ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Jang Bo w Kraju Środka

Autor: Robert Kosiński
Data dodania do serwisu: 2006-03-02
Relacja obejmuje następujące kraje: Chiny
Średnia ocena: 6.61
Ilość ocen: 240

Oceń relację

Na chodniku przed konsulatem chińskim w Toronto sześć postaci stoi w rzędzie jedna koło drugiej, zwrócone w stronę ulicy. Stoją nieruchomo z rękoma wzniesionymi do góry i skierowanymi lekko do przodu - wydaje się jakby chciały objąć coś co zawisło nad ich głowami, niewidzialnego dla postronnego obserwatora. Wszyscy opatuleni i okapturzeni – jest mroźny i śnieżny kanadyjski marzec – wcale się nie poruszają ani nie wydają żadnych dźwięków. Wyglądają jakby zamarli w geście niemej podzięki dla bóstwa śniegu, który gęsto sypiąc oblepił całe ich postaci. Wariaci... to pierwsza myśl, która się u mnie pojawia na ich widok. To członkowie Falun Gong – informuje mnie Zhiping, z którą wybrałem się do konsulatu po wizę – organizacji wyrosłej z ruchu duchowego doskonalenia się, której chiński rząd zarzuca opozycyjny charakter polityczny. Protestują przeciwko prześladowaniu ich organizacji przez rząd w Pekinie. Kiedy po załatwieniu wizowych formalności wychodzimy z budynku konsulatu sześć posągów na chodniku ożyło i każdy na ugiętych, szeroko rozstawionych nogach wykonywał teraz koliste, płynne ruchy ramion, jakby zagarniał mroźne powietrze, wolno i w skupieniu. Wyglądało to jak śniegowy balet szaleńców w zwolnionym tempie. Tai Chi – ruch połączony z medytacją. Protest polityczny w konfucjańskim stylu.

W czasie mojego pobytu w Chinach, w przeciągu dwóch miesięcy, podróżując łodzią, pociągiem i autobusem, zatoczyłem pełną pętlę. Wyruszając z Szanghaju, sześć dni płynąłem rzeką Jangcy na zachód, przepływając przełęcz Trzech Przełomów, potem - jadąc z Czengdu – dotarłem do położonej w górach Min Szan doliny Dzudzajgou w tybetańskim dystrykcie Aba, wreszcie przez starożytną stolicę Chin - miasto Xian – przybyłem do Pekinu i z powrotem do Szanghaju. Szanghaj stał się bazą wypadową ponieważ stąd pochodzi moja towarzyszka podróży Zhiping czyli w skrócie Ping. Dzięki niej mogłem podejrzeć trochę świat, który nie jest łatwo dostępny „wielkim nosom” – jak Chińczycy nazywają białych ludzi.

Lecę teraz do Szanghaju na spotkanie Ping, która już tam jest od kilku tygodni w odwiedzinach u rodziny. Razem wybierzemy się w podróż na zachód kraju. Lecę liniami Air China, które nie cieszą się najlepszą renomą wśród globtroterów. Tak przynajmniej wynika z turystycznego przewodnika, który wertuję sobie siedząc na pokładzie samolotu. Według tego przewodnika samoloty Civil Aviation Administration of China – CAAC – lubią spadać. Poza tym takie rzeczy jak terminowość odlotów i przylotów, posiłki na pokładzie, obsługa podróżnych, itd., niekoniecznie trzymają się międzynarodowych standardów. Dlatego CAAC jest znany wśród podróżującej braci jako najmniej nudne linie lotnicze świata. Urywek z przewodnika: “…pasażerowie w niemym zdziwieniu patrzyli jak pilot, wracając z toalety, nie mógł się dostać z powrotem do kabiny bo zatrzasnęły się drzwi. Drugi pilot otworzył drzwi od środka, potem obydwaj zaczęli coś majstrować przy zamku i w końcu zatrzasnęli się na zewnątrz kabiny. Podczas gdy pasażerowie patrzyli z niedowierzaniem, obaj piloci zaatakowali drzwi siekierką strażacką, przerywając na moment by zaciągnąć zasłonę oddzielającą ich od publiczności…”.

Przede mną 13 godzin lotu z Vancouver do Szanghaju. Siedzę w towarzystwie sympatycznych emerytów z Kolumbii Brytyjskiej, którzy lecą do Chin na dwa tygodnie w ramach grupowej wycieczki. Są bardzo podnieceni perspektywą zobaczenia tego kraju. Ich zapał nieco stygnie gdy im wyjaśniam co oznacza, wg. mojego przewodnika, skrót CAAC: Chinese Airlines Always Crash... Lot płynie nam jednak spokojnie, oglądamy niemy film z Burtem Reynoldsem (zabrakło słuchawek ale są chińskie napisy) i używając naszych turystycznych przewodników do polowania na muchy, popijamy ciepłe winko serwowane przez stewardessę o kamiennym wyrazie twarzy, wyłaniającą się z samolotowych czeluści raz na 3 godziny... Lecimy ścigając zachodzące słońce, coraz bliżej Kraju Środka.

Szanghaj

Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła gdy z terminalu lotniczego dotarłem do przedmieść Szanghaju to kakofonia klaksonów samochodowych, która z furią zaatakowała moje uszy. Przygłuszyła jakby odczucie egzotyki innego świata, w którym się nagle znalazłem. Trąbi tu każdy na każdego, jest powód czy nie ma. Jak się okazało podczas mojej szaleńczej jazdy taksówką, którą postanowiłem dojechać do hotelu w centrum miasta, powodów faktycznie nie brakuje. Wydaje się że żadne zasady ruchu drogowego tu nie istnieją. Każdy jeździ jak chce, wymusza pierwszeństwo, zajeżdża drogę lawirując wśród trąbiących pojazdów. Mój kierowca czuł się jak ryba w wodzie w tym chaosie, manewrując zygzakami i również trąbiąc radośnie przez całą drogę oraz pokrzykując co jakiś czas coś co brzmiało jak caonima (bardzo brzydki wyraz według Ping). Kilka razy myślałem, że nas walną albo my kogoś walniemy albo rozpłaszczymy któregoś z setek rowerzystów, którzy majestatycznie pedałując, wjeżdżali pod koła w najmniej oczekiwanych momentach. Do hotelu Pu Jiang dotarliśmy jednak, ku memu miłemu zdziwieniu, cali i zdrowi.
Hotel Pu Jiang ma wiele zalet. Po pierwsze, jest tani, tzn. poza normalnymi, raczej drogimi pokojami, posiada 10-cio osobowe dormitoria, w których za niewielką opłatą można się było przekimać w towarzystwie wagabundów z całego świata. Po drugie, lokalizacja nie mogłaby być lepsza – położony jest w centrum miasta, tuż koło Bundu, słynnego deptaka ciągnącego się wzdłuż rzeki Huangpu z jednej strony i rzędu zabytkowych gmachów po przeciwnej stronie szerokiej alei Zhongshan Dong Lu.

W latach 30-tych były tu siedziby zagranicznych instytucji finansowych, domy handlowe - serce biznesu doby kolonialnej. Dzisiaj w tych samych budynkach o architekturze fin de siecle’u również znajdują się banki, hotele i przedstawicielstwa handlowe. Wciąż stoi dawny Cathay Hotel - obecnie Peace Hotel, gdzie mieszkał i rozporządzał swoim olbrzymim majątkiem Victor Sassoon, król handlu nieruchomościami kolonialnego Szanghaju. To były również czasy świetności hotelu Pu Jiang, wtedy był to Astor House Hotel. W środku jest już trochę zaniedbany i ponury, ale ma swój charakter. W holu na ścianach wiszą zdjęcia słynnych gości: Albert Einstein, Scott Joplin, Bertrand Russell, prezydent Grant. Noc spędzam w trochę mniej wykwintnym towarzystwie – w wieloosobowej sali zawalonej plecakami, wraz z obszarpanymi globtroterami z różnych krajów świata. Mój sąsiad z łóżka obok, Pierre, sympatyczny młody Francuz dzieli się ze mną wrażeniami z podróży, jest zauroczony Wietnamem skąd właśnie przyjechał. Jeszcze się trochę powłóczy po Chinach i bierze kurs na Mongolię. Mój kurs jest na zachód, do tybetańskiej części kraju. Nasze kursy skrzyżowały się w tym hotelu na krótką chwilę, ale zdążyliśmy nawzajem poznać połowę swoich życiorysów. Włóczęgostwo krajoznawcze zbliża ludzi. Zasypiam wśród chrapania zmęczonych trampów i dyskretnego smrodku przepoconych skarpetek, myśląc o lepszych czasach Astor House Hotel.

Lata 20-te i 30-te ubiegłego stulecia to czasy gdy Szanghaj zyskał sławę Paryża Wschodu lub też Dziwki Orientu. Okolice mojego hotelu ciągnące się wzdłuż zachodniego brzegu rzeki Huangpu, która dzieli miasto na dwie części, były wtedy kolonialnym rajem międzynarodowego biznesu. Podzielone między Brytyjczyków, Amerykanów, Francuzów i Japończyków tworzyły tzw. International Settlement, enklawę rządzącą się w ówczesnych Chinach własnymi prawami, na straży których stały zachodnie mocarstwa. Był to Szanghaj drapieżnego kapitalizmu, zachodnich banków i korporacji finansowych, olbrzymich fortun zbijanych na handlu opium, herbatą, jedwabiem i niewolniczej pracy dzieci w fabrykach. Miasto multimilionerów takich jak Victor Sassoon i niewyobrażalnej nędzy umierającej z głodu ludności miejscowej. Szanghaj brytyjskich klubów dla dżentelmenów, ogrodów publicznych z napisami „Dogs and Chinese not allowed” oraz setek burdeli i tysięcy prostytutek, wśród których znaleźć można było zubożałe rosyjskie arystokratki zbiegłe przed rewolucją.

Mroczna i awanturnicza historia tego miasta działa mi na wyobraźnię. Na pierwszy spacer wybieram się w poszukiwaniu śladów kolonialnej przeszłości do dawnej Koncesji Francuskiej, którą wbrew nazwie, zamieszkiwali wtedy głównie Chińczycy i Biali Rosjanie oraz spora społeczność europejskich Żydów. Okolice ówczesnej Avenue Joffre, zwane również „Małą Rosją”, stanowiły wtedy centrum życia biznesowo-kulturanego artystycznej bohemy, ale także ciemnych interesów i gangsterskiej działalności. Była to dzielnica bezprawia, skorumpowanej policji i politycznych konspiratorów. Centrum hazardu, prostytucji i narkotykowego biznesu. Tutaj działał legendarny gangster „Wielkie Ucho” Du Yuesheng, zwany „chińskim Al Capone”, który zmonopolizował handel opium. Również tutaj rodził się chiński komunizm, ale także działał antykomunistyczny Kuomintang. To było ciekawe miejsce. Z dawnych lat niewiele juz zostało, ale idąc labiryntem zatłoczonych uliczek, można tu jeszcze spotkać zabytkowe wille nadgryzione zębem czasu. Okolice Huaihai Lu (kiedyś Avenue Joffre) i Shaanxi Nanlu (kiedyś Avenue de Roi Albert) to obecnie centrum handlowo-rozrywkowe pełne salonów mody, butików, kawiarni i nocnych klubów. Mimo skomercjalizowania i nowoczesności daje się tu wyczuć atmosferę dawnych lat, zwłaszcza jeśli się wejdzie w boczne uliczki z ich knajpkami, galeriami sztuki i małymi sklepami. Zostało jeszcze trochę domów o europejskiej architekturze z początku XX wieku, ale widać, że są one w zaniku. Wśród starych budynków obwieszonych suszącą się bielizną wyrastają nowoczesne biurowce i hotele – stary świat odchodzi wchłaniany przez Szanghaj XXI wieku. Ten Szanghaj to dynamiczny moloch, eksplozja nowoczesnej architektury i przedsiębiorczości, nadal pełen kontrastów – obok nędznych, sypiących się ruder znajdują się nowoczesne wieżowce z luksusowymi apartamentami, obok setek tysięcy rozklekotanych rowerów ulice pełne są samochodów najlepszych zachodnich marek. Chyba połowę ogólnej liczby samochodów stanowią taksówki, jest ich zatrzęsienie – niewielkie czerwone samochodziki wciskające się w każdy wolny skrawek ulicy. Przejście przez jezdnię to ryzykowna sprawa, nikt się nie zatrzymuje. Nieustanny sznur trąbiących aut i szalonych rowerzystów przetoczy się po tobie, jeżeli nie uskoczysz, nie zrobisz uniku. W tym mieście się nie idzie - tutaj się przepycha, uskakuje i lawiruje. Tłumy przechodniów płyną ciągłym strumieniem. Pośród korowodu azjatyckich twarzy dostrzegam co jakiś czas blade oblicza zachodnich turystów lub biznesmenów, których w Szanghaju pojawia się coraz więcej. Mimo widocznych wszędzie zachodnich wpływów, Chińczycy wciąż jednak mają skłonność do uniformizacji stroju, zwłaszcza mężczyźni – praktycznie większość z nich ubrana jest w koszule, z reguły białe, i tekstylne spodnie, z reguły granatowe lub czarne. Kobiety przejawiają więcej fantazji, widzi się sporo ubranych z gustem pięknych dziewczyn.

Nanjing Donglu, którą wracam do mojego hotelu jest główną arterią handlową Szanghaju. Naszpikowana sklepami i luksusowymi salonami przyciąga tłumy w dzień i w nocy. Przytłacza obfitość towarów w sklepowych witrynach, jest tu praktycznie wszystko. Wyroby najlepszych zachodnich firm mieszają się z tonami podrabianych bubli, słynne światowe marki sąsiadują ze swoimi kopiami lepszej lub gorszej kategorii. Trzeba uważać, łatwo się nabrać. Piwo o nazwie „Shanghai”, którym popijam w małej knajpce swoje spring rolls i dumplings też jest chyba podrabiane, dawno nie piłem takiego sikacza. Spring rolls i dumplings również średnio smakują - moje pierwsze zetknięcie z „prawdziwym chińskim jedzeniem”, które miało być odtrutką na zachodnie tzw. chinese food, nie wypadło zbyt dobrze. Może nie wiem, co kupować. Na ulicy stare kobiety sprzedają jakieś smakołyki pozawijane w zielone liście, jakieś jajka o podejrzanej brunatnej barwie i inne rzeczy, których, jak sobie obiecuję, jeszcze kiedyś, w celach poznawczych, spróbuję. Co jakiś czas słyszę: hallooo, hallooo – to zawołanie będzie mi już stale towarzyszyć w tym kraju, gdziekolwiek się nie udam. Handlarka odzieżą łapie mnie za ramię – koto, koto, veri gut - zachwala bawełniane koszulki. Od niechińsko wyglądającego młodzieńca mam też ofertę kupna haszyszu (był to Ujgur, z muzułmańskiej mniejszości z prowincji Xinjian, jak się później dowiedziałem). Mówi trochę po angielsku, na wieść, że jestem Polakiem, pozdrawia mnie z uśmiechem - cieś! – wyjaśnia, że zna sporo polskich marynarzy.

W pobliżu hotelu daję się namówić pucybutce, wyglądającej na kobietę ze wsi, na czyszczenie butów, sam nie wiem po co - nigdy nie marzyłem o tym, żeby kobieta czyściła mi buty...może to jakiś podświadomy odruch, zastanawiam się z niepokojem.
Dogadujemy się na migi w sprawie ceny: 2 jueny. Po wyczyszczeniu butów cena zmienia się: 50 juenów! Kobieta z miłej wieśniaczki przekształca się nagle we wrzeszczącą bestię. Wiem, że to gra, próba wyciągnięcia forsy od cudzoziemskiego frajera. Nie poddaję się presji i staram się jej wcisnąć 5 juenów, których ona nie chce wziąć. Przyłącza się do niej jej koleżanka pucybutka i również wrzeszczy. Nagle ktoś mnie wali w plecy – teraz mnie zabiją i okradną – przebiega mi błyskawicznie myśl – mężczyzna, który w międzyczasie podszedł do nas, wali mnie jeszcze raz w plecy i zaczyna je masować. Zrozumiałem, że mnie nie atakuje, tylko reklamuje odpłatny masaż gdzieś niedaleko. Coś głośno tłumaczy i żywo gestykuluje. Oddycham głęboko, wsadzam 5 juenów pucybutce w kieszeń, rzucam im polskie przekleństwo i szybkim krokiem kieruję się w stronę hotelu Pu Jiang.

Ping urodziła się i wychowała w Szanghaju. Jest zaprzeczeniem stereotypu spolegliwej niewiasty orientu – jest bardzo niezależna, wyemancypowana i wie czego chce. Podobno są to charakterystyczne cechy szanghajskich kobiet odróżniające je od Chinek z innych regionów kraju. Są bardziej agresywne i przebojowe. Faceci w tym mieście nie mają łatwego życia. Zresztą, według Ping, znoszą to z pokorą. Ping skończyła tu uniwersytet i po kilku latach wyjechała na stałe do Kanady. W Szanghaju mieszka jej mama, brat z rodziną i liczne ciocie, wujkowie i kuzyni. Jej nieżyjący już ojciec był technikiem w zakładach chemicznych a mama pracowała tam w administracji. Typowa rodzina socjalistycznych Chin o słusznym proletariackim pochodzeniu.

Mam okazję ich poznać bo zostaję zaproszony na obiad. Mieszkają w północnej części miasta na osiedlu cztero- piętrowych bloków przypominających z urody socrealistyczną architekturę mojego rodzinnego osiedla na warszawskiej Woli. Ta sama szarość murów i bliźniaczość brzydkich budynków. Poczułem się swojsko. Moją uwagę zwraca jednak brama wjazdowa i stróżówka - przecież nie jest to jakieś ekskluzywne osiedle tylko przeciętne bloki mieszkalne. Ping wyjaśnia, że jest to powszechne w Szanghaju. Osiedla mieszkalne podzielone są na jednostki administracyjne, którymi kierują lokalni „koordynatorzy” – spełniają oni wiele funkcji, m.in. rozstrzygają spory między mieszkańcami, wydają różne zaświadczenia (np. że jest się kawalerem/panną i można legalnie wziąć ślub), pilnują porządku. Często znają większość mieszkańców osobiście. Stróżówki też im podlegają. W tej, którą mijam siedzą dwie dziewczyny i odprowadzają mnie sennym wzrokiem. Żadnych pytań, żadnej kontroli, widocznie nie wzbudzam podejrzeń, chociaż nie wyglądam na typowego Chińczyka.

Poznaję mamę Ping, Guiying, wysoką starszą panią o pogodnym spojrzeniu i bardzo donośnym głosie. Nie może wymówić mojego imienia - „r” sprawia problem - mówi więc na mnie Lobo. Wprowadza mnie do pokoju, gdzie przy dużym okrągłym stole siedzi już kilka osób. Poznaję brata Ping, Rong Fei, jego żonę Łei i ich 7-letniego synka Le Le. Jest też wujek You Liang i jego żona Fang. Pokój jest przytulny i ładnie umeblowany, wraz ze wszystkimi gadżetami nowoczesności, wygląda podobnie jak w przeciętnym mieszkaniu na Zachodzie. Jedyne egzotyczne akcenty to kilka drewnianych mebli stylizowanych na starochińską modłę z bogatą ornamentyką ozdobną.

Na stół gospodyni stawia coraz więcej półmisków z różnymi potrawami. Widzę, że z okazji wizyty zamorskiego gościa trochę się napracowała w kuchni. Wygląda to wszystko kolorowo i apetycznie. Nareszcie „prawdziwe chińskie jedzenie”! Potrawy podawane są na odzielnych talerzach tak, że każdy sobie dobiera co chce. Jest dużo różnych warzyw, z reguły podsmażanych z drobno posiekanym mięsem, przyprawionych sosem sojowym. Niektóre mają lekko słodkawy posmak – w szanghajskiej kuchni często dodaje się do smaku szczyptę cukru, dlatego w innych regionach Chin ta kuchnia ma opinię zbyt mdłej w przeciwieństwie do np. kuchni z prowincji Siczuan, która słynie z ostrości potraw. Bardzo mi smakują pędy bambusa z wieprzowiną. Kacze żołądki duszone z imbirem i żeberka na kwaśno/słodko również. Ryż jest oczywiście niezbędnym elementem każdego posiłku ale jest też makaron, bardzo cienki, smażony na złocisty kolor – zwany tutaj „smoczą brodą”. Wśród różnych przystawek są kawałki „tysiącletniego jajka”, które jest tak naprawdę studniowe bo tyle czasu mniej więcej zabiera jego przygotowanie. Jajko kurze lub kacze oblepia się czerwonawą gliną wymieszaną z popiołem drzewnym, solą i herbatą i zakopuje w ziemi na ok. trzy miesiące. Rezultat jest zaskakująco smaczny choć żółtko jest teraz zielonkawe i może nie wygląda zbyt atrakcyjnie. Ping zachwala niewielkie kraby – są to podobno kraby rzeczne, znacznie bardziej cenione tu niż te słonowodne – gotowane na parze, smakują wyśmienicie, chociaż dużo jest przy nich dłubania. Są również jakieś ślimaczki, podobne do winniczków ale mniejsze, też podobno rzeczne (wygląda na to, że rzeczne znaczy tu lepsze), które wysysa się z muszelek po odcięciu przedniej części. Uchodzą tu za przysmak – dla mnie smakują trochę „rybio”. Są jeszcze smażone żabie udka, dosyć popularne tutaj, bardzo dobre i delikatne w smaku – trochę francuska ta szanghajska kuchnia. Zasmakowały mi łapki kurczaka marynowane w mocnym alkoholu. To popularna przekąska tutaj, spożywana z okazji towarzyskich spotkań, często podlewana jakimś trunkiem. My pijemy najlepsze chińskie piwo, Tsingdao – produkowane w mieście Qingdao, byłej kolonii niemieckiej na wybrzeżu prowincji Szandong. Przed I Wojną Światową Niemcy przekształcili tę małą rybacką wioskę w miejscowość przypominającą Bawarię i założyli tam browar. W spadku pozostawili technologię dzięki której Chiny mają piwo, które da się pić. Jest całkiem niezłe. Wznosimy toast za pomyślność naszej wyprawy – gambe! – i – na zdrowie!.

Obiad to chyba najważniejszy punkt dnia w życiu Chińczyka i, jeśli to tylko możliwe, jest spożywany w gronie całej rodziny. Wiadomo, że jedzenie i przyrządzanie potraw ma w tej kulturze znaczenie wyjątkowe i być może jest sporo prawdy w powiedzeniu, że Chińczyk je nie po to żeby żyć tylko żyje po to żeby jeść. Nie chcąc wyjść na barbarzyńcę i złamać miejscowy savoir vivre, pytam się Ping na co powinienem zwracać uwagę w czasie jedzenia. – Nie wbijaj pałeczek pionowo w ryż – mówi – to przypomina formę w jakiej modlimy się za naszych zmarłych. Poza tym, jak już czegoś dotkniesz pałeczkami to przełóż to na swój talerz – Ping ma zawsze oryginalne rady, nigdy mi wbijanie pałeczek pionowo w ryż nie przyszło do głowy ale będę pamiętał żeby tak się nie bawić. Czasami mam jednak ochotę rzucić nimi o ziemię i zacząć jeść palcami. Po co sobie tak komplikować życie, dlaczego oni nie wymyślili widelca? Pałeczki śmigają w dłoniach współbiesiadników niczym narzędzia walki kung-fu, wydają się przylepione do ich palców, w ułamku sekundy chwytają ziarenka zielonej fasolki, obezwładniają śliską „smoczą brodę”, unieruchamiają tańczące kawałki galaretowatego tysiącletniego jajka – nie mogę wyjść z podziwu. Mama Ping nie przestaje podstawiać mi coraz to nowe dania – cy Lobo – mówi – jedz Robert. Wszyscy są dla mnie uprzedzająco mili i ciągle się uśmiechają. Każą mi próbować każdej potrawy, a ja ciągle powtarzam: sie sie – dziękuje oraz – hao, dobre. To prawie cała moja znajomość mandaryńskiego. Znam jeszcze – ni hao, dzień dobry. Wszyscy już wiedzą, że przyjechałem z Dżia-na-da czyli Kanady, ale jestem z Bo-lan czyli Polski, byłego bratniego kraju socjalistycznego. Nie jestem jednak pewien czy wiedzą coś więcej o Bo-lan.
aaaaa Bo-lan! Czao-pen! – mówi nagle wujek Liang. Staram się gorączkowo sobie przypomnieć co lub kto jest czao-pen w Polsce. Wszyscy przy stole widocznie wiedzą, bo patrzą się i czekają na moje potwierdzenie...
czao-pen! – powtarza wujek, – aaaa, czao-pen – ze znajomością rzeczy kiwa głową Łei. Mam pewnie głupi wyraz twarzy. – No nie wiesz kto to był Czao-pen! – mówi w końcu zniecierpliwiona Ping – ten słynny pianista! Olśnienie. Chopin! – aaaaaa Czao-pen! – mówię i gram na blacie stołu jak na pianinie. – Czao-pen hao! – Wszyscy się śmieją.

– Znamy jeszcze Dżili – mówi Ping. Zaczyna mi się podobać ta chińska zgaduj zgadula, ale od razu poddaję się, Dżili z nikim mi się nie kojarzy. – Ta słynna fizyczka, wielki naukowiec – Ping wyjaśnia mi jak dziecku. – Curie – mówię – Maria Skłodowska Curie. Próbują powtórzyć łamiąc sobie język, teraz ja mam ubaw.
Co oznacza twoje imię? – pyta Łei. Tłumaczę, przy pomocy Ping, że pewnie kiedyś coś oznaczało, ale nie przywiązuje się już teraz do tego wagi. – Lobo po chińsku znaczy rzodkiew – mówi Łei, wzbudzając powszechną wesołość. Ping, chichocząc, tłumaczy, że jej mama tak mnie nazwała nie ze złośliwości tylko ze względu na podobieństwo brzmienia i łatwość wymowy. Starsza pani uśmiecha się do mnie ciepło, w pogodnych oczach nie ma cienia złośliwości. Być może ma teraz wyrzuty sumienia, że nazwała mnie rzodkwią bo mimo moich protestów, nakłada mi następną porcję łapek kurczaka. Jestem napełniony po zęby. Nie mogę już więcej niczego wchłonąć, chociaż tak smacznych potraw dawno nie jadłem.

Ping zdecydowała, że trzeba mi dać prawdziwe chińskie imię. Do imion przywiązuje się tutaj dużą wagę, ponieważ wierzy się, że imię w pewnym sensie określa charakter czy los człowieka. Chociaż nazwiska często się powtarzają (np. jest podobno ponad 100 milionów Chang’ów...) to dla tworzenia imion ograniczeniem jest tylko wyobraźnia rodziców. Nie daje się jednak dzieciom imion zmarłych przodków – imię zmarłego, wyjaśnia Ping, nie przynosi szczęścia – ani imion żyjących starszych członków rodziny, np. dziadków – byłby to przejaw braku szacunku dla nich. – Dlaczego?! U nas jest akurat na odwrót – mówię – byłoby to okazaniem miłości i szacunku jaki żywimy dla babci czy dziadka. – Nie można – mówi Ping – nazywać tym samym imieniem dziecka i rodzica lub dziadka. Byłoby to, w pewnym symbolicznym sensie, zrównaniem statusu np. dziadka, który jako osoba starsza cieszy się powszechnym autorytetem w rodzinie, ze statusem dziecka. – No tak. U nas dziadek często ma status dziecka – wyjaśniam.

– A co oznacza twoje imę ? – pytam Łei. – Defensywa – tłumaczy Ping. –
Żartujesz, prawda? – Staram się być otwarty na kulturowe różnice, ale nie mogę uwierzyć żeby ktoś się nazywał Defensywa. – To nietypowe imię – stwierdza Ping. Okazuje się, że Łei urodziła się w 1966 roku, w czasach Rewolucji Kulturalnej, kiedy w Chinach szalała młodzież z Czerwonej Gwardii. Na cześć tejże Gwardii, czy też z obawy przed nią, rodzice Łei nazwali ją właśnie Łei czyli Gwardia, a raczej Defensywa/Obrona – bo tak też się tłumaczy znak pisemny „Łei”. Niektóre imiona – mówi Ping – oddają epokę historyczną, w której urodziło się dziecko, np. znajomą, która przyszła na świat w 1945 roku – kiedy skapitulowało Cesarstwo Japonii – ojciec nazwał Bożym Zwycięstwem. Większość imion jednak inspirowana jest albo literaturą albo pięknem natury albo pożądanymi cechami charakteru. Np. Zhiping oznacza rodzaj wodnego kwiatu, Rong Fei to z kolei Lot po Sławę (czy coś w tym rodzaju) a Le Le oznacza po prostu Radosny/Szczęśliwy. Imię wujka You Liang znaczy Bystry/Jasno myślący, ale jego żona Fang, czyli Aromat Kwiatu (czy coś w tym rodzaju) śmieje się, że w tym wypadku życzenie rodziców się nie spełniło.

Ping zastanawia się nad chińskim imieniem dla mnie. – Tylko nic z warzyw ! – zastrzegam. Łei sugeruje coś związanego z Polską, czyli Bo-lan. Ta nazwa składa się z dwóch znaków chińskiego pisma: Bo i Lan. Złożone razem zbliżają sie do angielskiego brzmienia Poland. – Dlaczego nie macie własnej nazwy dla Polski tylko imitujecie brzmienie angielskie? – pytam się. – Nazwy niektórych krajów składają się ze znaków naśladujących nazwy angielskie – mówi Ping – np. Brazil to Ba-xi, Italy to Yi-da-li, inne kraje mają swoje własne chińskie nazwy, np. Japonia to Ri-ben, Francja to Fa-guo a USA to Mei-guo. Dlaczego tak jest tego Ping ani nikt ze współbiesiadników nie wie. Jeśli chodzi o moje chińskie imię – pierwszy znak z nazwy Polski, czyli bo oznacza falę. Jak fala – mówi Ping – to morska albo oceaniczna. Ocean po chińsku wymawia się Jang, ten sam znak oznacza, w zależności od kontekstu, „egzotyczny”, „cudzoziemski”. – Będziesz się nazywał Jang Bo, czyli Oceaniczna Fala! – tryumfalnie obwieszcza Ping. – To twoje chińskie imię. Poza dosłownym tłumaczeniem nawiązuje do nazwy twego kraju Polski i do faktu, że jesteś cudzoziemcem! – Ni hao Jang Bo! – Przyznaję Ping, że genialnie to wykombinowała. Tyle treści w jednym imieniu. W dodatku romantycznie: Oceaniczna Fala. Na pewno lepiej niż Rzodkiew.



Copyright © 2005 Robert Kosiński