulka, spodni i majtek, obciążonym pięknie się rozwijającą produkcją hektolitrów potu. Zapewniam, że pobyt w rosyjskim pociągu przy 30 st. C na zewnątrz, bezlitośnie łupiących w ciężkie blachy tej oznaczonej gwiazdą na przedzie maszynerii, to bardzo inspirujące przeżycie. Tym bardziej, że jakże konsekwentnie i zgodnie z tradycją, otrzymałem miejsce w boksie z oknem awaryjnym. Panie, to okno to by się dało otworzyć? – spytałem prowadnika, po raz dwudziesty w ciągu pierwszych dziesięciu minut odklejając się od ściany. Da się ale tylko raz. Ino roz. I poszedł. Tak się złożyło, że mi pani z okienka w Brześciu, gdzie nabyliśmy bilety do samego Ułan-Ude za Bajkałem, przydzieliła łóżko w innym boksie niż reszta mojej kompanii. Wyjście awaryjne dzielili ze mną do tego egzotyczni i oryginalni towarzysze, ale o nich za chwilę.
Nie obeznanym wyjaśniam, że prowadnik to opiekun wagonu, pilnujący w nim jako takiego porządku. Choć nie zawsze, ale o tym tez za moment.
Po krótkim, zwiadowczym dialogu z naszym kierownikiem urządziłem sobie krótką eskapadę do sąsiedniego boksu, gdzie się zagnieździli moi znajomi. Ich okno z kolei awaryjne nie było, bo w końcu ile ich może być, ale za to jedynym narzędziem jakie by się nadawało do jego uchylenia byłaby siekiera, maczeta, fakultatywnie kij golfowy, co z moich obserwacji ktoś już uczynić zamierzał, pozostawiając na oknie wzór na kształt dorodnej pajęczyny z górnego kanta mojej rodzinnej stodoły. Tak czy siak sytuacja patowa – nie otworzysz, bo nie, ale jest szansa, że otworzy się samo, szeroko i towarzysko na przewiewne syberyjskie krajobrazy. Celem ochłonięcia udałem się więc ostatecznie do przedsionka, zapoznając się przy okazji z jakże zajmującą toaletą, o której można by swobodnie popełnić ze dwa tomy felietonów, gdzie też spędziłem dobre kilkadziesiąt minut, stojąc jak słup w zbawiennym przeciągu. Sporządzając listę siedmiu cudów świata zapomniano o rosyjskich kiblach.
Wyjechaliśmy z olbrzymiej Moskwy i za oknami pojawiły się słynne dacze. Informuje, że nie chodzi o rumuńskie auta, tylko o działki za miastem, na których Moskwianie spędzają wolne chwile.
Muszę przyznać, że prezentują się nad wyraz świeżo, zupełnie tak jak sobie to wyobrażałem po czytance na lekcji rosyjskiego, opowiadającej o takim właśnie sielankowym życiu na daczy. Sasza zbiera borówki, a Masza gaworzy z babuszką. Tak tam pisali i rzeczywiście tak to się na moją głowę przedstawia. Przynajmniej z pociągu relacji Moskwa – Czita.
Na wschód od Moskwy. Na wschód od Moskwy. Brzmiało to dla moich uszu okropnie globtrotersko, wywołując wewnątrz mojego jestestwa odczucia, jakie towarzyszą mi jedynie podczas drogi w nieznane. Taka esencja podróży. Samiuteńki miąższ. Chłonę wtedy tę nowość i w pewnym sensie stymulującą niepewność wszystkimi zakamarkami duszy i ciała. To bardzo wdzięczne zajęcie. Podobne stany osiągałem, gdy obudziłem się w pociągu z Brześcia do Moskwy i ujrzałem za szybą świetliste dywany łąk i jasnozielonych lasów. Co jakiś czas bieliły się na w pół opuszczone stacyjki i od razu stanęły mi przed oczami obrazy Kossaka, gawędy o Berezynie i szwoleżerach. Obok siedziały dwie Rosjanki pochłonięte do reszty rozmową używając do tego czystego, subtelnego i dźwięcznego rosyjskiego.
Wróćmy do środka. Tu wszystko jest dla kontrastu od siekiery.
W Rosji mamy do wyboru następujące klasy przedziałów:
4. OBSZCZIJ. Celowo zaczynam wyliczankę od czwórki, bo to ostatnia klasa. I nazwa jak najbardziej adekwatna i to w wykładni literalnej.
Wagon dzieli się na boksy oddzielone cienkimi ściankami kończące się mniej więcej w ¾ szerokości wagonu, zostawiając miejsce na korytarz. W boksie mamy do dyspozycji centralnie usytuowany stół i po bokach dwa łóżka i nad nimi jeszcze po jednym. W obszcziju na każdym łóżku siedzi po 3, 4 osoby. To klasa dla lubiących sobie posiedzieć. Na długich trasach niedostępna. Najtańsza.
3.PLACKARTA. Najpopularniejsza i na mój gust najlepsza. Tu na łóżku się leży. Można dostać górne albo dolne. Lepiej dolne, bo jak już się człowiek nabawi odleżyn przed Władywostokiem, to sobie dla kuracji można posiedzieć. A ten z góry musi się zdać na łaskę pasażera z dołu, który może akurat spać rozwalony jak ciele. I rób co chcesz. Poza tym wygląda tak jak obszczij.
Plackarta równa się integracja. Integracja aż do bólu. Na przykład głowy. Widziałem paru, co się słabo czuli. Oczywiście na początku dostajemy za drobna opłatą pościel i poduszkę. Poza tym okupując dolne łoże, nasze bagaże pakujemy pod siebie, bez obaw, że jakiś zaborca coś sobie naszego przywłaszczy. Ci, którzy śpią na górze kładą ekwipunek na półkę nad sobą. Ale od razu mówię – czuliśmy się bardzo bezpiecznie, bezpieczniej niż w Polsce, gdzie nas od razu po powrocie obrobili. Welcome home! Tak więc suma summarum – dół górą.
2. KUPE. Tu akurat wykładnia literalna bierze w łeb. Zamknięte przedziały. W każdym po cztery łóżka. Dywany. Czysto. Schludnie. Spokojnie. Drogo. Lipa.
1.LUX. Lipa plus umywalki i czasem prysznice. Minus dwa łóżka.
Czas mijał i po zadomowieniu, zacząłem się przyglądać moim towarzyszom podróży.
Naprzeciw mnie siedział człowiek wielkości pigmeja. Wyglądał jak Koreańczyk Północny, a był ubranym w garnitur Buriatem, przedstawicielem 400 tysięcznej populacji z grupy mongoidalnej, zamieszkującej okolice Bajkału. Nasze bioprądy się niestety nie zaprzyjaźniły. Przez 96 godzin jazdy kolega wypowiedział jedno słowo - Noż. Osobom mniej wprawnym lingwistycznie wyjaśniam, że to rosyjskie słowo znaczy – nóż. Tak tez do mnie rzekł prosząc o mojego pomocnika. Ogólnie oszczędnie. Nie nawiązaliśmy bliższej znajomości z tej racji, że cały czas spał. W przerwach czytał Harrego Pottera i jadł zupki chińskie. Przez cztery dni. Zadziwiające po prostu jest, że człowiek pochodzenia mongoidalnego nie zna ani słowa w swoim języku. Stalin miał metody.
Ci na górze się zmieniali i już później nie mogłem za nimi nadążyć.
Jechaliśmy przez Perm, Jekaterynburg, Omsk, Nowosybirsk. Po drodze widzieliśmy takie wsie, że diabeł nawet dobranoc nie mówi. I pieprz tez nie rośnie. Tu żyje naród wybrany. Wybrany do nieustannej szarpaniny i walki o to by przeżyć kolejny dzień. Minęliśmy słupek „1777 km”. Trzeba na niego wyglądać, bo niczym się nie wyróżnia, mimo, że to granica Europy i Azji. Ural w tej okolicy to obłe pagórki.
Z głośników płyną non-stop rosyjskie summer hity. Jedna kaseta w kółko. Pytałem prowadnika, kto tą kasetą zarządza. Powiedział, że naczelnik. Siedzi tam gdzieś z przodu. Poważnie – w kółko to samo. Cztery dni. Początkowo te melodie wlatywały mi jednym uchem i wylatywały drugim. W końcu się z nimi oswoiłem, tym bardziej, że przez miesiąc pobytu w tym kraju nie usłyszałem ani jednego kawałka zachodniego. Tu stawiają na rodzimą produkcję. Później przypadły mi do gustu, a po powrocie moja aktywność skupiała się na poszukiwaniach i ściąganiu plików mp3 z Internetu. Z marnym efektem – jedyną piosenkę jaką zdobyłem jest „Malysh” grupy Glukoza. Disco ruso, aż miło, ale mam takie silne sentymenta do tej ich wschodniości, czy jak to określają gadające głowy, zaściankowości czy prowincjonalizmu. O - jak na Dworcu Jarosławskim. Tam to jest folklor na pełny gaz. Jest parno, słońce zaczyna grzać na nowo po krótkiej burzy, z głośników tłuką w palnik ruskie piosnki, a wokół przemykają zakapiorskie persony w brązowych sandałach, skarpetkach i z reklamówkami, w które biją z kałuż opary niedawno spadłego ciepłego, letniego deszczu. Ale cos w tym jest. Ten kto nie był niech się nie wypowiada. Rosję trzeba poczuć i trochę się z nią zakolegować.
A tak na marginesie, muzyka, to według mnie, najcenniejszy suwenir z wyprawy. Już dwa razy zawaliłem nie kupując czegoś do słuchania w Bułgarii i Rosji. W domu wciskasz PLAY i od razu staje ci przed oczami setki obrazów, głosów i emocji i to na raz, z potężnym ładunkiem prawdziwości i ekspresji. Nie powtórzcie mojego błędu.
Podziwiając krajobrazy za oknem, nie dziwię się już tak, że na tej ziemi porodziło się tyle wybitnych malarzy. Pejzaże dokładnie jak z obrazów Szyszkina – ciemne bory, brzozowe lasy we wszystkich odmianach zieleni tego świata. Aż się prosi, żeby je przenieść pędzlem na płótno.
Nawet tym, którzy na malarstwie się nie znają albo w ogóle za nim nie przepadają, proponuję wizytę w moskiewskiej Galerii Trietrakowskiej, której zbiory i sale pełne prawdziwych skarbów dają do myślenia. Jestem pewny, że widok dzieł wymienionego wyżej Szyszkina, Ajwazowskiego czy Repina wywoła zdumienie nawet u największych laików. Gdyby w Rosji działali tacy spece od marketingu i reklamy jak we Francji czy Anglii, rosyjskie malarstwo osiągnęłoby prawdziwą Czomolungmę w świecie sztuki.
Za oknem przewijają się jak w filmie lasy, polany, zagajniki. Prawdziwą tajgę ujrzymy dopiero za Nowosybirskiem, gdzie sceneria za szybą wprawiła mnie w niemałe osłupienie i jak to pisał K. Tetmajer jakaś mnie ogarnęła „bez brzegu, bez dna tęskinica, niewysłowiony żal”. Niezliczone góry, atramentowe niebo, księżyc wielkości słońca, chyba wszystkie gwiazdy wszechświata, snujące się posępnie mgły i turkoczące miarowo koła pociągu. Czy ktoś wspominał, że podróż koleją to romantyczne zajęcie?
Chwilę refleksji musiałem sobie dosłownie wydrzeć, jako że wewnątrz panowała niczym nie zmącona atmosfera świętowania dnia „żeleznodorożnika”, czyli po naszemu kolejorza. Pan prowadnik na after party wpadł do nas. Urżnął się niemożebnie i gadał w kółko, że jest z Chicago. Był z Czity. Drugi z prowadników Sasza był już gotowy i wcześniej opuścił towarzystwo. Gdy zebranie się rozeszło, wszyscy udali się do spania, a ja leżąc na łóżku i patrząc w sufit próbowałem ogarnąć ostatnie wydarzenia. Nagle usłyszałem trzask, raban i grubą porutę.
Nie wyrobił na zakręcie i grzmotnął jak długi w któryś z boksów, prawie rozkwaszając sobie łeb o stolik. Rozwalił szklanki, narobił zamieszania w środku nocy. Uwalił się jak nieboskie stworzenie. Gdy już afera ucichła, postanowiłem jednak jegomościa jeszcze chwile poobserwować , wychylając zza ścianki głowę z przeczuciem, że skeczów ci jeszcze nie zabraknie, tym bardziej, że do jego kajuty na początku wagonu zostało jeszcze dobre siedem metrów, co dla niego oznaczało co najmniej Golgotę. Przesunął się parę kroków i moje przewidywania się sprawdziły – jedne drzwi wywalił, później otwierał kluczem drugie z 20 minut, ładował pościel do jakiegoś wora następne tyle i cały czas się fachowo kolebotał, a ja o mało nie zerwałem przepony, tym bardziej , że musiałem się powstrzymywać, żeby nie pobudzić reszty. Z takim programem chłop miał pewne podium w PACE. Nie wiem co się działo u maszynisty. Ogólnie kupa śmiechu. 23 VIII wracaliśmy z Irkucka do Moskwy samolotem. 19-tego był dzień lotnika. Aż się boję myśleć.
Inni też nie byli gorsi. Jeden jadł na śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację ryby i czytał jakieś pisma religijne.
Drugi jechał na spływ Irkutem. Wyglądał, z racji swej budowy, jak nie przymierzając zmarnowana habeta z jeszcze gorszego gospodarstwa, mając na plecach jakieś 60 kg łódki, tj. części łódki. Same indywidua. Następny wracał z Petersburga do rodzinnego Ułan-Ude prawie tydzień, no a przecież musiał w druga stronę jechać tyle samo. Wybrał się tam zdawać egzaminy na studia. Nie zdał. Częstował się ile wlezie. Pełna samoobsługa. Później mnie oświecili, że to taki zwyczaj i jak cię już goszczą to zabierasz ze stołu co ci w oko wpadnie.
Pociąg staje z trzy razy na dzień na jakieś 20 min. Można się przejść, przebiec, kupić co nieco od babuszek za rozsądne pieniądze.
Bałem się, że będzie nudno. A tu człowiek coś zje, zrobi sobie herbaty (samowar stoi z przodu koło prowadnika),popatrzy, pośmieje się, pogada, porozmawia, pogaworzy, pomówi...Czas leci, aż miło.
Rozpisałem się okropnie. Bardzo mnie zaabsorbowało te 96 godzin w Transsybirze. Mówię wam – wcale nie miałem ochoty wysiadać i z chęcią pojechałbym dalej do Władywostoku. Wtedy prawdopodobnie położyłbym się spać o czwartej po południu, bo pod koniec jazdy już mi się udało to zrobić o 10 rano. Z tymi czasami też jest ubaw. Wszystkie pociągi w Rosji jeżdżą według czasu moskiewskiego, także kładziesz się spać o 12 w nocy czasu moskiewskiego, podczas gdy lokalnie jest już rano i z werwą i rozmachem podśpiewują ptaki. Czas biologiczny wobec takiego nierządu zgłupiał do reszty. W Kolei Transsyberyjskiej żyje się w innym świecie. Pociąg, ty i to co za oknem. I nic poza tym. Ty, pociąg i Rosja. Świat jadący na wschód. A wszystko to za 90 dolarów. Naprawdę warto.

Więcej informacji praktycznych znajdziecie w relacji „Pod syberyjskim słońcem”. Chętnie odpowiem na wszelkie pytania. Mój adres mailowy to: pelota@wp.pl