ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

INTERSPORT KAZBEK EXPEDITION 2010

Autor: Grzegorz Drabik
Data dodania do serwisu: 2010-08-17
Średnia ocena: 6.00
Ilość ocen: 19

Oceń relację

30.06.2010

Zaczęliśmy. Sebastian i Grześ Z. są już na Ukrainie, nasza piątka: Rysiek, Bogdan, Aga, Dawid i ja (Grześ D.) jedziemy autem do Lwowa. Humory dopisują. W ostatniej chwili zabrałem z domu kije dla Dawida i Bogdana, ich kolana z pewnością będą wdzięczne. W aucie Dawid i Aga ćwiczą węzły, jeszcze czytamy instrukcję obsługi GPS-a Garmin 60CSx i filtra do wody marki Katadyn. Pogoda piękna, dziś ma być +30°C. Nauczyłem się właśnie wiązać alpejskiego motyla. Ładna nazwa a węzeł prosty i użyteczny. Wszyscy zastanawiamy się, czego zapomnieliśmy. Nie wziąłem schematu szlaków w Tuszetii, czego bardzo żałuję. Bogdan już śpi. Potem od Seby i Grześka dowiedzieliśmy się, że na granicy wywołali furorę, przechodząc ją w klapkach i z reklamówkami w dłoniach (całość bagaży jechała w naszym aucie), a na pytanie pograniczników „gdzie jedziecie?” odpowiadali „do Gruzji zdobywać Kazbek”. Patrzyli się na nich jak na wariatów.

Grześ i Sebastian zdążyli jeszcze zwiedzić lwowski skansen
 

01.07.2010
 
Wczorajszy wieczór był magiczny. Tańce na placu przed operą lwowską, niespieszny spacer urokliwymi uliczkami starego miasta, zachwyt nad „czarną kamienicą”, lwowskie piwo (tam obok kiosków z prasą też stoją lodówki z napojami – ale z piwem). Najbardziej zachwyciła nas atmosfera głównego bulwaru, ludzie grający w szachy, warcaby i jeszcze inne miejscowe gry, prawdziwe tłumy roześmianej młodzieży, wieczorem czułem się jak na krakowskim Kazimierzu – było wesoło i bezpiecznie. 

 

Salsa pod Operą Lwowską

 
Nocleg zorganizowaliśmy sobie na parkingu, gdzie zostawiliśmy na miesiąc nasz samochód. Parking jest tuż obok lotniska, dość tani – 300 hrywien za miesiąc. Pilnowały go psy, które w nocy usilnie próbowały do nas podejść. Na szczęście były to zwykłe „szczekacze” i nie odważyły się podejść na mniej niż dwa metry. A spaliśmy po prostu… między samochodami. Było ciepło, nocleg pod chmurką miał swój urok. Na jednym miejscu parkingowym mieści się pięć leżących pokotem osób. Ech, gdyby nie to szczekanie i huk startujących samolotów… Po przylocie do Kijowa ruszyliśmy w miasto. Na pierwszy ogień poszedł Majdan Niepodległości. Stojąc na nim wyobrażaliśmy sobie, jak rozgrywa się tu pomarańczowa rewolucja. Na miejscu w Kijowie okazało się, że Bogdan przypadkiem przemycił na pokład samolotu nożyczki. Potem lecąc do Tbilisi z kolei Grzegorz wsiadł na pokład z nożem Spatha. Jak się okazuje, nie jest to specjalnym problemem w ukraińskich portach lotniczych. Po Majdanie przyszedł czas na przepiękny kompleks świątynny Pieczerska Ławra. W jednej z tamtejszych świątyń zapaliliśmy świecę za pomyślność naszej wyprawy i szczęśliwy powrót do domu. Zaraz potem „babuszka” pilnująca cerkwi o mało nie wyrwała mi aparatu z rąk, kiedy chciałem zrobić zdjęcie. – Będziemy pstrykać z biodra – mówi Bogdan. Od tej pory w cerkwiach kryjemy się z robieniem zdjęć.

 

Ławra Pieczerska
 
Nie mogliśmy wyjechać z Kijowa nie zobaczywszy 62-metrowej wysokości pomnika obrońców ojczyzny. U jego stóp gigantyczne płaskorzeźby w betonie sławią wszystkich tych, którzy przyczynili się do zwycięstwa w wielkiej wojnie ojczyźnianej. Z głośników płyną wojskowe marsze, na czele z słynnym „Stawaj strana narodnaja, stawaj na smiertnyj boj”. Stężenie patosu na metr kwadratowy powierzchni osiąga tu niespotykane rozmiary. W miejscowym muzeum znajduje się mnóstwo pojazdów pancernych. To prawdziwy raj dla miłośników tego okresu w historii wojen.
 

Ekspozycja broni pancernej w Kijowie pod pomnikiem obrońców ojczyzny
 
O ile we Lwowie czułem się „jak u siebie”, to Kijów wydał mi się jakby mniej przyjazny. Ludzie zaczepiani na ulicach zazwyczaj odpowiadali „nie wiem” i biegli dalej w swoją stronę. Może popełnialiśmy błąd pytając po rosyjsku, a może po prostu tak jak wszędzie stolica kazała tym ludziom żyć szybko. Ceny w turystycznej części Kijowa są zabójcze dla kieszeni przeciętnego turysty. W niektórych miejscach za 1,5-litrową wodę mineralną trzeba zapłacić 10 hrywien. Doradzam zakupy w zwykłym sklepie spożywczym. Zachwycają za to „cafe-auta” – małe samochody cargo przerobione na obwoźne mini kawiarenki. Wprost na ulicy można się napić pysznej małej czarnej. Do Tbilisi wylatujemy już wieczorem, po drodze mijamy piękną burzę. Ach, te turbulencje… Na lotnisku z pomocą przygodnie poznanych ludzi próbujemy znaleźć nocleg. Jest już późno, więc nie jest to takie proste. W końcu lądujemy na kwaterze u przemiłej pani Niny, która odstępuje nam pokoje w swoim mieszkaniu przy ulicy Wazisubani 22/56 (N 41°41’36,5’’, E 44°51’27’’), tel. +99897791255 lub +99822781848, e-mail: anachka3@posta.ge Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć. , nocleg 15$/os., przy grupach powyżej 5 osób lub powyżej 2 dni – 10$/os. Dzięki pani Ninie następnego dnia będziemy dokładnie wiedzieć, gdzie i jak się poruszać, do której marszrutki wsiąść i gdzie zrobić zakupy. Taki sposób odkrywania Tbilisi gorąco polecam, w porównaniu z hotelem daje on możliwość poznania codziennego gruzińskiego życia od środka.
 
Panorama nocnego Tbilisi z kwatery u Pani Niny przy ulicy Wazisubani 

02.07.2010
 
Dzisiejszy dzień minął nam pod znakiem odkrywania gruzińskich zapachów, smaków i aromatów. Najlepszym do tego miejscem jest oczywiście bazar. Na pierwszy ogień poszedł ten z dzielnicy Samgori, potem pojechaliśmy na dworzec Didube i tam dopiero się zaczęło… Początkowo spacerowaliśmy pomiędzy straganami, potem jednak ktoś z nas zauważył, że w dwumetrową przerwę pomiędzy straganami wchodzą ludzie. Droga wiodła z pozoru donikąd, wyglądało to na pierwszy rzut oka jak wejście na zaniedbane podwórko. Nic bardziej błędnego. Owszem, podwórko było, ale stało na nim kilka stołów, przy których siedzieli miejscowi. Żadnych turystów. Całość przykryta dachem z winorośli, które dawały przyjemne schronienie przed skwarem dnia. Zaczęliśmy niewinnie od piwa Kazbegi, potem jednak zachęceni zapachem zajrzeliśmy do kuchni, a tu… pełen wybór narodowych dań, produkowanych na poczekaniu przez trzy wiecznie uśmiechnięte Gruzinki. Mieliśmy zajrzeć na chwilkę, zostaliśmy na całe popołudnie (N 41°44’56,8’’, E 44°46’42,7’’). Do końca życia będę pamiętał smak rosołu wypijanego z pierożków chinkali.

 
 
Chinkali – sposób spożywania
 
 
Podobnie na długo wbiły się do mojej pamięci wszelakie zapachy przypraw, serów, owoców i warzyw, jakie czułem spacerując po bazarze. Grześ oczywiście natychmiast znalazł sobie przyjaciela, z którym poszedł degustować miejscowe wina. Gruzin po prostu zgarnął go z ulicy i jak dziecko poprowadził za rękę do wodopoju. Takich przejawów serdeczności spotykaliśmy więcej, np. gdy kupowaliśmy pomidory, po wybraniu przez nas dwóch sztuk, pani je sprzedająca stwierdziła że to jest prezent dla nas i niech nam wyjdą na zdrowie. A jakże, wyszły. Takich smacznych dawno nie jadłem. Wszystkie zapachy na targu były bardzo mocne, wręcz uderzające w nozdrza. Żałowałem, że nie ma mnie kto poprowadzić za rękę, bo chętnie zamknąłbym oczy i dał się prowadzić cudownym aromatom Gruzji. Degustacja też jest sprawdzoną metodą na wybór odpowiedniego produktu. Sprzedawcy na targu chętnie odkrawali gruby plaster sera czy nalewali wina albo czaczy (samogonu) do szklanki, żeby przekonać nas do zakupu właśnie u nich. Nawiasem mówiąc, Gruzini robią pyszne słone sery. No i te ceny, 4 lari za kilogram. Żyć, nie umierać.
W rozmowie z gospodynią, panią Niną, dowiadujemy się o realiach życia w Gruzji. Ona jako nauczycielka zarabia 120$ miesięcznie, bezrobocie sięga 70%, spora część narodu po prostu głoduje a Saakashvili sfałszował kolejne wybory i z pomocą miejscowych oligarchów doprowadza do wyprzedaży państwowego majątku. To z pewnością bardzo emocjonalne wypowiedzi, ale skąd my to znamy… Nastąpił za to masowy powrót do wiary, świątynie na nabożeństwach są szczelnie wypełnione.
 
03.07.2010

Dziś zaraz po śniadaniu wskoczyliśmy do marszrutki nr 50 (jedzie obok domu pani Niny), która szczęśliwie zawiozła nas prosto na stację Didube. Tam stoją marszrutki kierujące się w różne części Gruzji. Marszrutki do Stepantsminda (dawniej Kazbegi, ale wciąż funkcjonują obie nazwy) odjeżdżają co godzinę. Kierowca zapewne już wcześniej spotykał się z problemem zapakowani dużych plecaków, bo szybciutko rozplanował wnętrze pojazdu: to tu, to tu, to pod siedzenie itd. Dojazd zajął nam 3 godziny. W Stepantsminda Grześ oczywiście natychmiast zaprzyjaźnił się z właścicielką sklepiku, która opowiadała mu o mieście i turystach, jacy tu przyjeżdżają.


Grześ konsultuje drogę do Tsminda Sameba z właścicielką sklepiku w Kazbegi


Po kolejnych dwóch godzinach byliśmy już pod Tsminda Sameba – sanktuarium narodowym Gruzji. Odległość od cywilizacji zrobiła swoje. O ile w Kijowie za świecę w cerkwi musiałem zapłacić 2 hrywny, to tutaj uśmiechnięty mnich podał mi trzy świece i broń Boże nie chciał pieniędzy. Pod wieczór chmury się rozpłynęły i mogliśmy podziwiać szczyt Kazbeka w całej okazałości. Widoki w każdą stronę zachwycają, stojąc na polanie przodem do Kazbeka po lewej stronie mamy kościół Gergeti, po prawej dolinę prowadzącą do granicy, a za plecami piękną panoramę miasteczka Stepantsminda, za którym stoi ściana gór jak okiem sięgnąć.


Tsminda Sameba – sanktuarium narodowe i jeden z symboli Gruzji
 

04.07.2010

Dziś podeszliśmy w kierunku lodowca Gergeti. Aklimatyzujemy się powoli, pokonaliśmy 850m różnicy wysokości w pięć godzin. Biwak rozbiliśmy już po przekroczeniu większego strumienia (N 42°39’36,5’’, E 44°33’31,7’’, 3015mnpm). Wcześniej, mniej więcej po 2/3 drogi, odpoczywaliśmy w miejscu (N 42°39’31,7’’, E 44°34’25’’, 2948mnpm), skąd roztacza się piękny widok zarówno na Kazbek, leżący u jego podnóża lodowiec z jęzorem zwisającym stromo w dół, jak i na pasmo gór otaczających miasteczko Stepantsminda od wschodu.
 


Najważniejsza czynność na biwaku – Grześ w roli kucharza sprawdzał się doskonale

Na biwaku Rysiek naprawił czołówkę Bogdana, w której rozlały się baterie. Ja zajadam lawasz z miodem, popijany kawą i słucham dyskusji politycznej, bo przecież w kraju dzisiaj wybory. Kazbek „dymi”, przewalają się przez niego chmury, wyobrażamy sobie jakie tam obecnie panują warunki. Teraz wiemy już dokładnie, co oznacza określenie „widoczność zero”, które czytaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie w prognozach pogody dla Kazbeka. Słońce zaszło za góry i w momencie z +25°C zrobiło się +5°C. wszyscy rzuciliśmy się do plecaków po ciepłą odzież. Bluzy polarowe i softshelle Berghausa sprawdzają się znakomicie, podobnie czapki windstopperowe. Wymieniamy się pierwszymi wrażeniami użytkowania sprzętu i odzieży. Jeden namiot już się podarł, poza tym nie ma większych strat. Osłona przeciwwiatrowa Tatonki spisuje się wyjątkowo dobrze, patent z dwoma drutami, za pomocą których kotwiczy się go w podłożu, sprawdza się dobrze. Spędzamy wieczór wspominając poprzednie górskie wyprawy. Brzuchy bolą ze śmiechu.

 

05.07.2010

Rano nie spieszyliśmy się. Wiedzieliśmy że dojście do stacji meteo nie zajmie nam dużo czasu, więc mogliśmy pozwolić sobie na dłuższy wypoczynek w śpiworach. Poza tym chcieliśmy się powoli aklimatyzować, 650m różnicy wysokości wystarczy na jeden dzień.


Droga przez lodowiec Gergeti
 


Z satysfakcją stwierdziłem, że moja głowa już pozbyła się śmieci cywilizacyjnych. Nie brzmią już w niej skoczne radiowe przeboje. Za to dziś w trakcie drogi przypomniałem sobie utwór Stachury: „To nic, to nic, to nic, dopóki sił trzeba iść, dalej iść, przecież iść. To nic, to nic, to nic, dopóki sił będę szedł, będę biegł, nie dam się.”. Tekst idealnie pasował do sytuacji. Co prawda czułem się dzisiaj lepiej niż wczoraj (bo było chłodniej), ale marsz z 25-kilowym plecakiem dawał w kość. Ale wracając do drogi: przeszliśmy kolejne strumienie wypływające z lodowca bądź wieloletnich płatów śniegu, po czym weszliśmy na lodowiec Gergeti. Jest prawie cały pokryty pokruszonym materiałem skalnym, więc nawet nie musieliśmy zakładać raków. Ścieżka wydeptana po nim zgrabnie omijała miejsca, gdzie występowały szczeliny. Choć w pewnej chwili usłyszałem i poczułem pod stopami głuche tąpnięcie, które skłoniło mnie do szybszego marszu. To wydarzenie uświadomiło mi, że lodowiec zachowuje się jak żywy organizm i znajduje się w ciągłym ruchu. Jego naczynia krwionośne to strumyki płynące po powierzchni albo w jego grubym cielsku. Czasem idąc tylko słyszeliśmy je gdzieś pod nami. Stacja meteo (N 42°40’48,6’’, E 44°32’03,4’’, 3671mnpm) już nie pełni swojej pierwotnej roli, obecnie od maja do października prowadzone jest tu schronisko górskie. Jednak nie w standardach znanych choćby z polskich Tatr. Tu można jedynie przenocować i niewiele poza tym. Najwięcej dowiecie się o nim z oficjalnej strony www.bethlemihut.ge, jest również w wersji angielskiej. My rozbiliśmy namioty. Obok stacji jest kilka przygotowanych do tego celu poletek, wyrównanych i otoczonych niskimi murkami z kamieni. Cena za rozbicie namiotu to 10 lari, my wynegocjowaliśmy do 5 lari.


Dawna stacja meteo, obecnie schron turystyczny
 

Gospodarz jest miłym człowiekiem, nawet zaproponował że o dziewiątej wieczorem puści nam gruzińskie wiadomości, żebyśmy w końcu dowiedzieli się, kto został prezydentem. Sielankowy obraz stacji meteo burzy nieco widok jej najbliższego otoczenia, gdzie walają się tony śmieci. My zabierzemy swoje do miasteczka. W schronisku dostaliśmy piękny rachunek i wydruk z kasy fiskalnej! W izbie u gospodarza na honorowym miejscu wisi portret Włodzimierza Wysockiego, a tuż przy drzwiach polska flaga z nazwiskami ostatnich zdobywców Kazbeka.
Choć jest wcześnie, wszyscy już poszli spać. Może i ja się zdrzemnę…
O 21.00 wszyscy zebrali się u gospodarza stacji, żeby posłuchać wiadomości z Polski. Zostaliśmy poczęstowali miejscowym specjałem – Czaczą, po której zrobiło nam się bardzo gorąco.
 
06.07.2010

Rano nie wszyscy zbudzili się w dobrej kondycji, wysokość (3650m) zaczęła dawać się we znaki. Początkowe nudności i ból głowy u Grześka i Dawida szybko ustąpiły, ja jednak zostałem zmuszony do pozostania w obozie, podczas gdy pozostała szóstka wyruszyła na mały rekonesans w kierunku plateau. Pogoda jest zmienna, całą noc padało, momentami dość mocno, wiatr rzucał namiotem we wszystkie strony, zaś dziś od rana słońce na zmianę z chmurami, czasem zupełna cisza a czasem mocno dmuchnie. Obawiam się że przez brak aklimatyzacji będzie mi jutro ciężko wchodzić do góry, tym bardziej że mamy w planach wejście na Kazbek bezpośrednio ze stacji meteo, z pominięciem biwaku na plateau. Czyli wersja alpejska, na lekko i szybko. Sił dodają ciepłe wiadomości od rodziny, która trzyma za mnie kciuki. Pod stacją meteo jest pełny zasięg telefonii komórkowej (Geocell i Magti), wystarczy stanąć przed wejściem pod gruzińską flagą. W okolicach sławojki też jest niezły zasięg. Korzystając z chwili samotności zastanawiam się nad życiem. Z dalekiej perspektywy lepiej widać co jest ważne. A jednak rodzina. Tęsknię do mojej Magdy i Krzysia. Porządkuję bagaże, żeby być lepiej przygotowanym na jutrzejsze wczesno poranne wyjście. Głowa przestała mnie boleć, może za chwilę przejdę się w stronę plateau. Jednak wcześniej przejrzę zdjęcia, jakie zrobiłem do tej pory.
Poszedłem w stronę plateau, żeby się zaaklimatyzować na większej wysokości. Ku memu zdumieniu poszło mi całkiem dobrze. Chyba potrzebowałem takiego samotnego marszu i wyciszenia. Zrobiłem ślad, zamarkowałem biały krzyż (N 42°40’51,1’’, E 44°31’25,7’’, 3833mnpm) i strumień (N 42°40’53’’, E 44°31’12,4’’, 3858mnpm) pokryty śniegiem i lodem około 200m przed czarnym krzyżem. Wypatrywałem naszej grupy, lecz poszli jeszcze dalej. Są tu też Izraelici, zdaje się że w tym samym dniu będziemy wchodzić na Kazbek.
Po powrocie grupy z rekonesansu okazało się, że nie tylko ja ciężko znoszę wysokość. Jutro robimy dzień przerwy. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że za skałami, które górują nad stacją, znajduje się najwyżej położony kościół na Kaukazie. Wcześniej czytając sprawozdania z innych wypraw nigdzie nie natknąłem się na informację o tym kościółku. Jutro pójdziemy go zwiedzić. Poszedłem z Bogdanem do gospodarza stacji z prezentem – polskim banknotem. Zawisł na honorowym miejscu. W zamian dostaliśmy cały worek wszelakiego dobra: pięć chlebów, masło, ser, kilo cukru. To osobliwe uczucie, znowu po trzech dniach smakować chleb. Zjedliśmy go z masłem i cebulą oraz czosnkiem, które przynieśliśmy z dołu. Nie obyło się bez rytualnej czaczy, wypitej z „druzjami z Polszy”. Czuję, że jutro zaprzyjaźnimy się jeszcze bardziej. Wieczór zakończył się pięknym widokiem na góry. Było warto.
 


7.07.2010

Siedzimy w kuchni stacji meteo. Żeby móc z niej skorzystać, musieliśmy zapłacić po 5 lari od głowy. Ale tu przynajmniej nie wieje, a poranek przywitał nas silnym wiatrem, cały namiot się ruszał, mimo murku z kamieni, który go osłaniał. Zakupiliśmy żywność u gospodarza stacji. Na ścianie kuchni wypatrzyliśmy naklejkę górskiego magazynu sportowego „Góry”, zaś na stole leżał magazyn „Wprost” z 27 czerwca! Przy sąsiednim stole wśród Rosjan gorąca dyskusja o tym, dlaczego Polacy nie czują do nich miłości. Dolatują do nas pojedyncze słowa: krasnaja armia, Stalin, Warszawa w dwadcatom godu, Katyń itd. Zdaje się, że ich świadomość historyczna jest coraz większa. Gdy wychodzili, jeden z nich krzyknął w naszą stronę „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Grupa rosyjska składa się z osób, które zdaje się pierwszy raz są w górach, ich przewodnicy pokazują im jak zakładać raki i gdzie do plecaka przypina się czekan. Niektórzy nawet nie wiedzą jak zakłada się stuptuty. Przy stole w schroniskowej kuchni trochę się rozleniwiliśmy, ciekawe czy uda nam się zebrać na wycieczkę do kościółka. Na ścianie kuchni przykleiliśmy naklejkę naszego patrona – Intersportu. Rozmawiamy na różne tematy oraz czytamy „Wprost”, żeby było wygodniej magazyn został podzielony na kilka części. Bardzo tęsknię do Magdy i Krzysia. Wygląda na to, że wszyscy czujemy się dość dobrze. Martwię się trochę o Dawida i Grześka, o ile ja spałem w nocy jak dziecko (kolorowe sny) to oni mieli kłopoty z zaśnięciem. Chyba przez wiatr, który szarpał namiotem.
Po południu z Ryśkiem i Bogdanem wybraliśmy się na wycieczkę do kościółka, położonego na wysokości 3914m (N 42°41’00,9’’, E 44°31’48,2’’), jest to najwyżej położony kościół na Kaukazie. Został postawiony w 1998r. za pomocą „wiertaljota”, który umieścił go na wypłaszczeniu za skałami górującymi nad meteo. Na własny użytek nazwałem je „Skałami Trolli”, gdyż bardzo przypominały mi te tolkienowskie. Z kościółka roztacza się piękny widok na całą dolinę.
   


Najwyżej położona świątynia na Kaukazie

 

Właśnie dosiadł się do nas Marcin z Krakowa, który zajrzał tu na jeden dzień. Miło spotkać rodaka.

Rozdzieliliśmy żywność na jutrzejsze wyjście na plateau, Grześ za pomocą miarki z torebki po herbacie podzielił salami zakupione od gospodarza na siedem równych części. Sprawiedliwość musi być. Mamy też po dwie kanapki z nutellą. Ze schroniskowej kuchni dobiegają cudowne zapachy, aż ciężko wytrzymać.



W kuchni stacji meteo Grześ dzieli zdobyczne salami
 

08.07.2010

Dziś idziemy na plateau. Ten dzień okaże się dla mnie najgorszy kondycyjnie. Jak Joe Simpson, liczyłem po 50 kroków, potem po 30. Płuca łapczywie łapały powietrze. Powyżej stacji meteo, za białym (N 42°40’51,1’’, E 44°31’25,7’’, 3833mnpm) i czarnym krzyżem (N 42°40’54,5’’, E 44°31’06,6’’, 3876mnpm), związaliśmy się liną ze względu na występujące tu szczeliny w lodowcu. Jak to zgrabnie ujął Dawid, wybór mieliśmy następujący: kluczyć pomiędzy szczelinami albo podejść bliżej zbocza i zostać narażonym na bombardowanie przez głazy, momentami wielkością dochodzące do większej lodówki. Widok był niesamowity, kiedy te głazy pędziły na nas z dużą prędkością, na kilkadziesiąt metrów przed nami wyhamowując swój bieg lub z hukiem roztrzaskując się na kawałki. Potem weszliśmy na pole lodowe, którym mozolnie pięliśmy się do góry, aż do osiągnięcia wysokości 4500mnpm. To właśnie plateau Kazbeka (N 42°42’01,3’’, E 44°30’13,4’’, 4500mnpm), rozległe wypłaszczenie na zachód od szczytu. Jest to dobre miejsce na początek ataku szczytowego, gdyż różnica wysokości pomiędzy stacją meteo a szczytem wynosi aż 1400m, co dla wielu bywa zbyt dużym wyzwaniem.


Świt na plateau pod Kazbekiem
 

Pogoda nam dopisała i mogliśmy podziwiać widoki. Co poniektórym z nas wysokość już zaczęła dawać się we znaki, pojawił się ból i zawroty głowy oraz nudności. Na poranek następnego dnia wyznaczyliśmy termin ataku szczytowego. Tymczasem wykopaliśmy platformy pod namioty (łopata to bardzo przydatne narzędzie w wysokich górach), dzięki którym będziemy lepiej zabezpieczeni przed podmuchami mroźnego wiatru. Kazbek stoi samotnie i jest znany z wiatrów „rzucających na kolana”. Na tej wysokości warto też szczególnie dobrze zabezpieczyć się przed promieniami słonecznymi. Pierwszego dnia pobytu w górach zapomniałem o tym, efektem były bąble oparzenia słonecznego na przedramionach. Po rozbiciu biwaku na plateau całe popołudnie i wieczór zajęło nam topienie śniegu i gotowanie wody na herbatę i dania liofilizowane. Zajmuje to dość dużo czasu.
 
09.07.2010

Wstaliśmy już o 4.00, żeby jeszcze coś przekąsić przed atakiem szczytowym. Pierwsza grupa wyruszyła o 6.00, druga o 6.30. Trudności techniczne wejścia na Kazbek nie są duże, co wykorzystują przewodnicy, prowadzący ludzi na szczyt. Spotykaliśmy takie grupy po drodze. Oprócz dość dużego nachylenia stoku w części podszczytowej, zagrożenie sprawia raczej nie rzeźba terenu a zmienna pogoda z dominującymi silnymi wiatrami. Przykładowo: o świcie, kiedy wyszliśmy z namiotów, była piękna widoczność ale dość silny wiatr, w trakcie podchodzenia do góry przyszły chmury, widoczność spadła drastycznie – do kilku metrów, i w takim „mleku” przyszło nam wchodzić na szczyt, zaś po południu już widzieliśmy Kazbeka zupełnie bezchmurnego, choć przewalające się szybko w okolicy chmury świadczyły, że na górze mocno wieje.
 


Podejście z plateau na szczyt, te dwa małe punkciki na dole to nasz dwunamiotowy obóz
 

Z plateau wychodziłem z drugą grupą i już po niecałych trzech godzinach forsownego podejścia stanęliśmy na szczycie. Zachwytu widokami nie było, bo widoczność spadła do zera, ale radość ze zdobycia pięciotysięcznika była ogromna. W momencie przeszły wszelkie objawy choroby wysokogórskiej, przypływ adrenaliny rozgrzał ciało.
 


Pierwsza grupa na szczycie, 9 lipca 2010r. o godz. 8.10
 

Po wykonaniu zdjęć pamiątkowych oraz dla sponsorów, przyszedł czas na zejście. Po drodze zwinęliśmy nasz dwunamiotowy obóz na plateau. Po czym najpierw łagodnie grzbietem lodowca, a potem klucząc pomiędzy szczelinami i momentami zapadając się w śniegu, dotarliśmy do czarnego, a potem białego krzyża. To przejście było dość męczące psychicznie, ze względu na szczeliny. Wreszcie stacja meteo i zasłużone gratulacje od gospodarza schroniska.
 

 


Po powierzchni lodowca płyną strumienie


Po południu strumień wypływający z lodowca znacznie wezbrał i trzeba było ściągnąć buty
 

Byliśmy już bardzo zmęczeni, a jednak kiedy ktoś rzucił hasło do powrotu do Stepantsminda, dwa Grześki i Bogdan nie zastanawiali się długo. W decyzji pomógł fakt, że skończyła nam się benzyna do kuchenek. Pokazaliśmy, że wejście z plateau na szczyt a potem zejście 3350m w dół w ciągu jednego dnia jest możliwe, jednak nie próbujcie powtarzać tego sami. Nasze stopy boleśnie odczuły marsz, przed miejscowością trudno było nam utrzymać prosty kierunek. Nagrodą była jednak pyszna kolacja w hotelu Lomi (tuż obok placu, gdzie zatrzymują się marszrutki): gołąbki po gruzińsku i owczy ser. Palce lizać!
 
10.07.2010

Życie w Kazbegi (Stepantsminda) toczy się niespiesznie. Ulicami spacerują sobie konie, krowy (i byczki) oraz świnie. Szczególnie młode cielaczki są wszystkiego ciekawe i podchodzą blisko. Gdy jedliśmy śniadanie przed hotelem Lomi, próbowały zajrzeć nam do talerzy. I oczywiście pojawił się pies przybłęda, taki co z niejednej miski jadł, i próbował wyżebrać resztki jedzenia. Gospodarz hotelu Lomi postawił 07.2010 086_.jpgsię.

 



 Leo, właściciel hotelu Lomi, przygotował nam prawdziwe smakołyki
 
Dziś zwiedzaliśmy miasteczko Kazbegi. Z rzeczy wartych uwagi na pewno trzeba wymienić piękną cerkiew (panowie – zwiedzając cerkwie pamiętajcie o zakryciu kolan!) oraz położone tuż obok muzeum historyczne, gdzie zgromadzone artefakty świadczące o chlubnej przeszłości tego miejsca. Nas oczywiście szczególnie zainteresowała część poświęcona historii zdobywania okolicznych gór. Obejrzeliśmy stare ubrania i sprzęt wspinaczkowy, przekonując się przy okazji, że konstrukcja paskowych raków właściwie nie zmieniła się od stuleci. Nawet regulacji długości jest podobna. Z nagrobka, położonego tuż obok muzeum, wyczytaliśmy że jeden z członków szanownej rodziny Kazbegi zginął od ran w bitwie w okolicy miasta… Łodzi w 1914. Ciekawe.



Stepantsminda (Kazbegi)
 
Wczoraj wieczorem umyłem się pierwszy raz po siedmiu dniach. Muszę stwierdzić, że bielizna której używałem – X-bionic, w pełni spełniła pokładane w niej nadzieje. Dobrze regulowała termikę ciała i nie przyjmowała nieprzyjemnego zapachu. Podobnie było zresztą z pozostałą naszą odzieżą i sprzętem, też doskonale się sprawdziły. Szczególnie zachwycałem się możliwościami regulacji kaptura w kurtce Berghaus Attrition, od gołej głowy do kasku wspinaczkowego – i za każdym razem pełna swoboda ruchu, właściwe dopasowanie i dobra widoczność na boki. Perforowana garda, zakrywająca nos, okazała się wyśmienita przy silnym wietrze wiejącym na Kazbeku.
Wracając do wejścia na szczyt: przed wyjazdem uważnie wczytywaliśmy się w relacje osób, które zdobyły Kazbek. W każdej z nich była mowa o kilkudziesięciometrowym stromym na 50° stoku tuż przed szczytem, który jest kluczową trudnością wejścia. Chciałbym dodać małe sprostowanie. Ten mocno nastromiony stok zaczyna się już na 4900mnpm i dopiero tuż przed kopułą szczytową staje się łagodniejszy. Użycie czekana było niezbędne, o rakach nawet nie wspominając. Naszą sytuację lekko polepszał fakt, że widzieliśmy w miarę dokładnie ślady po naszych poprzednikach. Mieliśmy co prawda namiary szczytu ściągnięte z Internetu, ale okazało się że różniły się od rzeczywistości o jakieś 300 metrów. A rzeczywiste współrzędne szczytu Kazbek to N 42°41’49,2’’, E 44°31’05,4’’, zaś wysokość odczytana z GPS to 5053mnpm, myślę że te kilka metrów więcej mogło być spowodowane np. pokrywą śnieżną. Dokonałem wielokrotnego pomiaru uśredniając pozycję. Przybliżona dokładność pomiaru wyniosła 2,4m, ustalona za pomocą modelu Garmin 60CSx.
Obserwujemy w Kazbegi codzienny przemarsz krów przez miasto, idzie ich chyba ze sto. Rano szły w drugą stronę na pastwisko, budząc nas przeciągłym muuuu…
Gospodarz hotelu Lomi, pan Leo, naświetlił nam pokrótce jak wygląda rzeczywistość Kazbegi po odzyskaniu niepodległości. Jedyne źródła w miarę pewnego zatrudnienia to szpital, szkoła i władze miasteczka. Duże bezrobocie. Kiedyś były tu trzy kołchozy i na łąkach pasły się setki tysięcy owiec, z których mieli duży pożytek. Pan Leo miał smutną minę opowiadając o bratobójczej wojnie a potem o najeździe Rosji. Podsumował: „ledwie mój kraj podniesie się z kolan, zaraz wydarzy się coś, co go na te kolana rzuca z powrotem”. Wieczorem wznosiliśmy toasty. Mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć próbkę gruzińskich toastów. Gruzini nie piją ot tak po prostu. Piją za ważne sprawy. My wzniesliślmy toasty za ojczyznę – która jest ważna zarówno dla Polaków jak i Gruzinów, za przyjaźń polsko-gruzińską – bo to oczywiste, za dzieci – bo to nasza przyszłość.
 
11.07.2010

Dziś dzień zwiedzania zabytków. Wyjechaliśmy z Kazbegi i po drodze do Tbilisi wysiedliśmy w mieście Mccheta, dawnej stolicy Gruzji. Tu spotkały nas dwa strzały w dziesiątkę. Pierwszy: znaleźliśmy tani nocleg 30 metrów od najważniejszego zabytku Gruzji – świątyni Sweti Cchoweli. Prowadzi go Pani Cira (tel. 899734063) z synem Gieorgi (tel. 893631786), mieszkają przy ulicy Ewekle II nr 7 (N 41°50’35,8’’, E 44°43’12,6’’). Drugi strzał: na ulicy natknęliśmy się na polskich pracowników europejskiej misji stabilizacyjnej, nadzorujących zawieszenie broni w Osetii Południowej. Dzięki nim zwiedziliśmy piękny monastyr Shiomghvime, którego opisów próżno szukać w popularnych przewodnikach. Pozyskaliśmy też kontakt do Tani, również pracownicy misji, prawdziwego omnibusa jeśli chodzi o turystykę górską w Gruzji.
 
Monastyr Shiomghvime położony jest w skalnym amfiteatrze
 
Ale wracając do strzału pierwszego. Świątynia Sweti Cchoweli urzekła mnie zupełnie. Zwiedzałem ją późnym wieczorem, kiedy minął już codzienny ruch turystyczny. Zmierzchało. Po świątyni chodzili jeszcze ostatni zwiedzający i modlący się. W pewnym momencie zgaszono elektryczne światło i wnętrze oświetlało już tylko światło niezliczonych świec. Magiczna chwila. Natomiast fasada świątyni i jej mury obronne wieczorem są pięknie podświetlone. Wnętrze w stylu romańskim, daje wrażenie potęgi. Grubo ciosane kamienie. Jest to prawdziwa perełka architektury.

Sweti Cchoweli
 
W rozmowie z pracownikami misji dowiedzieliśmy się wielu ciekawych faktów dotyczących najnowszej historii Gruzji, ale też np. Bałkanów. Była to bardzo pouczająca lekcja historii najnowszej, wykładowcy byli prawdziwymi specjalistami w tej dziedzinie.
W trakcie zwiedzania monastyru Shiomghvime spotkało nas ciekawe zdarzenie. Jeden z mnichów podszedł do nas i zapytał: „wy Poljaki?”. Odpowiedzieliśy, że tak, a na nasze pytanie – po czym nas rozpoznał, odpowiedział z rozbrajającą szczerością „jak to po czym? po twarzach!”. Hmm… czy w naszych fizjonomiach jest coś specjalnego?
W tym roku wypadają obchody tysiąclecia świątyni Sweti Cchoweli. Syn właścicielki naszej kwatery jest jednym z inżynierów nadzorujących przygotowania do obchodów. Najbliższa okolica świątyni jest gruntownie remontowana. Miło będzie zajrzeć w przyszłym roku.
 
12.07.2010

Dziś rano jeszcze raz poszedłem do świątyni Sweti Cchoweli. Właśnie odbywało się tam coś w rodzaju nabożeństwa. Pośrodku, przed prezbiterium stał pop, udzielając komunii z wina. Po prawej stronie, patrząc w stronę ołtarza, stał chór męski, po lewej chór żeński. Prowadziły one ze sobą swoisty dialog, po kolei na zmianę „zabierając głos”. Atmosfera w kościele gruzińskim różni się od naszej, jest pełna skupienia a jednocześnie wcale nie jest tu cicho. Ludzie rozmawiają ze sobą półgłosem. Mamy podnoszą swoje dzieci do świętych obrazów dotykając ich główkami do płócien, aby spłynęła na nie łaska Pana. Wśród popów też panuje luźniejsza atmosfera. Po prostu przystają i uśmiechając się rozmawiają ze swoimi wiernymi. Są do ich dyspozycji. Wczoraj widziałem pod świątynią dwóch mnichów sczepionych ze sobą w pozycji zapaśniczej, świetnie się przy tym bawili. I nikt nie czuł się z tego powodu oburzony.
Ten dzień musiał nadejść. W ostatnich dyskusjach na temat celu podróży pojawiło się sporo rozbieżności, pojawiły się też różnice charakterologiczne. Dziś więc pięcioro z nas pojechało do Telavi, aby potem eksplorować Tuszetię, zaś pozostałych dwóch wybrało kierunek zachodni: Batumi, potem Wardzia i Chertvisi. Ja wybrałem zachód. Postanowiłem też skrócić swój pobyt w Gruzji o tydzień. Tymczasem z Bogdanem kupiliśmy bilety na nocny pociąg do Batumi. Same miejsca siedzące kosztują 14 lari, my wybraliśmy sypialny za 40 lari. Odjazd z Tbilisi o 22.55, przyjazd do Batumi o 6.48 dnia następnego.
Georgian Railway rozczarowały mnie. Co prawda dworzec w Tbilisi wygląda imponująco i niejedno polskie miasto mogłoby go pozazdrościć, to już obsługa w pociągu prezentuje poziom z zeszłej epoki. Byliśmy traktowani jak zło konieczne. Na pytanie, czy nie można by włączyć klimatyzacji bo jest gorąco (a w Tbilisi było wtedy +43°C) usłyszeliśmy odpowiedź „jest lato, to jest gorąco”. Znacie to z jednej polskiej komedii? „Jest zima, to jest zimno”. Poczułem się jak w kapsule czasu.
Samo Batumi wywołało we mnie skrajne odczucia. Zapewne dlatego, że miałem na jego temat pewne wyobrażenia pod tytułem „piękny i drogi kurort nad Morzem Czarnym”. Tymczasem autobus z dworca kolejowego zawiózł nas do portu, gdzie zobaczyliśmy drugą stronę medalu. Biega aż piszczy, a jednak jest w tym pewien urok, a ludzie są otwarci. Znalezienie kwatery zajęło nam pięć minut. Zapytaliśmy taksówkarza na ulicy o kwatery, on zaprowadził nas do swojego kolegi w pobliskiej kamienicy (chyba za duże słowo – była to raczej rozsypująca się rudera, ale ładna, ul. Gogebashvili 52, N 41°38’45,2’’, E 41°38’51,7’’). Tam wynajęliśmy pokoik przy rodzinie. Był ranek, więc zostaliśmy poczęstowani kawą, w trakcie której oczywiście dowiedzieliśmy się, że Gruzini są wdzięczni Kaczyńskiemu za wszystko, co dla nich zrobił. Tak więc, mieszkamy tuż przy porcie i poznajemy życie codzienne Batumi od środka.

Typowa uliczka w Batumi
13.07.2010

Siedzę sobie w knajpce portowej i wspominam wczorajszy upalny dzień. Ruszyliśmy w miasto z samego ranka. Zapytaliśmy miejscowych o „centralnyj bulwar” i „miuziej Stalina”. Jednak od centralnego bulwaru zdecydowanie bardziej zainteresowały nas małe uliczki, zaniedbane, bez asfaltu, śmierdzące śmieciami, z praniem rozwieszonym nad ulicą, psami wygrzebującymi resztki ze śmietników i oczywiście autami z kierowcami zupełnie nie zwracającymi uwagi na przechodniów. Tam odnalazłem atmosferę miasta. Bo przecież wyobrażenie o drogim kurorcie już dawno prysło jak bańka mydlana.

Nardi – popularna gra w tej części świata, panowie prowadzący warzywniak grali w nią czekając na klientów
 
Dotarliśmy do muzeum Stalina, nie bez przygód, bo okazało się, że ulubionym słowem mieszkańców Batumi jest słowo „priamo” z zaznaczeniem że to już właściwie za rogiem. Potem oczywiście okazywało się, że trzeba iść jeszcze trzy kwartały, skręcić w lewo i iść kolejne dwa. Pani kustosz w muzeum Stalina opowiadała nam i nim z takim entuzjazmem, że czekaliśmy aż zacznie się do niego modlić. Zachęcała nas do robienia zdjęć, co skwapliwie wykorzystaliśmy. Dowiedziałem się o Stalinie dokładnie wszystkiego, łącznie z tym w której ławce siedział w szkole. Oczywiście wszystko ilustrowały stosowne makiety lub obrazy. Stalin piszący wiersze, Stalin na zebraniu partyjnym, Stalin wysiadający z pociągu, Stalin prowadzący manifestację, Stalin w więziennej celi itd. itp. Jawił się z tego wszystkiego obraz najpierw wrażliwego młodzieńca a potem odważnego i mądrego ojca narodu. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy po wysłuchaniu tego wszystkiego nie zapytali: „A jak pani ocenia jego postępowanie? Jakim on wg pani był człowiekiem?”. Pani kustosz odrzekła: „no cóż, każdy człowiek popełnia błędy, Stalin też je popełnił”.
Spacerując dalej uliczkami Batumi natknęliśmy się na miniaturową jadłodajnię w przyziemiu, prowadzoną przez dwie urocze Gruzinki. Kontakt z nimi pokazał typową moim zdaniem mentalność mieszkańców tego kraju. Kiedy zamówiliśmy jedzenie, zapytały nas: „a macie coś do picia?”. My odpowiadamy, że tak, mamy wodę. One na to: „my mamy zimniejszą, poczęstujemy was”. A więc serce na dłoni, nawet jeśli nie można ofiarować nic więcej niż szklankę zimnej wody. W tej samej jadłodajni trafiliśmy na południowe wydanie wiadomości, którego głównym wydarzeniem była… wizyta Radka Sikorskiego w Gruzji. Wiedzieliśmy o niej wcześniej, bo nasi misjonarze, których poznaliśmy w Mcchecie, narzekali że będą musieli wbijać się w garnitury. W wiadomościach Radek został pokazany niemalże jak głowa państwa, sfilmowali go ze wszystkich stron i przy każdej czynności. Radek składa kwiaty, Radek się uśmiecha, Radek trzyma w ręku telefon, Radek się wita, Radek się żegna. Odniosłem wrażenie, że Polska jest odbierana w Gruzji jako uosobienie Unii Europejskiej i „lek na całe zło” związane z Rosją. Obyśmy nie zawiedli pokładanego w nas zaufania. W rozmowie z paniami prowadzącymi jadłodajnię, dowiedzieliśmy się, że jest kolejna cecha wspólna Polaków i Gruzinów. Również w Gruzji każdy zna się na polityce. Drwiący ton głosu Gruzinek nie pozostawiał wątpliwości, jaka jest jakość tej wiedzy. Tak pokrzepieni na ciele i duszy dotarliśmy w końcu do plaży.
W połowie lipca nie ma tu tłumów. Właściwie jest tu nawet pustawo. Plaża w Batumi jest kamienista, baaardzo długa i pięknie położona.
Po wymoczeniu się w Morzu Czarnym nabraliśmy ochoty na spełnienie patriotycznego obowiązku. Kiedyś dawno temu w polskich wiadomościach usłyszałem, że w Batumi jedna z ulic otrzymała imię Lecha i Marii Kaczyńskich. Postanowiliśmy ją odszukać. I tu znowu objawił się zmysł nawigacyjny Adżarów, którzy wciąż mówili „priamo” i „niedaleko”. Tak idąc priamo i niedaleko, zrobiliśmy od portu jakieś 6-7 kilometrów, zanim w końcu jacyś policjanci nie powiedzieli „priamo 400 metrów”. Oczywiście było dwa razy więcej a potem jeszcze w lewo. Ale to szczegół, bo ulica została w końcu odnaleziona (N 41°37’45,7’’, E 41°36’08,4’’). W tym miejscu warto zacytować jeden z typowych politycznych dialogów z Gruzinami. Gruzin pyta: „kto wygrał wasze wybory?”. My odpowiadamy: „Komorowski”. Na to Gruzin (z wyraźną troską w głosie): „to może Kaczyński chociaż premierem zostanie?”. Siła tego nazwiska jest w Gruzji ogromna.
 
 Ulica Kaczyńskich w Batumi
 
Port w Batumi nie jest wcale piękny, ale jest za to jakiś taki swojski. Od razu poczułem się tam jak u siebie. Jest tu kilka przyjemnych knajpek. W jednej z nich zamówiłem „adżarian chaczapuri”, lokalny przysmak. Placek ma kształt łódki, zaś na jego wierzchu jest wbite surowe jajko i rozpuszczają się plasterki masła. Naprawdę warto. Kosztuje jedynie 5 lari.
Do tej pory kilka razy spotkaliśmy Polaków. Polską mowę słychać czasem na ulicach, szczególnie przy zabytkach. Spotkania są radosne, odbywa się przy tym wymiana informacji praktycznych dotyczących noclegów czy możliwości podróżowania. Muszę stwierdzić, że miło spotkać rodaka za granicą.
Spacerując uliczkami Batumi natknęliśmy się na ludzi grających w Nardi. Jest to popularna gra w tej części świata. Chciałbym kiedyś poznać jej reguły.
 
14.07.2010

Dziś zwiedzaliśmy ogród botaniczny w Batumi. Położony na wzgórzach za miastem, imponuje swoją wielkością. Tak się dobrze złożyło, że marszrutki nr 1 jeżdżą do ogrodu spod naszej kamienicy. W ogrodzie botanicznym obszar został podzielony na dzielnice fitogeograficzne. Rozmiary drzew są imponujące, ogród został założony na początku ubiegłego wieku, więc rośliny miały dużo czasu żeby osiągnąć swoje dorosłe rozmiary. Z ogrodu rozciąga się panorama na niezły kawałek wybrzeża, wzdłuż którego ciągnie się linia kolejowa, na pewnym odcinku biegnąca tunelem. Jedno z wyjść z ogrodu prowadzi nas na piękną kamienistą plażę, o wiele spokojniejszą i mniej ludną niż ta w Batumi. Polecam.
W ogrodzie botanicznym jest wiele zakamarków i bocznych ścieżek. Można się tu zgubić na cały dzień. Ogród jest trochę zaniedbany, zapewne w szczęśliwych czasach Związku Sowieckiego musiał być dumą Batumi, teraz jest jedynie wspomnieniem dawnej wielkości, choć jeszcze wciąż pełnym uroku.

 
 

Widok z ogrodu botanicznego na Morze Czarne
 
Postanowiliśmy wykorzystać fakt, że marszrutki do Wardzii jeżdżą spod naszej kamienicy. Może to znak? Jutro wybieramy się zwiedzać skalne miasto, podobno najpiękniejsze w Gruzji.
Ważne gruzińskie słowa: ara – nie, madloba – dzięki (nieformalnie), didi madloba – wielkie dzięki.
 
15.07.2010

Dotarliśmy do Wardzii. Słowo to wymawia się twardo, przez „dz” a nie „dź”. Próbując dzisiaj wymawiać je miękko, nie byliśmy zrozumiani. Ale zacznijmy od początku. Z samego rana wyjechaliśmy z Batumi, ogólnie w kierunku wschodnim. Kierowcą naszej marszrutki był prawdziwy Dżygit. I tu chyba nadchodzi najwyższa pora, żeby opowiedzieć wam co nieco o gruzińskim ruchu drogowym:
Pasy ruchu – na gruzińskich drogach tylko z pozoru znajdują się dwa pasy ruchu, oddzielone przerywaną lub ciągłą linią. Tak naprawdę na gruzińskiej drodze znajduje się jeszcze trzeci pas ruchu, jedzie się nim biorąc namalowaną linię pomiędzy koła. Ten pas to pas „do wyprzedzania na trzeciego”. Gruzini wykazują się wielkim rozsądkiem i nie wyprzedzają „na czwartego”, przynajmniej starają się tego nie robić.
Dżygit – gatunek kierowcy gruzińskiego. Oni sami mówią wtedy „charoszyj szafior” – dobry kierowca. Prawdziwy Dżygit nie przepuści żadnej okazji, żeby wyprzedzić, nawet jeśli jest to TIR na ostrym zakręcie. Bałem się bardziej niż w trakcie lotu samolotem.
Kogut – sygnał świetlny na dachu samochodu policyjnego, służący do wymuszania pierwszeństwa przejazdu. Innych zastosowań nie stwierdzono.
Pieszy – chyba nie ma takiego pojęcia w języku gruzińskim. Pieszy nie ma żadnych praw, drogę powinien przebiegać. Pasy przejścia dla pieszych nie powodują większych uprawnień pieszego.
Znaki drogowe – dość rzadkie ozdobniki poboczy gruzińskich dróg. Poza funkcją ozdobną nie pełnią żadnej innej roli.
Marszrutka – pojazd służący do przewozu dwukrotnie większej liczby osób, niż jest wpisana w dowodzie rejestracyjnym.
Klakson – bardzo ważne urządzenie w gruzińskim pojeździe drogowym, jego użycie generalnie oznacza „teraz nawet nie próbuj zajeżdżać mi drogi”. Często używany też przy mijaniu grupy osób, wtedy oznacza „nie wchodźcie na drogę”.
Tak dojechaliśmy do Chaszuri, potem przesiedliśmy się w Achalcyche. W Achalcyche niedaleko „awtowokzała” (najważniejsze miejsce w mieście, tubylcy pytani o „centr goroda” odpowiadali „zdies”) znajduje się piękny kompleks obronny, w którym obecnie znajduje się muzeum historyczne. Warto wynająć „gida” (przewodnika), choć kosztuje to aż 13 lari to sprawdza się przy większych grupach. Wersja samodzielna kosztuje 1,5 lari. W obrębie murów znajduje się świątynia z imponującą kopułą (widać to szczególnie od środka). Jest tam też zgromadzone całe mnóstwo fragmentów architektury i ceramiki z XI w. W Polsce takie artefakty leżałyby gdzieś za szybą albo w gablocie, tutaj są po prostu wystawione i każdy może dotknąć oraz sfotografować z wszystkich stron.
W końcu kolejną marszrutką dotarliśmy do Wardzii. W busie jakiś mały biedny chłopiec usnął mi na ramieniu, wypuszczając z ręki swoją najnowszą zabawkę – niedziałający stary telefon komórkowy. Jako jedyni „biali” w marszrutce wywoływaliśmy niemałe zainteresowanie, wszyscy się na nas patrzyli i każdy chciał się oprzeć o mój plecak.

 


Wardzia położona jest w przepięknej dolinie
 
Byliśmy przekonani, że Wardzia to jakaś miejscowość, okazało się że jest tu tylko kilka budynków, a najważniejszym obiektem turystycznym jest „chatka Wołodii” (Volodia’s Cottage, N 41°22’36,2’’, E 43°16’53,9’’, 1247mnpm). Najważniejszym bo jedynym. Pobliski hotel jest obecnie hotelem robotniczym dla budowniczych drogi. Rodzina prowadząca „chatkę Wołodii” mieszka tu tylko w cieplejszej połowie roku. Miejsce jest przytulne, osoby je prowadzące wytwarzają miłą atmosferę. Kiedy przedstawiliśmy się, że jesteśmy z Polski, pani prowadząca zajazd powiedziała ładnie „dzień dobry”. Znaczy – nasi tu byli. Dzięki paniom z „chatki Wołodii” mogliśmy podpatrzeć na żywo, jak wytwarza się tradycyjne gruzińskie potrawy. Okazuje się, że chaczapuri wcale się nie piecze, jak myśleliśmy wcześniej, ale smaży pod przykryciem, a po wyjęciu z patelni jeszcze dodatkowo smaruje masłem. Natomiast jeśli chodzi o pierożki chinkali, to wskazanym do nich dodatkiem jest m.in. kolendra. I trzeba je przed spożyciem popieprzyć. Oczywiście spożywanie chinkali polega na nadgryzieniu kawałka i wypiciu „rosołku”, który tworzy się w środku w trakcie gotowania (mięso mocno się soli – wtedy wciąga wodę podczas gotowania), potem można zjeść resztę. Kobiety dziwnie patrzyły, kiedy wzięliśmy sztućce do rąk. Oświadczyły nam z pełną powagą: „mężczyźni jedzą chinkali palcami”. Posłusznie wzięliśmy pierożki do rąk…

 
Po lewej brama wejściowa a po prawej ściana frontowa świątyni
 

Wardzia zachwyciła mnie zupełnie, choć jeszcze nie wszedłem do ani jednej podziemnej komnaty. Wystarczyło spojrzenie na całe wzgórze pokryte otworami pomieszczeń wykutych w skale. Widok zapiera dech w piersiach, tym bardziej że droga biegnąca przeciwległym stokiem jest jakby stworzona do oglądania panoramy.
 
16.07.2010


Nocna burza nie dała spać. Po porannej kawie poszliśmy zwiedzać skalne miasto. W kasie nikt się nie pojawił, choć stukaliśmy i pukaliśmy. Weszliśmy więc bez biletów. Najpierw dróżka asfaltowa, a potem ścieżka zaprowadziła nas wysoko w górę, skąd roztoczył się przed nami przepiękny widok na dolinę. Obejrzeliśmy kilka początkowych komnat, ale prawdziwe „rzucenie na kolana” odbyło się dopiero po przekroczeniu bramy. Weszliśmy w inny świat, cofnęliśmy się w czasie. Jako wiernemu czytelnikowi Tolkiena, oczywiście nasuwały mi się skojarzenia z Morią. Całość sprawia niesamowite wrażenie, szczególnie że mieliśmy świadomość, jak wielkie rzesze ludzi mogły się tu pomieścić pod ziemią, ocenia się tę ilość na 20-60tys. Szkoda, że trzęsienia ziemi zniszczyły dużą część skalnego miasta.
Wspaniały w skalnym mieście jest zwłaszcza kościół, cały wykuty w skale. Cisza. Spokój. Piękne malowidła na ścianach. Światło sączące się przez wąskie okna. Byłem tam zupełnie sam i poczułem bliskość Boga, kiedy siedziałem sobie na kamiennej ławie wtulony w kąt świątyni.

 
 


Wnętrze świątyni w skalnym mieście
 
Czekając na marszrutkę do Chertvisi poszliśmy wykąpać się do małego basenu, zasilanego gorącą (ok. 35°C) i wysoko zmineralizowaną wodą wypływającą tu ze źródła. Woda była boska i świetnie wpłynęła na nasze zmęczone ciała. Natomiast samo otoczenie basenu było totalnie zaniedbane i sprawiało raczej przygnębiające wrażenie. Identyczne odczucia miałem zwiedzając warownię w Chertvisi. Zabytek światowej klasy, datowany na początek naszej ery (choć nie wiadomo do końca, kiedy dokładnie powstał) jest obecnie wykorzystywany jako… schronienie dla krów i osłów. A szkoda, bo naprawdę warto go zobaczyć i dowiedzieć się o nim czegoś więcej.



Ruiny zamku w Chertvisi
 
Z Chertvisi w kierunku Tbilisi postanowiliśmy poruszać się autostopem, licząc na łut szczęścia. Złapaliśmy stopa po pięciu minutach. Kierowcą okazał się przemiły Ormianin Araig Karachanian. Mieszkający w Erewaniu i wracający z pracy w Turcji. Serdecznie zapraszał nas do siebie do Erewania, na pewno w przyszłym roku skorzystamy. Tymczasem zajechaliśmy do Achalkalaki, gdzie Araig musiał nas wysadzić. Podjechał do znajomej rodziny, gdzie dowiedzieliśmy się że z Achalkalaki ostatnia marszrutka do Tbilisi już dawno odjechała, a w ogóle to jest już bardzo późno i oni nie wyobrażają sobie, żebyśmy nie zostali u nich na noc. Głową rodziny jest babcia Rosa, która ma cztery córki (poznaliśmy jedną z nich) i mnóstwo wnucząt, z których też część poznaliśmy. Z jednym z nich, Gieorgim, ucięliśmy sobie nocne polsko-gruzińskie rozmowy na tematy wszelakie. Babcia Rosa mimo 75 lat i chorych nóg jest bardzo energiczną osobą, zaraz zarządziła żeby jedna z wnuczek pobiegła do sklepu po kawę, po czym nam ją zaparzyła. Potem z Gieorgim poszliśmy do sklepu kupić coś na kolację, którą przyrządziliśmy wspólnie z babcią Rosą.


 

Sprzedawcy arbuzów w Achalkalaki
 

Spacer po Achalkalaki utwierdził nas w przekonaniu, że nie ma tu nic wartego uwagi. Bogactwem tego miejsca są natomiast ludzie. Bardzo otwarci, zaczepiali nas na ulicy pytając skąd jesteśmy. Polska dobrze się tu kojarzy. W sklepie osiedlowym kupiliśmy napój. Zauważyłem, że trochę zmieniły nam się standardy sanitarne, napój był przeterminowany o tydzień, więc uznaliśmy że jest bardzo świeży.
Pani Rosa mieszka w Achalkalaki przy ulicy Dzierżyńskiego 13 (N 41°24’48,1’’, E 43°29’04,8’’). Jeśli szukacie noclegu, a nie przeszkadzają wam spartańskie warunki, to warto zajrzeć do babci Rosy.

 

Babcia Rosa nalegała, żebyśmy umyli nogi, zanim pójdziemy spać, w tym celu miała przygotowane na oknie butelki z wodą

17.07.2010

Rano wydostaliśmy się marszrutką z Achalkalaki. Kierowca również był Dżygitem. Wieczorem w Tbilisi zajrzeliśmy do przytulnej knajpki na rogu ulicy Rustaweli i Placu Republiki. Nie dajcie się zwieść pełnej zastawie na stołach, wcale nie jest tu drogo, ceny są niższe niż w starej części Tbilisi. Ze ścian patrzyli na nas aktorzy starzy i nowi, prawdziwa plejada światowego i gruzińskiego kina. Wnętrze urządzone w stylu „kinowym”, ze świetnym ogródkiem na dziedzińcu jednego z wielkich gmachów do ulicy Rustaweli – tego, na którego schodach można kupić pamiątki z Gruzji, to taki tbiliski odpowiednik bramy floriańskiej z Krakowa.
W ciągu dnia odwiedziliśmy Cmida Sameba, największy kościół Kaukazu. Wielka bryła, sięgająca 98 metrów wysokości, robi wrażenie swoją wielkością, jednak atmosfera w środku jest raczej jarmarczna. Miałem wrażenie, że jestem w jakimś domu handlowym z wydzieloną częścią sakralną. W środku widziałem Gruzinów używających telefonów komórkowych, zaś część handlowa była mocno rozwinięta. Gdyby zajrzał tu Jezus, zapewne ukręciłby sobie bicz z powrozów…

 
 


Cmida Sameba – monument w centrum Tbilisi
 
Idąc z kościoła Cmida Sameba w kierunku rzeki Mtkvari, przechodzi się obok pałacu prezydenckiego. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie zostałem zatrzymany przez policję. Ale po kolei. Przechodzimy ulicą, an której tu i ówdzie spacerują policjanci. Myślimy – pewnie jest tu jeden z budynków rządowych. Rzeczywiście, po chwili widzimy okazałą bramę do równie okazałego gmachu. Nie ma jednak żadnego napisu ani tablicy informacyjnej. Mijamy bramę i idziemy dalej. Po jakichś 200 (!) metrach zatrzymuję się, widząc ładną kamieniczkę. Wyjmuję aparat i robię zdjęcie. Idziemy dalej. Kątem oka zauważam, że ludzie siedzący na progu tej kamienicy pokazują mi jakieś dziwne znaki, jakby literę „X”. Po chwili słyszę, że ktoś za mną biegnie, a przede mną pojawił się jak z podziemi drugi policjant. Grzecznie, acz stanowczo poprosili mnie o pokazanie zdjęć w aparacie. Czułem, że opór nie ma sensu. Potem równie stanowczo poprosili o usunięcie zdjęcia kamieniczki. Cóż było robić… Policjant jeszcze raz przejrzał zdjęcia, które robiłem, upewniając się że nigdzie nie ma otoczenia pałacu prezydenckiego. Zaznaczam, że staliśmy na zwykłej ulicy ok. 200 metrów od bramy wjazdowej do pałacu.
 


Za zdjęcie tej kamieniczki zostałem zatrzymany przez policję
 
18.07.2010

Dziś zwiedziliśmy kilka pięknych tbiliskich świątyń, m.in. świątynię Matki Boskiej Metechskiej, katedrę Sioni i Bazylikę Anczischatyjską. W tej ostatniej miałem okazję zaobserwować prawosławny chrzest. Dziecko było nagusieńkie, trzymane przez mamę na białym dekorowanym płótnie. Chrzest polegał na zanurzeniu dziecka w chrzcielnicy i oblewaniu go wodą. Chyba nie bardzo mu się to podobało, bo krzyczało wniebogłosy. Wszyscy się śmiali i byli bardzo radośni. Łącznie z popem.
W porze obiadowej zajrzeliśmy na ulicę Leselidze (odchodzi z Placu Wolności). Mniej więcej w połowie jej długości znajduje się restauracyjka z ogródkiem, tuż obok pomnika gen. Leselidze. Bardzo dobrze gotują i równie dobrze reagują słowo „Polska”.
Na Placu Wolności znajduje się informacja turystyczna, jest tam sporo folderów i bardzo dokładne mapy regionów oraz Tbilisi. Wszystko za darmo. Od tego miejsca warto zacząć eksplorację Gruzji.
 
19.07.2010

Wczoraj wieczorem zostaliśmy podjęci przez naszych gospodarzy uroczystą kolacją z okazji 19-tych urodzin ich córki, w trakcie której słuchaliśmy narodowych pieśni gruzińskich (jeśli chcecie ich posłuchać to wpiszcie na youtube hasła „Shatilis Asulo” albo „Georgian Legend”), ale też Poloneza Ogińskiego granego przez panią Ninę na pianinie. W trakcie kolacji piliśmy wino z krowich rogów. Teraz już wiem, dlaczego gruzińskie toasty pije się do dna. Po prostu krowiego rogu nie sposób odłożyć, dopóki znajduje się w nim choć odrobina wina. Chcąc, nie chcąc, musisz wypić do dna. A pojemność takiego „stakanczika” jest całkiem słuszna… Po dwóch miałem dość.

 

Centrum Tbilisi nocą wygląda atrakcyjnie, na zdjęciu budynek Parlamentu
 
Dojechaliśmy na lotnisko. Ostatnie zakupy prezentów dla żon, dzieci i przyjaciół. Ostatnie spojrzenie za siebie. Uśmiech policjanta przy odprawie paszportowej: „Aaa, Polska. Jak wam się podobało? Wracajcie do nas i koniecznie opowiedzcie znajomym, jak dobrze tu można wypocząć.” Więc opowiadam. Siedzę teraz na lotnisku w Kijowie i czuję smutek. Choć jednocześnie mam nadzieję, że jeszcze kiedyś zobaczę wspaniałych ludzi poznanych w Gruzji. Codziennie byłem przez nich czymś zaskakiwany. Czasem wręcz rano pytaliśmy siebie wzajemnie: „ciekawe, co dzisiaj zaskakującego się zdarzy?”. Bo tego, że się zdarzy, byliśmy pewni.
Gruzja to kraj wielkich kontrastów. W ciągu trzech tygodni zobaczyłem tu więcej luksusowych aut terenowych niż w ciągu roku w Polsce, a jednocześnie babcia Rosa w Achalkalaki kłaniała nam się w pas, kiedy zostawiliśmy jej pół kilo cukru, bo wreszcie będzie miała czym słodzić herbatę.
Pani Nina z Tbilisi na odchodnym z troską w głosie pytała nas: „czy my jesteśmy w Azji czy w Europie?”. Bez obawy pani Nino, jesteście w Europie. Kulturowo i mentalnie z pewnością. Zaległości cywilizacyjne można z czasem pokonać, wiele obrazków które widzieliśmy na ulicach przypominało nam te, które pamiętaliśmy z lat osiemdziesiątych w Polsce. Mam nadzieję, że Gruzja, próbując dogonić Europę zachowa w sobie to, co ma najcenniejsze: kulturę, ludzką otwartość i szczerość, umiłowanie wolności. Chcę tam wrócić i znów, stojąc gdzieś na górskiej grani, czuć w płucach świeże powietrze. Patrzeć na niezmierzone morze pasm górskich. Iść przed siebie i nie zatrzymywać się. Dziękuję ci Gruzjo.
 
 

Tekst: Grzegorz Drabik
Zdjęcia: Grzegorz Drabik, Grzegorz Zioła, Bogdan Rączka, Sebastian Zychowicz, Agnieszka Flasza.


Sponsor główny:





Patronat:



Sponsorzy:

         
 
         







Patroni medialni:
 


Partner: