ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Kaukaz 2006

Autor: Piotr Jeglicki (Szpila) & Piotr Augustyn (Ciaho)
Data dodania do serwisu: 2007-03-26
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina, Rosja,
Średnia ocena: 5.14
Ilość ocen: 883

Oceń relację

Relacja z kolejnej wyrawy rowerowej dwóch Piotrów - tym razem połaczonej ze zdobyciem góry Elbrus.




Kaukaz 2006

"W tych górach mieszka sto narodów, które zawsze ze sobą prowadziły wojny. To zaułek świata zamknięty na cztery spusty, odcięty przez dwa morza (...), zabarykadowany przez niebotyczne pasma gór. Kto tu dotrze? Kto odważy się wejść w głąb?"
(Ryszard Kapuściński)




Zapraszamy do lektury!

Część I - od Ukrainy do M. Azowskiego



"W tych górach mieszka sto narodów, które zawsze ze sobą prowadziły wojny. To zaułek świata zamknięty na cztery spusty, odcięty przez dwa morza (...), zabarykadowany przez niebotyczne pasma gór. Kto tu dotrze? Kto odważy się wejść w głąb?"
(Ryszard Kapuściński)

Hmm… My? Ba, na sam szczyt nawet, heh.

Każda tego typu wyprawa wiąże się z dość długimi i kompleksowymi przygotowaniami. Pomińmy więc opis rocznej harówy (przez którą Szpila musiał się spotkać z gronem akademickim we wrześniu), szukania sponsorów, planowania, analizowania, dokształcania w obcych dialektach, pakowania, modernizowania rowerów, załatwiania wiz, ubezpieczania i nocnego przesiadywania z nosem w mapach (i z piwem w ręku). Na początku lipca 2006 byliśmy gotowi.

Już w drodze na dworzec okazało się, że masa sakw zamieniła nasze rowery w toporne kobyły (60kg sic!). Ponadto po raz pierwszy zaopatrzyliśmy się w sakwy i bagażnik typu low rider, dzięki którym uzyskaliśmy promień skrętu barki rzecznej. O przysłowiową glebę nie było trudno i w ciągu pierwszych kilku godzin jazdy, niemal na nowo uczyliśmy się jeździć na rowerze.

Załadowanie tego całego majdanu do przedziału, było nie lada wyzwaniem. Rowery, sakwy, worki, plecaki, jakieś siatki z żarciem i na koniec jeszcze my. Cały przedział był nasz, czy się to komuś podobało, czy nie. W drodze do Przemyśla czekała nas przesiadka w Krakowie. Do następnego pociągu mieliśmy jeszcze dwie godziny, które wykorzystaliśmy na pośpieszne zwiedzanie Starego Miasta. W ten rześki lipcowy poranek Kraków wywarł na nas urzekające wrażenie. Największą zaletą zwiedzania o 4 nad ranem jest brak turystów. Byliśmy tylko my, Kraków i gołębie. Prędko zleciał czas i przyszło powtórzyć wyczyn pakowania się do przedziału (niejaką sprawność udało nam się w tej kwestii wypracować).



Z Przemyśla udaliśmy się na granicę Polsko – Ukraińską w Medyce. Tu zaczęło się piekło. Miły pan celnik zawrócił nas z przejścia samochodowego na piesze. Wpakowaliśmy się z tym naszym całym tobołem w kilometrową kolejkę, żywo przypominającą te z czasów głębokiego kryzysu PRL. I ludzie też podobni. Setki mrówek m.in kobiet, które na oko wiek emerytalny osiągnęły gdzieś w okolicach naszych narodzin, wściekle pchających się do przodu. Byle czym prędzej znaleźć się na Ukraińskiej stronie, by po raz wtóry obkleić się paczkami fajek wszelkiej maści i rodzaju. Masakra. Zostawiliśmy tam sporo nerwów i potu, za to zyskaliśmy liczne sińce na żebrach (niesamowita jest wola przetrwania takiej babci). Udało się. Hehe, miny mieliśmy nietęgie po tym przedstawieniu. Z obawą zastanawialiśmy się co nas czeka dalej? Szybka wymiana zielonych na ichnie Hrywny, kierunek Lwów i jazda.

Lwów jest pięknym miastem, choć mając świeżo w pamięci obraz Krakowa, stwierdziliśmy, że jest też bardzo zaniedbany. Największe wrażenie robią Polskie akcenty, które można napotkać na każdym kroku. Kamieniczka Polskich mieszczan, pomnik Mickiewicza, tablica na ścianie kamienicy w ojczystym języku, a przede wszystkim Cmentarz Łyczakowski gdzie żołnierz Kościuszkowski leży obok powstańca listopadowego i Orląt to tylko niektóre ze świadectw polskiej historii Lwowa.

Ukraina jak okiem sięgnąć zasłana jest polami. Po kilku dniach jazdy uzyskaliśmy pewność, że tylko i wyłącznie polami niestety. Wyjątek na naszej trasie po tym nudnym jak flaki z olejem kraju, stanowił odcinek biegnący wzdłuż granicy z Mołdawią no i Krym. Napotkaliśmy tam górzyste pasmo Karpat i lasy. Piękne widoki jak zwykle okupiliśmy litrami wylanego potu na podjazdach. Było warto. Kiedy odbiliśmy od Karpat, zaczęła się nicość, pola po horyzont z każdej strony, a my "mkniemy" po czymś, co na mapie zaznaczone jest jako droga ekspresowa, tylko co robi ten piach i żwir (sic!) pod kołami? Drzew nie ma, wody brak, miast żadnych, nawet wsi to też za dużo powiedziane. Raptem kilka chałup co kilkanaście kilometrów. Trochę zaczął nużyć nas ten krajobraz. W zasięgu wzroku tylko słoneczniki, pszenica, żyto, pszenica, słoneczniki, jakaś zieleń, jeleń, znowu słoneczniki. Z braku laku, spać też musieliśmy pomiędzy słonecznikami. Niby to nic strasznego, ale jak się szybko okazało słonecznikowe pole to świetne siedlisko dla latających sadystów - komarów. Ukraińskie noce wyglądały tak: upał, obleśnie parno, wszystko w namiocie się klei, pływa niemal, a na zewnątrz niezmordowana, brzęcząca chmura unosząca się nad moskitierą. Jej otwarcie groziło śmiercią - wyssałyby z nas ostatnią kroplę krwi. Skoro i tak pospać nie było nam dane, to wpuszczaliśmy je małymi partiami do środka i mordowaliśmy z zaciekłością, jakiej nie powstydził by się Jules i Vincent z Pulp Fiction:] Krwawe mazy na ścianach namiotu zachowały się po dziś dzień (mimo prania). Środek nocy, na jakimś zapomnianym przez boga i ludzi polu, dwóch kolesi tłukących z fanatyzmem przez godzinę w ściany namiotu… no przyznać trzeba, osobliwy to był widok.



Przerobiliśmy spanie na polu słoneczników (marny pomysł), żyta (kłuje), zaoranej ziemi (wiadomo, deski nie przypomina) i zagajniku małym, jedyne skupisko około 100 drzew, jakie napotkaliśmy w drodze na Krym (pomijając Karpaty). Noc się pięknie zapowiadała bo w końcu mieliśmy okazję rozpalić wieczorne ognisko, więc i chleb był z kija i herbata z wódką, nawet do komarów zdążyliśmy przywyknąć. Po sytej kolacji udaliśmy się na spoczynek i prawie już spaliśmy gdy z oddali dobiegł nas odgłos syren. Nawet sobie zażartowaliśmy, że to pewnie straż wezwali do naszego ogniska. Po 5 minutach mina nam zrzedła, kiedy cała wieś zaczęła z latarkami ganiać po polach i szukać naszego ognia, który dawno już zgasiliśmy. Przez dobrą godzinę wraz ze strażą przeszukiwali okolicę, a my próbowaliśmy razem z naszym żółtym (sic!) namiotem, zlać się z otaczającą nas zielenią. Na szczęście nas nie wypatrzyli! Już ogień z naszej ręki nie zapłonął na tej Ukraińskiej ziemi (nie licząc kuchenki).



Ludzie na Ukrainie są trochę nieufni i trzeba czasu by ich do siebie przekonać. Podobnie jak Rosjanom, dziesiątki lat komunizmu namieszało w głowach, jest to bariera, którą nie łatwo pokonać. Jednak kiedy już raz zapałają do ciebie sympatią, to ciężko o bardziej serdecznych i pomocnych ludzi. Żadnej przykrości ni krzywdy nie zaznaliśmy z ich strony, ba wręcz przeciwnie. Raz zaskoczeni przez gradobicie (i to nie jest sarkazm) zmuszeni byliśmy szukać noclegu w pobliskiej wiosce. Gdy poprosiliśmy gospodarza pierwszego napotkanego domu o schronienie, ten zaprosił nas do środka, dał pokój, nakarmił i napoił. A że gościnność jest podobna do naszej, to napoił nas oczywiście procentami. Miał ich sporo, był właścicielem jedynego w wiosce sklepu. Zaraz też zeszła się cała liczna rodzina z pobliskich domostw i tak nocy kawał przegadaliśmy, przejedliśmy, przepiliśmy. A rozmawiało nam się tym płynniej im więcej w nas wlewali. Tu warto wtrącić małą dygresję na temat języka. Nasza znajomość rosyjskiego opierała się na alfabecie i kilku zwrotach nabazgranych przez kumpla na kratce. Niby wystarczało, ale jak Szpila poszedł umyć zęby po suto zakrapianej kolacji, to zamiast pasty do zębów, użył tej do golenia i raczej nie była to wina alkoholu, ino krzaczków na tubce;)

Dwa dni później, przejeżdżając przez wioskę pośrodku pustkowia, przystanęliśmy przy studni, aby zaczerpnąć wody. Podszedł do nas starszy mężczyzna i spytał z jakiej jesteśmy planety. Jak już mu wszystko objaśniliśmy, popędził do domu, wrócił wciskając nam 20 Hrywien, bochen chleba, pomidory, cukierki i flaszkę wódki! Coś niespotykanego, dla takich właśnie chwil warto tak napierać:)

W naszej pamięci zachowamy też Olega. Spotkaliśmy go pod wieczór w przydrożnym sklepie. Zainteresował się nami, bo sam jeździł zawodowo jako kolarz w Portugalii. Zaproponował nam nocleg u siebie w domu, w pobliskim miasteczku. Niepewni, pojechaliśmy za Jego Ładą. Ugościł nas w swoim mieszkaniu, w proradzieckim bloku. Z wielką radością umyliśmy i ogoliliśmy się w ciepłej wodzie, ledwie też zdążyliśmy wrzucić pranie a już Oleg wyciągał nas na wino do knajpy. Wpakowaliśmy się do Łady z dwoma jego kumplami Igorami ( wyglądali dokładnie tak, jak się nazywali) i ruszyliśmy w noc. Ulice ciemne (miasta na wschodzie nie są oświetlane), jedyne światło dawała nam migocząca żółto lampka wewnątrz samochodu. Za brudnymi szybami przesuwały się ciemne sylwetki, jakaś dziwna muzyka sączyła się z radia, zapomniane zaułki, pomnik Lenina, czołg na postumencie. Niesamowity klimat.

Siedzieliśmy do późna w knajpie sącząc trunki i zagryzając je suszonymi rybami (coś jak nasze chipsy, tylko nie z ziemniaków;). Następnego dnia Oleg zostawił nam klucze do mieszkania i powiedział, że musi jechać na kilka dni, bo ma zlecenie i że możemy zostać jak długo chcemy...odebrało nam mowę. Podziękowaliśmy serdecznie za okazaną nam dobroć i gościnę, po czym ruszyliśmy w drogę.

Napotkani ludzie obalili nasze wyobrażenie o wschodniej kulturze. Większość osób z jakimi mieliśmy kontakt okazała się bardzo przyjazna i pomocna, trzeba tylko zachować ostrożność i zdrowy rozsądek jak wszędzie i tyle.

Mknąc przez Ukraińskie pustki, dojeżdżając na Krym spotkaliśmy Marino - Włocha, który na pieszo zmierzał do Japonii. W te i nazad. Szedł już pół roku, okrążając M. Czarne. Całą wyprawę planuje na 5 lat! Porozmawialiśmy trochę, uścisnęliśmy sobie dłoń, jeszcze pamiątkowe zdjęcie i znowu na trasę. Dobrze spotykać takich ludzi - uświadamia nam to, że nie tylko nam tak blachy pogięło.

Po dwóch tygodniach pedałowania dotarliśmy na Krym i tu w końcu krajobraz się nieco urozmaicił: górki, lasy, wypalane trawy i coraz więcej turystów. Rzecz jasna z Rosji. Słońce nie dawało nam wytchnienia, piliśmy hektolitry wody, starając się omijać kałuże roztopionej smoły. Wszystkie drogi dosłownie pływały. Nieraz trzeba było przystanąć i patykiem wygrzebać całe to łajno z opon. Nad wybrzeżem już zupełna komercja, w stylu wschodnim oczywiście. Butiki z jakimiś gadżetami do pływania, sportowe kabriolety, kobiety w bikini, a zaraz obok, nad samą plażą, obdrapany, 4 piętrowy blok marki radzieckiej, wokół którego chodziła jakaś stara, przygarbiona babinka i rozwieszała pranie, a kury biegały jej pod nogami. Niesamowite kontrasty.



W końcu zaznaliśmy cudownego uczucia kąpieli!!! Co za odmiana od mycia się co wieczór w półtorej litra wody z butelki. Ciężko opisać naszą radość. Coś pięknego. Czysta woda, na tyle ciepła, że można było w niej siedzieć cały dzień. Tak przeminęła nam Ukraina i znaleźliśmy się na granicy morskiej z Rosją. Dziwne uczucie niepewności towarzyszyło nam gdy czekaliśmy na prom. Cała podróż trwała może ze 20 minut. Kiedy otworzyła się furta promu po stronie Rosyjskiej, razem z nią, opadły nam szczęki. Naszym oczom ukazał się wysoki mur z wieżyczkami strażniczymi, z których złowrogo spoglądali na nas żołnierze z kałachami. Cały mur zwieńczony drutem kolczastym. Na dole wartownicy z psami i karabinami. Wszyscy śmiertelnie poważni. Zaraz obok bocznica kolejowa. Żołnierze w niemal galowych mundurach, co dodawało powagi (za to powagę odbierały im te komiczne czapki wielkości talerza satelity). Wszystko przypominało raczej obóz, niż przejście graniczne. Nie było odwrotu. Razem z naszymi maszynami poszliśmy za sznurem ludzi, do miejsca odprawy. A tam celnicy trzepali każdy tobołek, samochód, autobus. Wszystko. Kiedy dotarliśmy do okienka i pokazaliśmy nasze paszporty, strażnik spojrzał na nas i zapytał się oschle: dokąd?! My: na Kaukaz. Starając się ukryć zdziwienie zawołał przełożonego, po czym cały dialog się powtórzył. Przełożony uśmiechnął się, po czym powiedział "Pojebani, ale fajni" (cytat, wiec wybaczcie słownictwo) i puścił nas bez kontroli bagażu. Udało się! Jesteśmy w Rosji i jeszcze żyjemy!:]

Zobacz część II

Część II - Elbrus


Ruszyliśmy szczęśliwi drogą wzdłuż M. Azowskiego. Miejsce na noc znaleźliśmy wyśmienite, nad samym brzegiem morza. Przy kolacji (rosyjskie pierogi są genialne) towarzyszył nam piękny zachód słońca. Jeszcze tylko kąpiel (Szpila twierdzi, że widział latającą rybę) i spać. Rano na śniadanie słodka kawa i jakieś kanapki. W tym czasie odwiedziły nas dzieci z pobliskich domków letniskowych. I tu a propos pozostałości po latach czerwonych i chudych. Kiedy dowiedziały się, że jesteśmy z Polski, spytały: gdzie ta republika rosyjska leży? Aż się chciało wziąć przez kolano i przetrzepać tyłek;).



Rosja, w każdym razie na pewno jej południowe rubieże, usłana jest licznymi posterunkami milicji. Przed każdym większym miastem, miasteczkiem, albo po prostu od tak, na środku szosy, w szczerym polu. Wszystkie wyglądają prawie tak samo. Budynki przeważnie okrągłe, z furtami strzelniczymi na około, oświetlone w nocy reflektorami takimi jakich używa się na stadionach, z kamerami, progami zwalniającymi i czasami przy dojeździe z betonowymi stanowiskami na CKM. Milicja była wszędzie. Skoro nie mogliśmy jej uniknąć, zawsze zwracaliśmy się do niej, czy to z zapytaniem o drogę, czy to z prośbą o rozbicie namiotu przy posterunku. Nasza strategia wydawała się działać. Milicjanci byli w takim szoku, że turyści się do nich zwracają, iż służyli szczerą pomocą i radą, natomiast kompletnie nie wykazywali zaciekawienia naszymi dolarami. Może nam po prostu dobrze z oczu patrzy, ale ani razu nie wręczyliśmy łapówki (to się chyba kwalifikuje do jakiegoś rekordu). Nawet pewnego razu komendant zaprosił nas na komisariat na kawę i ciasto (wyśmienite swoją drogą). Porozmawiał, doradził, pokazał nam pisklaka, którym się opiekował, po czym dał nam na drogę mineralke z milicyjnych zapasów hehe. Niesamowite.

Teraz coś o biurokracji w Rosji. Otóż każdy (czy to obywatel czy przyjezdny) jest obowiązany do każdorazowego meldowania się, przy zmianie miejsca pobytu. Taki meldunek jest niezbędny do poruszania się po kraju. Totalna kontrola. Jeśli zdarzyło by się tak, że na blankiecie nie masz meldunku, albo masz meldunek w miejscu, od którego jesteś oddalony o powiedzmy 100 km, to jesteś, że użyje metafory, po uszy w szambie i robisz przysiady. Tylko ustawodawca nie przewidział takiego wypadku, że ktoś będzie się poruszał po kraju na rowerze, z namiotem i to w celach turystycznych. No i jak się tutaj zameldować w namiocie? Od przekroczenia granicy mieliśmy 3 dni na wbicie pieczątki urzędu wizowego. Trochę nam zajęło przedstawienie naszego skomplikowanego położenia, po czym miła urzędniczka zameldowała nas u siebie w domu (śmiejąc się że tak naprawdę nie ma tam miejsca nawet dla kota). Tym sposobem mieliśmy spokój na kolejne 3 dni. Pomijając perypetie długie i mało ciekawe, kolejną pieczątkę otrzymaliśmy już na Kaukazie, w Tyrnymuazie. Pieczątka w tym akurat miejscu jest magiczna, bo jej okres ważności jest równy z okresem ważności wizy.

Ludzie są bardziej nieufni niż na Ukrainie, ale kiedy już się do ciebie przekonają potrafią być bardzo serdeczni. Żadnej krzywdy na wschodzie nie doznaliśmy, czego najbardziej się obawialiśmy. W Kropotkinie, miasteczku w którym się rejestrowaliśmy, połowę nocy przesiedzieliśmy na głównym placu przy dworcu, gdzie miejscowa młodzież (mniej więcej w naszym wieku) urządziła nam imprezę z piwem i suszonymi rybami, heh. Było naprawdę sympatycznie.

Zbliżając się do Kaukazu, zastanawialiśmy się co zrobić z rowerami podczas wejścia na Elbrus. Z pomocą przyszedł nam jak zwykle los, i wcale nie był ślepy. Szukając noclegu pośród ogródków działkowych poznaliśmy Karego, Ormianina wypoczywającego wraz z rodziną w okolicznej daczy. Zaprosili nas na przepyszną kolację, podczas której okazało się, że Kary jest taksówkarzem. Zaproponował więc swoją pomoc. Rankiem zamknęliśmy rowery w jego szopie, zapłaciliśmy za paliwo i ruszyliśmy taksówką do Tereskola, ostatniej wioski u podnóża góry.



Kaukaz. Nareszcie! Niesamowite. Dookoła groźnie wyglądające, ośnieżone góry. Wygięte sosny świadczyły o potężnych zimowych lawinach. Po zaopatrzeniu się w prowiant i zarejestrowaniu w ichnim GOPRze, ruszyliśmy w górę. Jeszcze szybkie odbicie w las, na wystruganie kijków trekingowych. Nie spotkaliśmy nikogo, kto by zaczynał podejście od samego podnóża. Wszyscy ‘alpiniści’ czekali na kolejkę, która wciągała ich na prawie 3.5 tyś metrów. Szliśmy do godziny 18, zatrzymując się na nocleg na wysokości około 3000 m n.p.m. Niedaleko nas aklimatyzowała się ekipa z Kazachstanu. Zaprosili nas nawet na ognistą wodę, ale niestety nie skorzystaliśmy, gdyż chcieliśmy jak najprędzej stanąć na wymarzonym szczycie. Po dość spokojnej nocy ruszyliśmy dalej. Od tej pory bez raków iść się nie dało, zaczął się lodowiec. Pogodę mieliśmy idealną. Nie wiało, a niebo było bezchmurne. Nie szliśmy szlakiem, drogę wyznaczała nam druga stacja kolejki. Kiedy tam dotarliśmy, energia dalej nas rozpierała. Szybka kawa z termosu, baton do smaku i dalej w drogę. Na kolejny nocleg wybraliśmy Skały Pastuhowa, zostawiając za sobą Beczki (cysterny wciągnięte jakimś sposobem i zaadaptowane na schronisko) i ostatni schron, Priut 11. Obok niego znajduje się jeszcze stare, spalone schronisko. Zostały same ściany, ale z powodzeniem można rozbić tam namiot i bezpiecznie zasnąć, nie martwiąc się o wiatr i spadające kamienie. Obok nas rozbijała się jeszcze grupa radzieckich gwiazd Alpinizmu, jak wynikało z rozmowy. Powaga, to były dziadki, jeden z Nich miał buty z rakami z 1947 roku! RESPEKT!



Przyrządzenie kolacji na takiej wysokości wymaga nie lada cierpliwości. Roztopienie lodu na kuchence trwało nieznośnie długo. Raz na posiłek, a potem jeszcze wieczność na gorącą herbatę. Wszystko wynagrodziły nam jednak widoki: zachód słońca ponad chmurami, po horyzont jedynie ośnieżone, majestatyczne szczyty gór. Dla takich obrazów warto było tłuc się taki kawał drogi. Nocleg na ok. 4690 m.n.p.m (różne mapy, różne wysokości) dał się lekko we znaki. Niespokojny sen nie był jedynie wynikiem wysokości. Co jakiś czas z górnej partii lodowca staczały się głazy i kamienie. I tak leżąc, nasłuchiwaliśmy czy czasem nam coś na głowę nie leci. Bezwiednie wstrzymywaliśmy oddech i wytężaliśmy słuch, dokonując szybkiej analizy trajektorii lotu: walnie, czy nie walnie? Uff, przeszło bokiem, można spać dalej;] Pobudka o godzinie 2 w nocy była koszmarem. Wyjście z ciepłego śpiwora na mróz -15°C było torturą. Nieprzytomnie, niemal automatycznie rozpoczęliśmy proces gotowania wody na kaszkę i ciepłą herbatę. Dobiegały nas odgłosy mozolnie wspinających się ratraków, z rzeszą ekip międzynarodowych twardzieli. Bo wiedzieć wam trzeba, że za kilkanaście dolarów mogą Ciebie wciągnąć drogi czytelniku na wysokość prawie 4000 m.n.p.m.

No i zaczęła się wędrówka ludów. Światła czołówek mówiły nam, ile to ludzi nas mija w pochodzie pod górę. Po spakowaniu prowiantu, zostawiliśmy nasz ukochany pomarańczowy domek i rozpoczęliśmy atak szczytowy. W drodze na przełęcz mijaliśmy po kolei ekipy: Japończyków, Australijczyków, Rosjan, Włochów, Francuzów, i jednego gościa z Chile, no tygiel niesamowity. Jakąś godzinę po wyjściu z namiotu zaczęło wstawać słońce. Prawie wszyscy stanęli z zapartym tchem, obserwując magiczną wędrówkę słońca. Mozolnie pięliśmy się pod górę, starając się utrzymać spokojny oddech. Wraz z wysokością każdy kolejny krok był coraz trudniejszy. Na przełęczy zrobiliśmy sobie 15 min odpoczynek, gdyż czekał nas najtrudniejszy odcinek wspinaczki. Stroma i wąska ścieżka budziła respekt. Ostrożnie zaczęliśmy podejście, przystając co kilkadziesiąt, a potem co kilkanaście kroków. Było ciężko. Patrzyliśmy tylko na kolce naszych raków, wbijające się w lód. Jeszcze tylko kawałek. Kiedy zobaczyliśmy wierzchołek, już wiedzieliśmy, że nic nas nie powstrzyma. Na szczyt prawie wbiegliśmy. UDAŁO SIĘ!!! Byliśmy pijani ze szczęścia (a może z braku wystarczającej ilości tlenu docierającego do mózgu, heh). Oszołomieni łapczywie chwytaliśmy wzrokiem wszystko w jego zasięgu. A było tego sporo, w końcu staliśmy na wierzchołku najwyższej góry Europy!! Niebo było bezchmurne, tylko małe obłoczki przesuwały się gdzieś poniżej.



Zejście do skał Pastuhowa okupiliśmy potężnym bólem głowy (udar słoneczny), gorączką a Ciaho korzystając z okazji nawet zwymiotował. W namiocie byliśmy już w południe. Łyknęliśmy po aspirynie, zawinęliśmy się w śpiwór i tak do późnego popołudnia dochodziliśmy do siebie. Za to przy kolacji humor mieliśmy doskonały. Postanowiliśmy spędzić jeszcze jedną noc na skałach i następnego dnia zejść na sam dół. Tej nocy zasnęliśmy snem twardym i sprawiedliwym;). Zejściu do Tereskola zajęło nam cały kolejny dzień. Rozbiliśmy się jeszcze na jedną noc na polu namiotowym prowadzonym przez ichni GOPR (Horna Służba – zapis fonetyczny:). Spotkaliśmy tam studentów z Krakowa. Wymieniliśmy z nimi wrażenia i udaliśmy się na spoczynek, wieczór spędzając ze szwajcarem w dłoni, przekuwając pęcherze, heh.



Kiedy Kary przywiózł nas z powrotem do swojej daczy, czekała na nas uczta iście królewska. Razem z Jego rodziną ucztowaliśmy pod gołym niebem do późnych godzin wieczornych. A na deser stół zastawiony arbuzami i wódką Putinką do zapicia. Spało się niebiańsko.

Zaczęła się droga powrotna. Po dotarciu do Mineralnych Vod, okazało się, że nie dostaniemy biletów bezpośrednio do Lvova. Kilka kolejnych dni spędziliśmy więc w rosyjskich pociągach, przesiadając się w Rostowe nad Donem, w Charkowie i zahaczając o Kijów. Tak w wielki skrócie dotarliśmy do domu. I tu słów kilka o Rosyjskich (ogólnie wschodnich) kolejach. Same wagony są znacznie szersze niż nasze, i nie są podzielone na przedziały. Pod sufitem mieliśmy dość miejsca na rowery i wszystkie sakwy. Mogliśmy więc spokojnie wyciągnąć się na łóżkach i spać przez większość drogi, skutecznie podlewając nasz sen winem z kartonu i piwem w 2L plastikowych butelkach (okrutny gorąc panuje w środku lata w takim pociągu, pociliśmy się więc jak szczury). Ponadto za plackartę na całą trasę z Rosji do Polski zapłaciliśmy tyle co za bilet z Gdańska do Zakopanego, przy czym komfort podróżowania znacznie przemawia na korzyść Rosjan. W trakcie tak długiej podróży, zdążyliśmy odpocząć, 30 razy obejrzeć wszystkie zdjęcia w aparacie, zmienić poparzoną skórę na twarzy i objeść wszystkich w naszym wagonie z suszonej ryby:) Przez granice z Polską musieliśmy przeszmuglować po wagonie fajek, bo inaczej kierowca nie wziąłby naszych rowerów, ech bez komentarza.

Zakończyła się kolejna nasza eskapada. Kolejne wyzwanie, kolejna przekroczona granica i przede wszystkim kolejne spełnione marzenie. Następne już czeka na realizację…Ameryka Południowa. Ale hola, wpierw trochę potu, łez i cierpliwości.

Znowu trochę dalej, trochę wyżej, najważniejsze by najpierw przełamać barierę w swojej głowie, to pozwala nam napierać ciągle przed siebie i realizować wymarzone cele. Tego również Wam życzymy!! PODRODZE Wam wszystkim!!

Piotr Jeglicki (Szpila) & Piotr Augustyn (Ciaho)

Więcej informacji o autorach relacji znajdziecie na stronie http://podrodze.hopto.org