ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Kadry z Maroka

Autor: Andrzej Muszyński
Data dodania do serwisu: 2006-01-06
Relacja obejmuje następujące kraje: Maroko
Średnia ocena: 4.06
Ilość ocen: 799

Oceń relację

1. "Kadry z Maroka"
2. Reportaż z wyprawy na wielbłądach na Erg Chigaga
3. Informacje praktyczne

I

Gdy jechaliśmy w stronę granicy, opadające słońce wydawało się celowo rozleniwiać całą podległą sobie przestrzenią za oknem. Nawet watahy małych chłopców na szerokiej, dzikiej plaży przypominały futbolistów na przedwojennych filmach. W autobusie panowała jakaś nienaturalna cisza. Nienaturalna jak na miasto zamieszkane przez z natury rozkrzyczanych Marokańczyków i z natury rozgadanych Hiszpanów. Cisza była tak nienaturalna, że aż zacząłem o niej myśleć. Przechodząc obok zardzewiałych, powyginanych siatek wyznaczających granicę państwową dotarło do mnie, że oto 6.VIII 2005 r. wkraczam w obszar nominalnie zaliczony do tzw. Trzeciego Świata i cokolwiek by to nie było i gdziekolwiek by nie był pierwszy, drugi czy czwarty, nazwa wydała mi się zaskakująco adekwatna, pomijając kwestię przyczyn i historycznych uwarunkowań. Po mętnej atmosferze tego dziwnego tworu jakim jest Ceuta, krew zaczęła mi krążyć nieco szybciej, a i rozszerzone źrenice latały dokoła z coraz większym zaangażowaniem, skupiając się wreszcie na jakiś stu sztukach identycznych, błękitnych mercedesów – beczek, znanych w tych stronach jako grand taxi.
Targowanie się. Tutaj czynność podstawowa, ceremonialna, długa, skomplikowana, ważna, najważniejsza. Do tej pory wiedziałem o niej tyle, co napisali w przewodniku i co nieco z autopsji, gdy na miejskim bazarze targowałem się o pasek, parasolkę i jeszcze coś innego. Ale to nie było targowanie. To był krótki zimny dialog:
- „Opuści pan piątkę?”
- „Dwa opuszczę”
- „Pan pakuje..”

Teraz stanąłem twarz w twarz z osobnikiem, któremu w chwili przystąpienia do wymiany ofert zaogniły się oczy, bombardując mnie pociskami gniewu, agresji, łapczywości i bliżej niezrozumiałej zemsty. Ataki dywersji i sabotażu w tym nierównym pojedynku uskuteczniała umorusana, kilkuletnia łobuzerka, szarpiąca mnie za rękaw z prośbą o cukierki i starszy młodzieniec z wyrazem twarzy idealnej do analizy kryminologicznej z uporem maniaka wpatrujący się w mój oparty o bagażnik plecak. Z 15 euro za 4 osoby zeszliśmy do 9, co ostatecznie jak na pierwszy raz i tak uznaliśmy za sukces i upchani do granic bólu pod żebrami pomknęliśmy w stronę kiedyś hiszpańskiego Tetuanu.

Jeśli zjawisko szoku kulturowego znałem dotychczas jedynie z opisów i opowiadań, widok zza szyby, o którą obijały się skrzeczące, arabskie melodie, dostarczył mi pierwszy raz w życiu okazję przeżycia tego bez wątpienia zajmującego stanu psycho-fizycznego. Szok kulturowy w sumie często towarzyszy ludziom pierwszy raz odwiedzającym nowe, egzotyczne, nieznane dotąd miejsca. Ale przecież byłem już w Buriacji, na dalekiej Syberii, zamieszkanej przez lud rasy mongoloidalnej, posługujący się językiem zbliżonym do mongolskiego. Też wyglądali inaczej. Wszystko wyglądało inaczej. Nawet jeśli z początku człowiek obrócił się, zdziwił, spojrzał z zaciekawieniem, nie było w tym nic uderzającego. Nowość, zaciekawienie, zainteresowanie, zastanowienie. Tu od razu zarysował się wyraźny podział. My i oni. Oni i my. My tu, oni za szybą samochodu. Doszła łechcąca niepewność. Gromady złowrogo wyglądających Arabów w dżellabach, siedzących na przydrożnych ławkach, progach, występach, betonach, taboretach, na krzesłach w spelunkowatych kawiarenkach, sterty śmieci na czerwonawej ziemi, po której skakały bose hordy śniadych dzieciaków były obrazem krystalicznie nowym. Były obrazem nowym bezwzględnie, a to główna przesłanka do ruszenia trybów szoku kulturowego.

Arab, arabski, Arabowie, Arabia, arabeska. Te słowa przewijały się już gdzieś wcześniej w czytanych artykułach, telewizji, książkach, rozmowach, czasem z emfazą, czasem pół żartem, pół serio, innym razem podczas poważnej dyskusji i znów bez większego skupienia przy byle okazji. Mówiło się przeważnie o islamie i terroryzmie. Nigdy nie mówiło się o wyglądzie. Przecież wyglądali tak jak w telewizji. Mieli czarne czupryny, śniadą cerę, czarne oczy i czasem lekko orli nos. Nic nowego. Nic dziwnego. Jednak stojący przy drodze niekończący się ludzki łańcuch wyraźnie odbiegał od dotychczasowej wizji. Przede wszystkim nie czuli żadnego skrępowania w przenikliwym obserwowaniu ludzi. Patrzeli się ciągle, zawzięcie i trochę beznamiętnie, jakby bezmyślnie. Wzrok spod ściągniętych brwi nie budził zaufania. Nie budziły zaufania ciężkie szczęki, kanciaste, duże głowy, z wydatnymi, choć obłymi kośćmi policzkowymi. Wszyscy stali albo siedzieli, ktoś się podniósł, ktoś się ruszył z miejsca, ktoś kogoś zawołał. Rozmawiali pewnie o wczorajszym meczu, o tym, że ktoś kupił motor, ktoś nie wrócił na czas do domu, ktoś, wyjechał, ktoś przyjechał, że ci są dobrzy, a tamci źli, że tu jest lepiej, a tu gorzej. Mówili pewnie o zwyczajnych sprawach i nie mieli zapewne złych zamiarów. Patrzyli się przed siebie bez większego celu, jak to bywa na południu. Mimo to na ich twarzach malowała się inność, inność tak nowa i tak przyciągająca uwagę. Inność zaprzeczająca jakiemukolwiek podobieństwu do nas samych. Inność złowroga, trochę odpychająca i w gruncie rzeczy kamuflująca.

A więc to Arabowie. To oni wdarli się tu w końcu VII w. tocząc zacięte boje z odwiecznymi gospodarzami tych ziem Berberami. Po opanowaniu Egiptu, terenów dzisiejszej Tunezji i Libii, islamscy wojownicy postanowili przejąć kontrolę nad Maghrebem. W 681 r. Okba ibn Nafi al.-Fihri zorganizował pierwszą kampanię zakończoną katastrofą wojsk islamskich, które w 683 r. zostały pokonane przez berberyjskiego wodza Kusaila. Najeźdźcy ciągle zmagali się z zaciętym oporem berberyjskich plemion, na czele których stała legendarna księżniczka Al.-Kahina. Ostateczny sukces przyniosła Arabom zmiana taktyki, polegająca na próbie zyskania przychylności lokalnych społeczności. Rozsądna polityka nowego wodza Musa ibn Nusajra została życzliwie przyjęta przez autochtonów. Islam na dobre zagościł we wschodniej części Afryki Północnej.

„Tetuan! Medina!” – rzuciłem w stronę kierowcy w prostokątnych okularach, który szerokim wachlarzem gestów i wiązanką arabskich charknięć zdawał się tłumaczyć, że do mediny nas nie zawiezie, bo to daleko i na dodatek za wysoko na możliwości starego merca. Zareagowaliśmy szybkim spojrzeniami i równie szybką myślą o perspektywie tułania się po nocnych i ciemnych uliczkach mediny, przed czym dobitnie przestrzegali autorzy wszelakich przewodników. Sam fakt istnienia owej tajemniczej mediny, w której za dnia ponoć skupia się życie, w której wszystko się dzieje i wre, której zaułki dają nocą pole do popisu wszelkiej maści podłościom i która w gruncie rzeczy stanowiła dla nas poważną abstrakcję wywoływał u nas wtedy uczucie, które Anglicy obrazowo nazywają – „motylki w brzuchu”, trafiając chyba w samo sedno sprawy.

Z pooranej twarzy taksówkarza wydobyło się w końcu to magiczne słowo – „medina”. Wysiadamy. Jednak nas dowiózł. Ale czy to już tu, czy jesteśmy już na samej medinie? Tego nie wiemy. Obracamy się dokoła.
Na ulicach płynęła nieskończona rzeka barwnego tłumu - mężczyźni w długich, mniszych, grubych habitach z wzorowo szpiczastych kapturach na głowie, bezzębni żebracy, górale do złudzenia przypominający południowoamerykańskich Indian, typy z głębokimi sznytami na gębie, bose dzieciaki, mieniące się dżellaby, badawcze spojrzenia czarnych oczu zza różnokolorowych chust. Ciężka bryła słońca powoli chowała się za mglistym wałem gór Rif nadając miastu herbaciany, baśniowy odcień.
Po kilkunastu minutach poszukiwań książkowego hotelu zjawił się przed nami książkowy naciągacz, człowiek, zajmujący się profesją w Maroko popularną i ponoć dochodową, polegającą na prowadzaniu turystów do znajomych hoteli, knajp, taksówek i zbieraniu za to prowizji, wyciąganiu za to nienależnych opłat od klientów, a czasem po prostu na udzielaniu fałszywych informacji. Wszyscy bardzo dobrze mówią po angielsku, co należy do rzadkości w tym wybitnie frankofońskim kraju. Tego wieczoru mieliśmy sporo szczęścia, że jeden z nich doprowadził nas do taniego hoteliku na medinie bez próby jakichkolwiek oszustw. Mijając duży Plac Hassana II, skręciliśmy za nim w małą niepozorną bramę. Nagle ucichł miastowy harmider. Przed sobą ujrzeliśmy wąską, brukowaną uliczkę, ograniczoną wysokimi niemal stykającymi się białymi ścianami. Jesteśmy na ulicy mediny, na pierwszej w życiu uliczce mediny. Jeszcze kilka kroków i już jesteśmy, po lewej wejście do hotelu.
Niestety nie wiem jak się nazywa – nad drzwiami wisiała mała tabliczka z plątaniną arabskich wywijasów.
Uprzejme przywitanie z gospodarzem i zamykamy za sobą tęgie, drewniane wrota naszego pokoiku.
Za nami nasz pierwszy dzień w Maroko. W głowie mam mętlik, pod głową wysokie, twarde łoże i długo nie zmienianą pościel. Noc upłynęła pod znakiem ekstazy grupy kobiet, które gdzieś pod nami oddały się słynnym, berberyjskim tańcom i śpiewom, wpadając przy tym w prawdziwy trans. Z oczami utkwionymi w wilgotnej przestrzeni pokoju długo słuchałem gonitwy bębnów i momentami iście diabelskich okrzyków.


II


Tarudant. Małe, kupieckie miasteczko kilkadziesiąt kilometrów na wschód od modnego Agadiru. Godziny południowe, życie zamiera i tak w spokojnym, ospałym mieście. Usiedliśmy nad topornym blatem stołu w rynkowym szynku. Zamówiliśmy to co zwykle – gęstą harirę – zupę z mięsa baraniego, soczewicy, ciecierzycy, cebuli, czosnku, pomidorów, świeżych ziół i przypraw, tadżin – pikantny gulasz z mięsem i warzywami plus sycący kus kus. Opary z tęgich garów skutecznie niweczyły pożyteczną robotę popękanych ścian i lichej kotary w drzwiach, przyzwoicie chroniących przed przygniatającym skwarem. Opary z garów zafundowały nam prócz temperatury zbliżonej do tej na zewnątrz równikową wilgoć wydobywając z nas ciurki potu gromadzące się nieustannie na plecach i najbardziej nad paskiem. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Po knajpie krzątał się wąsaty kelner szurając ponuro sandałami. Na krześle w pozycji półleżącej siedział obdarty mężczyzna z wzorowymi półksiężycami brudu za paznokciami. W bezruchu utkwił wzrok w ekranie telewizora, na który padało mocno światło z zewnątrz kompletnie rozjaśniając obraz, tak, że nie było nic widać. Pewnie było mu to obojętne. Zagryzając kawałek chleba, na ścianie rzuciła mi się w oczy dostojna twarz młodego mężczyzny z pedantycznie wymodelowaną fryzurą. Pod starannym przedziałkiem tlił się jakby wyuczony uśmiech. Gustownie oprawiony portret kolosalnie kontrastował z zaniedbaną jadłodajnią. Podobny portret widzieliśmy już wiele razy. Widzieliśmy go w przytulnym hoteliku w Szewszewanie, widzieliśmy go w Marrakeszu, w Fezie, w Agadirze, widzieliśmy go wszędzie, w każdym hotelu, w każdym sklepie, w każdej restauracji. Wychodzi na to, że właściciele muszą o niego dbać i starannie pielęgnować. Muszą go czyścić, poprawiać, jak trzeba przyszorować. A co się stanie jeśli powtórzy się historia ze Szwejka, o którym pewnie nie słyszeli i nigdy nie usłyszą, kiedy na obraz najjaśniej najjaśniejszego księcia nasrała mucha, za co aresztowano właściciela gospody?
No bo to przecież pan i władca tej ziemi sułtan Mohamed VI. Mohamed VI to temat tabu tak jak islam, sporne terytorium Sahary Zachodniej, Izrael, Palestyna czy lewa ręka, zgodnie z tradycją służąca do ablucji. O Mohamedzie VI się nie dyskutuje. Mohamed VI rządzi monarchią absolutną od 1999 roku. Powołuje i odwołuje premiera i członków gabinetu, może też rozwiązać ciało ustawodawcze. Prowadzi politykę zagraniczną, dba o bezpieczeństwo wewnętrzne i sprawy religijne. Mówią, że prowadzi politykę bardziej liberalna od swojego ojca Hassana II. Wcześniej nikt nie odważyłby się krytykować króla. Dziś można się z tym spotkać, mimo że przestępstwo przeciwko państwu jest interpretowane bardzo szeroko. „Tyle policji ile widzicie w mundurach to jest mniej niż połowa policji na ulicach” – mówi Pan Edward Wyrozumski, niezwykle sympatyczny konsul Polski w Casablance. Tajniacy tropią najczęściej handlarzy narkotyków i kupujących je turystów. Czasem sami stosują prowokację proponując zakup obcokrajowcom. Mohamed VI przymyka oko na góry Rif, krainę kifu czyli marokańskiej odmiany marihuany. Władza przymyka oko nie bez przyczyny – przecież większość marihuany w na rynku europejskim pochodzi z Maroka, a więc marihuanę się sprzedaje i to dobrze, a więc są dochody, a o dochody tak czy siak trzeba dbać.
Mohamed VI zdaje sobie pewnie z tego doskonale sprawę. Z Szewszewanu do Fezu przez wysuszony mur Rifu przebijaliśmy się osiem godzin w tłamszącym upale. Po raz pierwszy było ciężko. Później na pustyni mieliśmy się przekonać jak było lekko. Kiedy między 11 a 15 możesz mówić, znaczy, że jest lekko. Autobus wlókł się niemiłosiernie zatrzymując się co jakiś czas a mniej więcej pół godziny po nowych pasażerów. Bez żadnego pośpiechu, rozkładu i większych zasad. Cały czas ktoś chce mi sprzedać zbite kulki kifu. Bo kif jest tu wszędzie. Kif rośnie za oknem autobusu, przy którym młody Marokańczyk, wracający z Anglii do rodziny na wakacje, sprawnie i bez żadnego skrępowania zwija skręta. „Patrzcie o tu rośnie!” – pokazuje na roślinę przy szosie. Młody handlarz na postoju zaprasza nas na swoją plantację.

Kif jest popularny i rozpowszechniony tak jak picie wódki w Rosji. Najwięcej palą go w Rifie, w Szewszewanie,
malowniczym górskim miasteczku z medyną w bajkowym, niebieskim kolorze. W autobusie pali go bileter, pali go chłopak z obłędem w oczach. W Maroko nie piją alkoholu. „Nie piję. To niezdrowe. Oglądałem reportaż w telewizji i mówili, że to bardzo niezdrowe” – opowiada 21-letni Hassan, nasz przewodnik podczas pustynnej wyprawy na wielbłądach.
W Agadirze spotkaliśmy Niemkę, mieszkającą u Marokańczyka.
„Policja w Rifie współpracuje z miejscowymi handlarzami” – opowiada. „Turyści kupują od nich kif i odjeżdżają. Handlarz wykonuje telefon do znajomych gliniarzy. Ci blokują im drogę i przeszukują. Zabierają towar, straszą, grożą więzieniem i żądają łapówki za wolność. Turyści płacą, towar wraca do hodowcy i układ pracuje.”. „ To normalne” – dodaje po chwili przerwy.


III


Najpierw przez ubitą w uchu zbitkę woskowych korków, dociera do mnie długie, krzykliwe, przeciągłe wycie. Jak syrena strażacka? Tak, odgłos syreny wydobywający się ze starej, wyeksploatowanej tuby. Czy coś się pali? Sny plątały się po zakamarkach głowy, uśpiona świadomość bez przekonania próbowała przedrzeć się z konkretną informacją – to nie sen, to nie sen. Wycie nasilało się. Zza ledwo uchyloną powieką ukazało się niebo. Niebo pełne gwiazd. Niebo ciepłe. Niebo południowe. Niebo arabskie. Niebo nad Fezem. Niebo nad dachem na którym spałem. Która godzina? Trzecia? Czwarta? Może piąta? Nasze posłanie usytuowane było dokładnie między trzema meczetami. Między czwartą, a piątą rano wydobywa się z nich złowieszczy ryk. Wtedy jest największy. Dominuje. Zdaje się doskonale wiedzieć, że nikt mu się nie przeciwstawi. Jest pewny siebie, potężny i wszechwładny. Obija się o jeszcze zamknięte kramy, sklepy, budki, o bogato zdobione bramy do mediny, minarety, ściany, place, uchylone okiennice, ogrody, mury i wzgórza. Szybkim ruchem wyciągam korki z uszu. „Allach, akhbar!!!”, Allach akhbar!!!”. Już nie ma wątpliwości – dziś po raz pierwszy odsłuchałem porannych śpiewów muezzinów. Muezzini, duchowni islamscy, pięć razy dziennie wzywają wiernych do modlitwy, zwracając się kolejno na wszystkie strony świata. Wybierani są spośród ludzi wyróżniających się dobrym charakterem. Na dalszy plan zeszło kryterium doniosłego głosu. Dzisiaj muezzini powszechnie używają megafonów.

Hałaśliwy koncert w końcu ucicha. Zasypiam. Na dobre budzi mnie dopiero agresywne promienie szybko wznoszącego się słońca. Z każdą minutą atakują coraz ostrzej, ostrzeliwują celnie, gęsto i z coraz lepszej pozycji. Nie mamy szans. Za niskim murkiem na brzegach płaskiego, betonowego dachu słychać w dole precyzyjny stukot, z początku przerywany, później coraz bardziej zanieczyszczony charknięciami, okrzykiem, przelotną rozmową, warknięciem motora. Miasto budzi się do życia, staje się znowu gwarne i głośne. Wszyscy zmierzają na medinę. Medina zaczyna się tuż pod nami. Wystarczy podejść bliżej krawędzi, by zobaczyć majestatyczną, masywną Bab bu Dżelud. Na szafirowym tle zachwyca gonitwa orientalnych wzorów. Pod olśniewającą Bab bu Dżelud przechodzą ludzie, kolorowe tłumy ludzi. W cieniu Bab bu Dżelud leniwie przesuwa się osioł obładowany skrzyniami coca-coli, z napisami w języku arabskim. Do knajpek i sklepików ukrytych głęboko w zaułkach mediny można ją dowieźć tylko na osłach. Osioł przejedzie wąskie korytarze, meandry i zawiłości mediny. Osioł ma tu pierwszeństwo. „Belek!!Belek!!” – krzyczy prowadzący – „uwaga!!uwaga!!”. Wszyscy posłusznie schodzą na bok. Tylko osioł wejdzie po schodkach, zejdzie po następnych, by trafić do kawiarenki na rogu małego placyku. Medina to otoczone murami centrum arabskiego miasta pełna handlowych uliczek, meczetów, minaretów, bazarów, łaźni, karawanserajów, pełniących funkcje dzisiejszych zajazdów. Nazwa pochodzi od miasta na Półwyspie Arabskim, do którego ratował się ucieczką z Mekki Mahomet w 732 r. n.e.
Schodzimy do hotelowej recepcji. Kościelny chłód pomieszczenia wydawał się przestrzegać przed rażąco białą ścianą promieni słonecznych, władczo i pionowo wrzynających się w bruk ulicy za drzwiami. Wychodzimy, zakładamy na głowy czapki i kapelusze.

Przeciskając się przez wąsaty tłum, na własne uszy przekonałem się, że sprawdza się koncepcja, w myśl której im bardziej na południe tym ludzie stają się coraz bardziej rozkrzyczani i impulsywni. W Hiszpanii zabawa kończyła się na ożywionym gadulstwie, przyśpiewkach i koncercie śmigających skuterów. Tu u Arabów odkryłem predyspozycje, a może nawet już wykształconą budowę strun głosowych, pozwalającą na wydobycie z siebie prawdziwie niedźwiedzich ryków. Jeśli prawidłowość ta nie kończy się gdzieś w rejonie Zwrotnika Raka, to aż się boję myśleć co się wyrabia w strefie równikowej. Konkurencja na rynku polega nie tyle na jakości towarów i trafieniu w gusta klienta, ile na liczbie wydobywanych z siebie decybeli, zachwalających kiście winogron, olbrzymie melony, gigantyczne arbuzy, pieczywo, daktyle, śliwki, granaty, przyprawy, barwniki, zioła, ozdoby, koszule, spodnie, sandały z wieloletnim przebiegiem i wszystkie cuda tego świata. Błądzimy w labiryncie wąskich korytarzy, schodków , przejść, zaskakujących połączeń, ślepych uliczek i miejskich bazarów. Przedstawienie składa się z dziesiątków aktów. Mając kilka centymetrów przed nosem spocone plecy czarnowłosego brodacza powolnym krokiem sunę ku przodowi. Z lewej trzeszczy radio z arabskimi hitami, barczysty sprzedawca mięsa oblepionego przez stada much przekrzykuje stojącego obok krępego handlarza egzotycznymi rybami. Wszędzie ten mocno wewnętrzny, za żadne skarby nie dźwięczny , pusty, urywający się arabski ryk, wzbogacający moje słuchowe doświadczenia. Najbardziej cieszą oczy wąskie sklepiki z przerozmaitymi towarami rozstawionymi ciasno jedne przy drugich po najwyższe półki nawet do trzech, czterech metrów nad ziemią. A więc mamy owoce, warzywa, kawę, herbatę, słoje, słoiki, puszki, kartony, beczki, tubki i koszyki. Sklepiki przypominają przedwojenne czy nawet dziewiętnastowieczne rodzinne, miejskie sklepy. Gdy chcesz coś załatwić, po prostu wyjdź na medinę.
Stoję na ulicy koło pucybuta na wysokości pięcio-, góra dziesięciocentymetrowej ścianki oddzielającej dwa małe pomieszczenia. Po lewej w wiosenno-zielonkawym pokoiku w lustrze odbija się rubaszna twarz rozgadanego golibrody, zamaszystymi ruchami, raz to z lewej, raz z prawej strony ściągający z policzków najwyraźniej znajomego klienta gęste kołtuny umazanej kremem, kruczoczarnej brody.

Po prawej szewc grubymi, chropowatymi dłońmi uderza młotkiem w styrane, skórzane trzewiki. W małej klitce piętrzą się stosy podeszew, skór, starych sandałów i klapek. Potrzebujesz krawca? Proszę bardzo – to tu po prawej. A może szukasz apteki? Dentysty? Stolarza? Kowala? Złotnika? Wszyscy otwierają swoje zakłady na medinie, jeden przy drugim tak jak w średniowiecznych, włoskich czy francuskich miastach. A może spróbujemy ogromnych naleśników? Albo owoców kaktusa z soczystym, słodkim miąższem, doskonale gaszącym pragnienie? Sprzedawca rozcina błyskawicznym ruchem skórę z kolcami i podaje nam sam owoc. Może jeszcze jeden? Jeszcze dwa? Nie, już wystarczy – zawsze jemy po trzy, cztery sztuki. Na rogu ulicy zebrał się tłum. Spomiędzy galimatiasu kobiecych chust, dziecięcych rąk, męskich czupryn buchają gęste opary. Wszyscy dłubią widelcami w małych miseczkach. Już widzę – zajadają się gotowanymi ślimakami pływającymi w rzadkiej zupie.

Wieczorami wszyscy siedzą przy stolikach na placykach, uliczkach, przy schodach, rogach, we wnękach i cedzą przez usta słodką miętową herbatę, ich narodowy napój. Rozmawiają, dyskutują, rozprawiają, patrzą. Lepiej posiedzieć na świeżym powietrzu. Zawsze coś się zdarzy, ktoś powie coś zabawnego, może coś się załatwi, może ktoś się pojawi. Nie ma sensu się kisić w domu. Wieczorami jest chłodno i przyjemnie. Na tej szerokości geograficznej przez większą część roku dni są upalne, a wieczory chłodne i przyjemne. W ogóle, większość ludności świata cieszy się chłodnymi i przyjemnymi wieczorami. W ogóle cywilizacja urodziła się tam gdzie wieczory są chłodne i przyjemne. W samych Indiach prawie miliard ludzi ma chłodne i przyjemne wieczory. Tak samo jak w Hiszpanii, Portugalii, Włoszech, Gruzji, Meksyku, Wenezueli, Izraelu, Iranie, Pakistanie, Kirgistanie, Japonii, Wietnamie, Fidżi, Brazylii, Kubie, Francji, Algierii, Czadzie, Cejlonie, Australii, Chinach, Cyprze, Angolii, Ba..

Reszt okupująca połacie ziemi, na którą słońce pada pod niższym kątem została niesłychanie zubożona. Jacy my jesteśmy biedni. Oni do późnych godzin siedzą i się relaksują. Mogą się relaksować nawet nad ranem, gdy jest najchłodniej. Gdy raz o 5 rano wracałem na kemping w Agadirze, przy namiotach siedziało kilka grup mężczyzn w ciszy zapijających herbatę i zaciągających się w skupieniu dymem z sziszy. A u nas?
Głowa schowana w kaptur spogląda na inną głowę schowaną w kaptur. Mało widać. Przystanek autobusowy. Kobieta we frotowych rękawiczkach z oberwanymi palcami sprzedaje precle – i pięć groszy reszty dla pana.
Zima, jesień, wczesna wiosna, nieudane lato. Z głów lecą kłęby pary. Nogi ruszają się raz w przód, raz w tył z zamiarem ogrzania reszty. Pauperyzacja relacji międzyludzkich. Za mało tu chłodnych i przyjemnych wieczorów.


IV


Im bardziej na południe, tym goręcej. Im bardziej na południe, tym bardziej egzotycznie. Im bardziej na południe, tym przyjaźniej. Południe Maroka zamieszkują w większości Berberowie, gospodarze tych ziem, posługujący się własnym językiem, którzy na każdym kroku podkreślają swą odmienność od Arabów, zamieszkujących głównie północną część państwa. Do dziś naukowcom nie udało się ustalić skąd przybyli. My już jesteśmy na południu. Późnym popołudniem wsiadamy do autobusu w Warzazzat, by już nocą dotrzeć do pustynnej Zagory. Zakładamy plecaki i tym niepewnym, zagubionym krokiem zdradzającym bezdyskusyjną nietutejszość pokierowaliśmy się w stronę centrum. W oczy biła niespotykana dotąd pustka i cisza, nawet jak na 15 – tysięczne miasto. A przecież nie było późno, może 22, może 23, kiedy na medynach innych miast trwał w najlepsze barwny spektakl. Właśnie – tu nie ma medyny. Jest szeroka aleja, którą idziemy i boczne ciemne uliczki. Szybkim odskokiem usunąłem się z szosy, robiąc miejsce pędzącej, masywnej ciężarówce. Krótkie spojrzenie na maskę wozu pozwoliło mi się zorientować, że do złudzenia przypominał przystrojone pakistańskie kamiony. Znów zaległa intrygująca cisza. Po bokach drogi wirowały bałwany jasnego kurzu i piachu.
Obracając się dokoła i potykając się o wystające kamienie, obserwowałem nowe otoczenie. W zasadzie nie było na czym zawiesić oka – kurz, piasek, proste kontury budynków, linie szosy, góra arbuzów obok wytrwałego sprzedawcy, świecący się kwadrat jeszcze otwartego sklepiku.

Czuć, że jakaś siła cieszy się tu dużymi wpływami. Siła musi mieć długą historię, silne tradycje, niezmienne zwyczaje i sposób sprawowania władzy, dyktatorski, może nawet totalitarny. Nikt nie oponuje. Czy to już największe pustkowie na Ziemi? Czy to już Sahara?
Nasze sylwetki zlały się kompletnie z jaskiniową ciemnością gruntowej uliczki. Przed nami na piaszczystym, oświetlonym skrzyżowaniu na wysokim rożnie piekły się kawałki drobiowego mięsa. Żarem gospodarzył ciemnoskóry mężczyzna, wydający polecenia młodemu chłopakowi. Wycierał ręce w ścierkę. Obok stały dwa samochody, czerwony i czarny, z modnymi kołpakami i napisami na szybach. O maskę opierało się dwóch dwóch młodych Marokańczyków – wymodelowane, zaczesane do tyłu fryzury, lekko obcisłe koszulki, jaskrawe szorty, zachodnie adidasy. Pasowaliby idealnie do wieczornej uliczki włoskiego miasta, do modnego placyku na Costa Brava, pasowaliby do portugalskiej promenady. Tu nie pasowali wybitnie, choć z pewnością nie stanowili społecznego marginesu. Zachodnie wzorce kulturowe docierają chyba wszędzie i szybko adaptowane przez młodzież wymuszają przynajmniej tolerancję ze strony bardziej tradycjonalistycznej części społeczeństwa. Pewnie żyją podobnie jak ich rówieśnicy z Europy. Nie chodzą tylko na dyskoteki i nie piją alkoholu. W Zagorze na pewno nie ma dyskoteki podobnie jak w większości marokańskich miast. Marokańczycy coraz bardziej lgną do europejskiego stylu, co widać na ulicach Casablanki, Rabatu, Marrakeszu, Agadiru czy As-Sawiry. Wyobrażam sobie rozmowę między jednym z nich a nowo poznaną osobą, powiedzmy we Francji:
- Skąd jesteś?
- Z Nicei,a Ty?
- Z Zagory

Z Zagory. Z Zagory. Ciekawe jak na zdięciu satelitarnym wyglądają takie miasta jak Zagora. Takich miast jest na Saharze więcej. Gdy spoglądam na mapę odczytuję kolejno tajemnicze nazwy – Tinduf, Idris, Al. Kulaja, Ajn Kazzam, Marzuk, Madama, Al.-Dżaufl, Faya, Tassalit, Fdajrik, Zilla, Tazirbu, Nuchajla. Ciekawe czy zaglądają tam podróżni. Ciekawe czy piszą o nich w przewodnikach. Wyglądają pewnie z góry jak małe światełka w morzu czarnej przestrzeni. Tych nieoświetlonych nie widać wcale. Wyglądają jak kropki, jak samotne świetliki letnią nocą. W takich miejscach tkwi skończoność. Ze skończonością musi się wiązać cisza, respekt i pokora. O takich miejscach mówi się, że są na końcu świata. Chyba nie chciałbym mieszkać na końcu świata. Bezpieczniej ustawić się w środku. Gdy stoisz na samym początku albo na samym końcu, różnie bywa. W środku zawsze jest czas na zorientowanie się w sytuacji. Na początku nie masz go w ogóle. Na samym końcu jest niebezpiecznie, bo o końcach się zapomina, dla końców nie starcza, dla końców zabraknie, dla końców już nie ma. Nie chciałbym mieszkać w Zagorze, nie chciałbym mieszkać w Mondach na dalekiej Syberii, nie chciałbym mieszkać w przygranicznej, opustoszałej wiosce serbskiej. Tak trudno pojąć, że dla tych chłopaków Zagora to dom. Gdy mówią – jadę do domu – jadą do pylistej Zagory na rozpalonym blacie pustyni. Jadą do Zagory, nocą mikroskopijnego światełka widzianego z satelity. Dla nich Zagora to codzienność. Dla mnie to koniec świata. Może o mojej miejscowości też ktoś tak pomyślał - to koniec świata, to niemożliwe tu mieszkać. Mogli tak pomyśleć turyści z Holandii, Niemiec, Szwecji. Dla mnie to koniec świata, dla nich to dom, dom na przedsionku Sahary.

Z NOMADAMI NA ERG CHIGAGA

Ospałym ruchem spoglądam na zegarek. Jest piętnasta. Owinięty turbanem, w długiej koszuli i spodniach leżę nieruchomo już pięć godzin. Zostały jeszcze dwie. Słupek rtęci zatrzymał się na 46 stopniu w cieniu, bez którego byśmy nie przeżyli. Mój mętny wzrok utknął na ociężałej posturze dromadera, zalążki myśli zostały skutecznie stłamszone i stłumione u samego źródła. To już czwarty dzień naszej wędrówki przez Saharę.

Pustynia od zawsze przyciągała wszelkiej maści wędrowców, podróżników i eksploratorów. O ile ludzkość ujarzmiła wiele dzikich ostępów, pustynia, jako środowisko najbardziej nieprzyjazne dla człowieka, pozostanie do końca wyzwaniem. Turyści będą obwożeni na garbach wielbłądów po przybrzeżnych wydmach. Dalej widać już tylko pustkę. Zagadkową, malowniczą pustkę i niepewność, stymulującą do kolejnego kroku naprzód i kuszącą do przekroczenia granicy ryzyka, a czasem i bezpieczeństwa. I dlatego też pustynia stała się motywem przewodnim naszej tegorocznej wyprawy.
Niestety, nasza próba spędzenia tygodnia wśród nieprzebytych piasków Mauretanii zakończyła się fiaskiem ze względu na zamach stanu i niestabilną sytuację w całym państwie. W związku z zaistniałą sytuacją za cel naszej pustynnej przygody obraliśmy Erg Chigaga – rzadko odwiedzaną pustynię piaszczystą z malowniczymi wydmami, latem zabójczo upalny i obok Dżebel Sahro najbardziej niegościnny skrawek ziemi na terytorium królestwa Mohameda VI. W Maroku znajdują się jedynie dwa ergi o średnicy około 40 km, Chebbi w pobliżu Merzugi i Chigaga, mniej więcej 50 km na zachód od wioski M’hamid. Ten drugi jest bardzo rzadko odwiedzany przez turystów z racji niedostępności i w zasadzie braku jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej. Co dziwne, nie wspominają o nim przewodniki turystyczne wydawane w Polsce, mimo że rozmiarami i urodą nie ustępuje ergowi Chebbi, wprost obleganemu przez turystów spragnionych widoku wysokich, złocistych wydm.

I live in Sahara

Hassana poznaliśmy w zasadzie przypadkiem, w drodze do ostatniej osady przed Saharą – M’Hamid, do złudzenia przypominającej zagubione w czasie wioski w dalekim Afganistanie. Ubrany w długą, zdobioną, błękitną dżellabę i w nieco inteligenckich okularach wyraźnie wyróżniał się z tłumu upchanego do granic możliwości w rozklekotanym busie. „I study in Marrakech and I live in Sahara” – oznajmił łamaną angielszczyzną z szerokim uśmiechem na twarzy, zapraszając nas zaraz na herbatę do swojego domu. Był jednym z tych, którym się od razu podświadomie ufa, i na których patrząc, trudno wydobyć z siebie pokłady ostrożności, sprytnych badawczych spojrzeń czy chłodnego dystansu.
Gdy prowadził naszą grupę palmową aleją wśród spieczonej jak wiejski chleb ziemi, a ja szedłem kawałek za nimi robiąc zdjęcia, wiedziałem, że pakujemy się w coś o bardzo intensywnym zapachu i barwie, w coś, co równie dobrze może się okazać bardzo dobre, jak i bardzo złe, w każdym razie w coś, czego chyba szukamy. Bezwiednie obracając się dokoła i potykając się o muldy piachu, doczłapałem do chłodnego salonu. Usiedliśmy w jakiejś podniosłej atmosferze wśród bogatej ornamentyki, kładąc stopy na miękkich, arabskich dywanach. W głębokiej ciszy strumień mocnej herbaty wpadający z prawie metra do małych filiżanek wydawał się centrum wszechświata, na którym skupił się wzrok wszystkich. Po długiej ceremonii przeszliśmy do sedna sprawy. Nowy człowiek na naszej drodze pojawił się w najbardziej odpowiednim miejscu i czasie. Przy stole uzgodniliśmy wszystkie detale i stało się jasne, że to on będzie przewodnikiem podczas naszej przeprawy.
Przed wjazdem w saharyjskie piekło trzeba zadbać przede wszystkim o wodę, prowiant, zdrowe zwierzęta i przewodnika – poganiacza z miejscowej ludności. Pomylenie kierunku na pustyni może oznaczać, że pomyliliśmy się po raz ostatni. Podróżnicy przemierzający całą Saharę angażowali nieraz kilkudziesięciu prowadzących, najlepiej znających okolicę i dających gwarancję ochrony przed licznymi bandami rabusiów.
Promienie zachodzącego słońca z pewną gracją i elegancją ślizgały się po ciemnopomarańczowych stokach wydm. Jednolitą toń otaczającego pejzażu nieśmiało próbowały nadwerężyć podmuchy przesypujących się tumanów złocistego piasku. Nasza karawana składała się z 4 wielbłądów i dwóch poganiaczy, 21-letniego Hassana i 62-letniego Mubaraka, znającego pustynię jak własną kieszeń. Pomyśleć, że dawniej karawany liczyły do 20 tysięcy dromaderów, rozciągając się nawet do 10 km! Do dziś można spotkać liczebne grupy np. w północnej części Mali, wykorzystywane do transportu soli z głębi pustyni.
Za nami zostały ostatnie gaje palmowe, przed nami rozkołysany z garbu wielbłąda horyzont i wyraźnie wyznaczony cel – Erg Chigaga. Kończy się zasięg telefonów, zaczyna się przygoda.

W królestwie z tysiąca i jednej nocy

Mubarak zatrzymuje karawanę. „Noc tutaj” – oznajmia krótko Hassan, rozkładając na ziemi koce i układając pod głowy miękkie siodła, przesiąknięte zapachem wielbłądziej sierści. Na pustyni noc możesz spędzić wszędzie. Oczywiście najlepiej blisko oazy, w pobliżu wody, ale wiadomo, że o wodę na pustyni trudno, bardzo trudno. A więc noc tu, między dwoma wydmami tworzącymi podłużną dolinkę. Równie dobrze mogłoby być tam, trzy metry dalej, pięć, dziesięć, w lewo, w prawo, mogłoby być bez problemu tam po horyzont, mogłoby być wszędzie. Noc jest tam, gdzie zatrzymasz karawanę i rozłożysz na piasku koce.
Jest ciemno, niewyobrażalnie ciemno. I wreszcie chłodno. Nomadzi zapalają lampę naftową, zbieramy niewielką ilość suchych gałęzi z wątłych krzaków i rozpalamy ognisko, z którego wydobywa się rozedrgany dym. Tam, gdzie nie ma nawet kawałka drewna, ogniska pali się na odchodach wielbłąda. Hassan z Mubarakiem przygotowują danie, które jemy wszyscy ze wspólnego talerza rękami zgodnie ze zwyczajem ludów pustynnych. Słychać regularne pochlipywanie, kiedy pijemy w ciszy herbatę miętową, tradycyjny napój nomadów. Mubarak parzy taką herbatę kilka razy dziennie w niewielkim czajniku w kupce żaru, celebrując wielokrotne przelewanie ze szklanki do szklanki i z powrotem do czajnika w celu uzyskania piany. Wyjmuje z sakwy głowę cukru, odłupuje kawałek o kamień i wrzuca do czajnika. W blasku ogniska mienią się cienie jego nabrzmiałych żył na rękach i bruzdy na skórze twarzy przypominającej popękaną piętę. Wszystkie jego ruchy są proste, zdecydowane i szorstkie, podobnie jak całe życie na pustyni. To nasz pierwszy dzień w takim upale i we znaki daje się pragnienie. Pijemy bardzo dużo, za dużo jak na to, na co możemy sobie pozwolić. Wodę wieziemy w plastikowych bukłakach obitych grubą, zmoczoną dermą. Parująca ciecz zabiera ciepło, dzięki czemu woda jest niespodziewanie chłodna.
Cisza dudni mi w głowie, gdy patrzę na niebo, na którym ilość czarnej materii równa się tej świecącej. Niebo na pustyni zachwyca, oczarowuje i oszałamia. Mój zagubiony wzrok nieporadnie skacze po gwiazdozbiorach przebiegając co chwilę przez malowniczy pas Drogi Mlecznej. Nade mną nieskończoność ciszy, która zaczyna się tuż koło mnie przy powierzchni ziemi. W takich chwilach człowieka ogarnia jakaś silna wewnętrzna euforia i radość z obcowania z przyrodą i brakiem cywilizacji, o co dziś niestety coraz trudniej. Mnie ogarnęła z wielką mocą.

W pustyni

Wstajemy jeszcze przed wschodem słońca. Na pustyni trzeba maksymalnie wykorzystywać czas, kiedy słońce nie zamienia ziemi w prawdziwy piekarnik. Nie ma czasu na spanie. Jak codziennie, palimy ognisko, parzymy herbatę, jemy śniadanie, siodłamy wielbłądy, wiążemy turbany. O siódmej wyruszamy. Powoli wjeżdżamy w księżycowy krajobraz kamienistej hammady. Należy pamiętać, że piaski stanowią jedynie 12% Sahary, reszta to żwiry i kamienie.
Największe morze piasku na świecie, Ar Rab al Chali rozciąga się na Półwyspie Arabskim. Do dziś niewielu śmiałkom udało się ją pokonać. „Zakazana kraina” kryje w sobie jeszcze dużo tajemnic.
Wielokrotnie czytałem opisy długich przepraw przez pustynie polskiego podróżnika Jacka Pałkiewicza, w których autor wspominał o problemach z psychiką, z jakimi zmaga się człowiek długo przebywający w takich warunkach. Słowa polskiego odkrywcy dotarły do mnie z całą wyrazistością, gdy wjechaliśmy w niekończące się połacie płaskiej jak stół kamiennej pustki. Zbliża się 11.00. Zsiadamy z wielbłądów i rozkładamy koce w marnym cieniu ciernistego krzewu. Na pewno nie będziemy odpoczywać. U naszego kolegi pojawiają się poważne objawy udaru i przegrzania organizmu. Zaczyna się najgorsze. Można opisać wiele rzeczy, ale tego skwaru nie potrafię opisać. Można mówić, jak było gorąco – że było gorąco bardzo, jak w tropikach, jak w Hiszpanii, jak w piekarniku, jak cholera, jak nie wiem co. Tego gorąca nie potrafię opisać.
Za kilkadziesiąt minut zapada kompletna cisza. Wzmaga się złowieszczy huk przeraźliwie gorącego wiatru z głębi pustyni – sirocco. Niemiłosierny upał otępia umysł, z wprawą igrając moimi myślami, zdaje się dobitnie perswadować:- jesteś zbitkiem kilkudziesięciu kilogramów mięsa i kości, i niczym więcej, niczym, niczym, niczym... Patrzę na Hassana. Nie ma ani skrawka odkrytego ciała. Otwarcie oczu staje się powoli wyzwaniem. Dochodzi 13.00. Gorący wicher boleśnie sponiewierał kilka centymetrów mojej odsłoniętej skóry – kawałek stopy i czubek nosa. Mam wrażenie, że świat zatrzymał się na dobre. O tym, że się mylę przypominają jedynie kamyczki turlające się koło mojej brody.
Późnym popołudniem z każdą minutą jest coraz lepiej, ktoś się odezwał, ktoś podniósł głowę. Koniec męki i katorgi. Do jutra. O 17.00 ruszamy i kontynuujemy marsz do 19.30. Podróżowanie na garbach dromaderów nie należy do przyjemności. Jest twardo i niewygodnie. Nasze wielbłądy mają po 20 lat. „Żyją około 40” – opowiada Hassan. „Latem mogą przeżyć bez wody do 4 dni, zimą nawet do 30” – dodaje. Rozbijamy obóz, gdy jest kompletnie ciemno i zabieramy się za te same czynności co wczoraj, co jutro i pojutrze. Dziś Mubarak piecze jeszcze chleb. Niesiemy ze sobą zapasy mąki, gdy już zabraknie nam gotowego pieczywa. Zbieramy się w kółku wokół ogniska, by podziwiać sprawność z jaką nomada formuje ciasto, po czym wrzuca je błyskawicznie do dołu w piasku i zasypuje, układając na wierzchu gorący żar. „Chleb pustynny” – podaje kawałek do skosztowania. Mam pewne przypuszczenia, że już nigdy nie zjem lepszego pieczywa. Nie dlatego, że byłem głodny.
Po obfitym posiłku długo rozmawiamy z Hassanem, który opowiada nam sporo o życiu na pustyni. „Nie widziałem matki od 6 miesięcy” – zagaduje. Otwieramy oczy z zaciekawieniem, zachęcając go do dalszej opowieści. „Urodziłem się w Algierii, w namiocie nomadów, podobnie jak Mubarak. Moja matka prowadzi koczowniczy tryb życia. Teraz jest gdzieś tam” – wskazuje palcem w stronę pobliskiej algierskiej granicy, dodając, iż nomadów nie obowiązują żadne granice, mimo, że od kilku lat granica marokańsko-algierska pozostaje zamknięta ze względu na napięte stosunki między państwami. „Dziewczyny nie mają w ogóle kontaktu z mężczyznami. Ich twarze są cały czas zakryte. Mąż widzi twarz swojej żony dopiero po uroczystościach zaręczynowych, a bywa, że dopiero po śmierci...”. Hassan, jako pierwszy student w rodzie, ma bardziej umiarkowane podejście do tradycji. „A ja mam dziewczynę w Marrakeszu, mieszka tak jak ja, w miasteczku akademickim. Dziewczyny oddzielnie, w sześć w jednym pokoju. Wieczorami chodzimy na spacer i palić sziszę ze znajomymi”. Jest godne podziwu, że ten chłopak wyrwał się z serca pustyni, z namiotu okrytego zwierzęcymi skórami i rozpoczął edukację najpierw w podstawówce w małym miasteczku, a później studia socjologii w Marrakeszu.
Zza ciemnej otchłani słychać wieczorne modły Mubaraka wzywającego imię Allacha. „Hassan, czy tu żyją skorpiony?”. „ Tak” – uśmiecha się tajemniczo, podnosząc się na swój koc. „But no la muerte” – ale nie śmierć – słychać przytłumiony głos zza dogasającego żaru.

Erg Chigaga

Gdy kolejnego dnia stajemy na 8-godzinny postój, na horyzoncie złoci się majestatyczny grzebień Ergu Chigaga. Delektowanie się widokiem wzburzonego morza piasku przerywa widok obszarpanych namiotów nomadów. „Wiecie, kiedy ostatnio padał tu deszcz?” – zaczyna rozmowę Hassan i nie czekając udziela odpowiedzi: „22 miesiące temu, ostatnio jesienią 2003 roku”. Podbiega do nas chudy, umorusany chłopak, szczerząc szeroko bieluteńkie zęby. Patrzy się z zaciekawieniem, bez żadnego skrępowania. Jest dla nas taką egzotyką, jak my dla niego. Zza kotary przenośnego namiotu wychyla się nieśmiało szczelnie otulona czarnym turbanem głowa. Za jakiś czas znowu przeniosą się z całym swoim dobytkiem w inny rejon pustyni, czasem w pobliże oaz, czasem daleko od nich.
Przed zachodem wdrapuję się na najwyższą wydmę. Olbrzymia bryła słońca, przypominająca wnętrze pieca hutniczego, kunsztownie nadaje pustyni ceglano-czerwony odcień. Z każdą minutą piasek coraz mocniej smaga moją twarz. Po kilkunastu minutach moje wargi dopada dobrze już znane uczucie. Na ich wyschniętej powierzchni tworzy się słona skorupa, do której kleją się nieustannie ziarnka piasku. Tak smakuje przygoda.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:


Nie będę powtarzał przewodników, gdzie znajdziecie dużo cennych i dokładnych informacji na temat Maroka. Prócz standardowych informacji, postaram się udzielić wskazówek i rad, które mogą okazać się pomocne podczas wypraw w ten rejon świata, i z którymi nie spotkałem się w czytanych relacjach i innych opracowaniach.

Czas trwania wyprawy : 02.VIII.2005 – 03.IX.2005
Uczestnicy: Darek Dąbrowski, Bartek Kędziora, Michał Rokosz, Andrzej Muszyński

Plany: 10 dniowa przeprawa na wielbłądach przez pustynię w Mauretanii począwszy od miasta Chinguetti, która nie doszła do skutku ze względu na zamach stanu w Mauretanii i niestabilną sytuację w państwie.

Trasa: Ceuta-Szewszewan-Fez-Rabat-Casablanca-Marrakesz-As Sawira-Agadir-Tarudant-Warzzazat-Zagora-M’hamid-Erg Chigaga –Zagora-Tiranhir-Meknes-Tanger

WIZA. Od 1.I. 2005 r. obywatele polscy nie potrzebują wiz przy wjeździe do Maroka. Na granicy warto poprosić o stempel, mimo, że go nie wymagają. Może się czasem przydać.

PRZEWODNIKI: polecam przewodnik Pascala – dokładny, aktualne dane, ceny, pozwolił nam zaoszczędzić sporo czasu i pieniędzy.

WALUTA: Podczas naszego pobytu – 10 DMA – 1 Euro. Do Maroka najbardziej opłaca się zabrać EURO.
Nie ma problemu z wymianą pieniędzy. We wszystkich miastach działają banki.

ZDROWIE: warto się zaszczepić na dur brzuszny i żółtaczkę. Trzeba uważać co i gdzie się je i pije (patrz – JEDZIENIE)

NIEBEZPIECZEŃSTWA:

Agresywni naciągacze – stanowią potencjalne zagrożenie, przede wszystkim dla naszych portfeli. Przestrzegam przede wszystkim przed Tetuanem, gdzie na dworcu czyhają na niewyrobionych i jeszcze nieobytych turystów. Namawiają, ciągną, kłamią, informują, opowiadają, szarpią, mówią, wracają, targują się, idą za nami, podchodzą, wołają innych. W razie oporów potrafią być agresywni, jak agresywni zależy od naszego szczęścia. My tego szczęścia w Tetuanie nie mieliśmy dokładnie nic, i co za tym idzie, trafiliśmy na naciągacza, który zapewnił nam parę godzin emocji. Nie ma tu miejsca na szczegóły, pozostaje rada – unikajcie typów proponujących oprowadzenie, hotel, restaurację i pomocną dłoń – to w 95 % przypadków fałszywi i obłudni ludzie napaleni na europejskie portfele. Z początku wystarczą grzeczne odmowy, jeśli nie podziała, trzeba być stanowczym.
Ceny – trzeba kierować się znaną, generalną zasadą, że jeżeli Marokańczyk proponuje jakąś cenę wywoławczą za towar, w rzeczywistości jest on warty mniej więcej jej 20 %. Targujcie się o wszystko, długo, wytrwale, dyskutujcie, nie unikajcie poklepywań, bystrych skojarzeń i uwag, a wtedy Was polubią i będą szanować.
Można się targować nawet w restauracjach.


TRANSPORT:

JAK DOJECHAĆ DO MAROKA?

Jest kilka opcji:
autostopem
autobusem do Hiszpanii z jakiegoś biura podróży
samolotem
własnym samochodem

Korzystaliśmy z oferty tanich linii niemieckich – AIR BERLIN (www.airberlin.com). Na dzień dzisiejszy to, pomijając własny środek transportu i prócz autostopu najtańszy wariant dojazdu do Maroka. Firma oferuje bardzo tanie bilety z Berlina do południowej Hiszpanii. Kupując bilet z wyprzedzeniem za lot z Berlina do Malagi zapłacimy nawet 30 Euro z opłatami, perfekcyjną obsługą i smacznym posiłkiem na pokładzie. My kupowaliśmy bilet powrotny na miesiąc przed wyjazdem i zapłaciliśmy 150 Euro.
Odradzam tanie przeloty do Barcelony z powodu drogiego transportu w Hiszpanii i wielkich trudności z łapaniem stopa w tym kraju.

Z Malagi do Algeciras regularnie kursują komfortowe autobusy – około 10 Euro.

PROMY:

W Algeciras za prom do Ceuty zapłaciliśmy 21,40 Euro. Uwzględnili karty ISIC i Euro 26 dając nam niewielką zniżkę – bilet normalny kosztuje 23 Euro, przy czym można również zakupić bilety na fast ferry za 28 Euro. Przeprawa przez cieśninę trwała około 30 minut.
Z powrotem płynęliśmy z Tangeru do Tarify – to najbardziej ekonomiczna opcja powrotu na Stary Kontynent. Promy bezpośrednio do Algeciras były droższe, a firma z usług której korzystaliśmy FRS (www.frs.com) zapewnia darmowy transport autobusami do Algeciras z Tarify od razu po przybyciu promu (trzeba zachować bilety).
Uwaga – bilety do Hiszpanii lepiej kupować w dirhamach! Za drogę Tanger – Tarifa zapłaciliśmy 27 Euro, a płacąc w dirhamach, w przeliczeniu na Euro wychodziło około 24.
Obecnie funkcjonuje także połączenie promowe z Tangeru bezpośrednio do Gibraltaru.

Do Ceuty czy do Tangeru?

Do Tangeru drożej. Z kolei z Ceuty nie ma połączenia z innymi miastami prócz taksówek ( niedrogich). Jeśli komuś zależy na sprawnej ewakuacji na południe zdecydowanie należy kierować się do Tangeru, skąd odjeżdżają pociągi m.in. do Marrakeszu. Poza tym wybór zależy od planowanej trasy – albo zaczynamy od Tangeru, dalej wybrzeżem na południe i na wschód na pustynię, powrót przez Fez , Szewszewan i Tetuan do Ceuty, albo dokładnie na odwrót – przynajmniej tak wyglądają standardowe trasy po Maroko. My jechaliśmy nieco inaczej, ale to ze względu na konieczność zmiany planów.

Czym po Maroko?

Autobusami (taniej), pociągami (drożej) i taksówkami.
Pociągi – komfortowe, klimatyzowane i czyste. www.oncf.ma. Odsyłam do lektury przewodników.
Autobusy – prócz firmy CTM( zachodnie autokary, drożej o średnio 25 %, klimatyzacja) jeździmy starymi, brudnymi i zapchanymi pojazdami, pełny folklor – ale przecież w tym urok i o to w tym chodzi.
Ważne – w Maroko płacimy za bagaż. Płacą wszyscy, również miejscowi. Opłata wynosi 5 DMA i ani grosza więcej niezależnie od długości trasy. Pobierają ją bileterzy i czasem bagażowi. Zawsze będą od Was chcieli więcej, a Wy zawsze odmawiajcie, najlepiej od razu pewnie, głośno i dobitnie. Mogą być agresywni i uparci– wtedy i Wy bądźcie agresywni i uparci.. Pokrzyczą i sobie pójdą – to naród urodzonych krzykaczy, to, że krzyczą głośno i o byle co jest sprawą naturalną i nie należy się tym przejmować. 5 DMA! Bagaże zwykle jadą na dachu.
Unikajcie naciągaczy. Bilety najlepiej kupować bezpośrednio w kasach. Prócz CTM wszystkie firmy w zasadzie nie różnią się standardem, adekwatnym do określenia obszaru po którym wożą ludzi – przedsionek Afryki.
Odsyłam do lektury przewodników.

Taksówki:

Po mieście kursują petit taxi, z centrum na dworce płaciliśmy zwykle 5 DMA od osoby.
Grand taxi, czyli duże, niebieskie, stare mercedesy zawiozą Was tam gdzie chcecie i gdzie dojadą. Są nieco droższe od autobusów i zabierają komplet 6 osób. Jeśli jest Was mniej zażądają pełnej kwoty, dlatego m.in. z tego powodu 6 wydaje się optymalną liczbą osób w podróży po Maroko. Tam gdzie nie ma autobusów zostaje grand taxi.

Przykładowe ceny biletów:

Ceuta – Tetuan – 9 Euro za 4 osoby – grand taxi.
Tetuan – Szewszewan –200 DMA za 6 osób – grand taxi
Fez –Casablanca – 97 – pociąg
Casa – Marrakesz – 75 – pociąg
Marrakesz – As Sawira – 40 + bagaż – autobus
Sawira – Agadir – 60 + bagaż- CTM
Agadir – Tarudant – 15 + bagaż – autobus
Tarudant – Warzzazat – 75 + bagaż –autobus
Warzzazat – Zagora – 35 + bagaż – autobus
Zagora – M.’hamid – 20 – bus.
Tirenhir – Meknes – 105 – autobus
Meknes – Tanger – 50 – autobus.

JEDZENIE:

Wiele cennych i wyczerpujących informacji znajduje się w Pascalu – „Maroko”.
Warto spróbować miejscowych przysmaków. Największy wybór dań i potraw bezdyskusyjnie oferują uliczki medyn. Na bazarach sprzedaje się całe góry arbuzów ( od 1,5 DHA – 60 gr za kg), melonów ( 4 – 5 za kg), tanich pomarańczy, winogron i innych owoców, mniej lub bardziej egzotycznych, warzyw, orzeszków i placków.
Wózki i kramy z zielonymi, niespotykanymi u nas owocami to okazja do skosztowania opuncji – owoców kaktusa – pysznych, słodkich i soczystych. Jeden owoc kosztuje zwykle pół DMA. Jak ktoś mówi, że np. 2 DMA, to znaczy, że chce z Was zrobić frajerów. Najlepsze są te zielone, nie żółte.
Wszędzie przy uliczkach przyrządzają sycące naleśniki – z miodem, serem czekoladą itd. ( od 3 – 5 DMA).
Sok ze świeżych pomarańczy – duża szklanka 3 DMA. Trzeba pilnować, żeby wyciskali na miejscu, bo czasem dolewają wody, a to może się skończyć źle dla nie wprawionych europejskich żołądków.
W Maroko dużą popularnością cieszą się sandwiche z mięsem i dodatkami – ceny od 5 – 15 za kanapkę. Można się najeść. Przez miesiąc jedliśmy je niemal codziennie w najbardziej obskurnych knajpach i nic nam nie dolegało. Unikaliśmy natomiast spożywania niemytych owoców, szczególnie winogron (nie da się obrać ze skóry), a mimo to nie uniknęliśmy dosyć poważnych zaburzeń żołądkowych. A było to tak:
Ostatni wieczór w Maroko – główny plac, Meknes. Po placu przechadza się berberyjski starzec głośno dzwoniąc dzwonkami i zapraszając do skosztowania zimnej wody z popiołem ze skórzanego baniaka. Przeżyliśmy już wszystkie specyfiki w największych spelunach w najdalszych dzielnicach i zaułkach medyn, więc przeżyjemy i to. Warto spróbować. Otóż nie warto. O tym co przeżyłem w toalecie podczas nocy nie nadaje się do opisu w tym miejscu, choć mnie bardzo kusi, bo działo się dużo. Do siebie doszedłem kilka dni później, już w Polsce, schudłem 5 kg. Złapałem jakiegoś paskudnego wirusa. Wody od berberów nie polecam.
Za to możecie spróbować ślimaków w rzadkiej zupie i narodowego napoju - miętowej herbaty (dzbanek około 5 DMA).
Nie liczcie, że się najecie kebabów i szawarmy. Jeśli już się je spotka, to są suche, niedobre i drogie.

NOCLEGI:

Tutaj znowu nieocenione usługi oddał przewodnik Pascala. Ceny były zaskakująco aktualne.
W miastach w zasadzie cały czas sypialiśmy na dachach hoteli. Jest chłodno, przewiewnie, przyjemnie i najtaniej. Nic nikomu nie zginęło. Warto poprosić właściciela hotelu o materace i warto się targować. W górach spaliśmy pod namiotami, na pustyni na kocach pod gołym niebem. Generalna zasada – najtańsze noclegi oferują skromne hotele na medynach. W przewodniku nie ma opisów licznych hoteli na medynie w Casablance – najtańszych w mieście, od 30 DMA za noc.

ATLAS WYSOSKI:

Góry wysokie, długie, dzikie, afrykańskie, pustynne, suche, upalne, skaliste i kruche. Kuszą rozsiane po całym paśmie rzadko odwiedzane, nieskażone berberyjskie wioski. Mapy dostępne w Maroko (wszystko w przewodniku). W Marrakeszu widziałem jedyny sklep sprzedający butle z gazem firmy Campingaz, bardzo tanie – 15 DMA za małą butlę ( 6 zł!). Sklep znajduję się na ulicy Rue Moulay Ismail przy Dżemna el Fna, idąc od placu po prawej stronie. Dobrze też nabyć przewodnik w języku angielskim „Trekking in High Atlas” – podobno porządnie zrobiony. Koniecznie zabrać: - solidne, górskie obuwie, kije trekkingowe (!) ze względu na kruche, strome zbocza, kuchenkę, ciepły sweter, dużo zapasów jedzenia i wody, dokładne mapy, wszystko od słońca, namioty, i inne rzeczy niezbędne przy wymagającej wędrówce po wymagających górach. Dla lubiących wyzwania - proponuję przejść całe pasmo.

SAHARA:

Rzesze turystów zjeżdżające się na Erg Chebbi w pobliżu Merzugi skutecznie zniechęcają spragnionych prawdziwych pustynnych klimatów. W Maroko znajduje się jeszcze jeden malowniczy, trudno dostępny Erg Chigaga. Więcej wyczerpujących informacji o organizacji trekkingu na wielbłądach w reportażu powyżej.


Czego nie zrobiłem, a bym zrobił gdybym jeszcze raz jechał do Maroka?

1.Zapuścił bym się w góry Rif. Tam gdzie nie zapuszczają się turyści, tam gdzie mieszkają górale sprzedający produkty w Tetuanie, z wyglądu przypominający barwnych indian południowoamerykańkich.

2.Spędziłbym więcej czasu na pustyni penetrując okolice ergu Chigaga i bym się do tego przygotował.

3.Zabrałbym odpowiedni ekwipunek i poszukałbym nieznanych wiosek berberyjskich zagubionych w zakamarkach Atlasu Wysokiego. Polecam artykuł w National Geographic nr 1, 2005 pt. „Marokańscy berberowie”.

4.Jeszcze raz odwiedziłbym Tetuan i poszedłbym na Dżemna el Fna w Marrakeszu. Do miejsc magicznych nie sposób nie wrócić.


Chętnie odpowiem na pytania.
Andrzej Muszyński, pelota@wp.pl