ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

INDIE i NEPAL - WRZESIEŃ / PAŹDZIERNIK 2005

Autor: MADZIA & WOJTI TOMASZEWSCY
Data dodania do serwisu: 2006-07-31
Relacja obejmuje następujące kraje: Indie, Nepal
Średnia ocena: 5.63
Ilość ocen: 386

Oceń relację



Wszystkie dane i informacje zawarte na tej stronie oraz podstronach, a w szczególności zamieszczone tam teksty i fotografie chronione są przez prawa autorskie, należące do autorów (Ustawa o prawie autorskim (Dz.U. z 1994 r. Nr 24, poz. 83). Kopiowanie, publikacja lub modyfikowanie danych zawartych na tej stronie w jakikolwiek sposób bez wiedzy i zgody ich autorów jest zabronione. Podmioty naruszające prawa autorskie będą ścigane środkami prawnymi, a dostawcy ich usług internetowych (ISP) zostaną powiadomieni o naruszeniu praw autorskich przez te podmioty wraz z wezwaniem do usunięcia materiałów bezprawnie pobranych z witryny.


Skąd Indie i Nepal? Długo by opowiadać. Miała być w tym roku Ameryka Południowa, ale skończyło się właśnie na tych krajach. Tak czasem się zdarza. Amerykę odkładamy na, miejmy nadzieję, niedługą przyszłość. Do Nepalu chciałem pojechać od dawna, o Indiach tak bardzo nie marzyłem. Nepal, wiadomo, najwyższe na świecie góry, przygoda. Na każdym miłośniku gór musi to zrobić wrażenie. Na mnie robiło. Później, w miarę czytania książek o tych krajach, relacji w wypraw, poczuliśmy jak również Indie muszą być fascynujące. Z racji historii, religii, ludności, wielkości, zróżnicowania - nawet bardziej fascynujące od Nepalu.

Mieliśmy dwa alternatywne sposoby spędzenia czasu podczas tego wyjazdu. Górski (głównie trekking w Ladakhu bądź Nepalu) lub zwiedzaniowy. Mimo, iż jesteśmy górskimi ludźmi, wybraliśmy drugą opcję. W górach już w tym roku parę razy byliśmy (zimą m.in. Gorce, wiosną Świdowiec na Ukrainie, następnie Tatry Polskie i Słowackie), egzotyczne miejsca zwiedzaliśmy jakby mniej. No, byłbym zapomniał, że Madzia spędziła w czerwcu tydzień w Republice Zielonego Przylądka, ale mnie tam nie było, więc można powiedzieć, że to się nie liczy. Plan był prosty, ale ciężki do zrealizowania. Pędzimy przez Indie i Nepal tak szybko, na ile się da, chcemy dotrzeć do jak największej ilości ciekawych miejsc, a poza kilkudniowym mikrotrekkingiem w Ladakhu nie spędzamy nigdzie więcej czasu niż około 2 dni. Na pewno z odpoczynkiem będzie to miało mało wspólnego, ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Zresztą, dużo bardziej byśmy się zmęczyli spędzaniem nudnych wakacji gdzieś na hiszpańskich czy greckich plażach. Odpoczynek będzie po powrocie w pracy lub na emeryturze.

Wielu, jeśli nie większość, speców podróżniczych proponuje skoncentrować się na małym odcinku danego kraju i poznać go w miarę dokładnie. Podejście słuszne, ale my jak zawsze jesteśmy głodni nowości. Chcemy zobaczyć jak najwięcej. Nawet jeżeli będziemy to robić "po łebkach". Jest tyle miejsc na świecie, w których jeszcze nie byliśmy, że nie wiem kiedy znowu odwiedzimy kraje, które już poznaliśmy. Zresztą, jeśli chodzi o Indie, będzie to zwiedzenie "po łebkach" tylko części północnej i północno-wschodniej. Więcej się nie da. Żeby dobrze zwiedzić Indie potrzeba na to roku, żeby je poznać potrzeba lat kilku. Co do ekipy - stało się tak, jak to często się dzieje w takich sytuacjach. Z początku, liczba chętnych na wyjazd była spora. Później z różnych przyczyn topniała, aż skończyło się na tym, że zostaliśmy sami. Ma to swoje plusy (elastyczność podejmowania decyzji, mniejsze ryzyko kłótni w zespole etc.), ale też i minusy (towarzyskość, bezpieczeństwo osobiste a przede wszystkim bagażu).
Cały okres wakacyjny to zbieranie informacji, czytanie książek, przewodników, relacji z wypraw i stopniowe zastanawianie się nad szczegółami wyjazdu. Po drodze szczepienia, uzupełnianie sprzętu, polowanie na okazyjne ceny biletów lotniczych.

Na początku września plan był już gotowy, a bilety kupione. Ostatecznie wybraliśmy, to chyba mała niespodzianka, Aerofłot, głównie z powodu ceny. Co do planów trasy to miała ona przebiegać mniej więcej następująco: Delhi - Amritsar i okolice (granica pakistańsko-indyjska) - McLeod Ganj - Manali - Ladakh (Leh i okolice, dolina Nubry, kilkudniowy trekking do ustalenia na miejscu) - Delhi - Agra - Varanasi i teraz Nepal: Pokhara i okolice - Dolina Kathmandu - Royal Chitwan National Park - powrót do Indii i Delhi. Trasa bardzo ambitna jak na 1 miesiąc.

No właśnie, 1 miesiąc, tylko 1 miesiąc. Jak tego czasu jest mało. Takie są niestety uroki bycia pracownikiem najemnym. Może w takim razie jeszcze słówko o nas. Skoro już to czytasz, masz prawo wiedzieć o nas coś więcej. Mamy po 28 lat, pochodzimy i mieszkamy w Krakowie i nie lubimy się nudzić. Ponad wszystko lubimy to, co stworzyła natura, co nie oznacza, że Madzia nie goli np. nóg a ja nie używam dezodorantów. Chodzi nam głównie o przebywanie na natury łonie.

Poniższa relacja to skrót z pamiętnika, który w formie papierowej, prowadziłem przez cały okres trwania wyprawy.

DZIEŃ 1. 16/9/2005


Na dworcu kolejowym w Krakowie postanawiamy jeszcze nabyć u bukinistów parę książek do podróży. Trochę nam schodzi, boimy się, że nie zdążymy na pociąg. Wreszcie Madzia znajduje coś "na temat", czyli "Podróż dookoła świętej krowy" Lucyny Winnickiej i "Kamienne tablice" Żukrowskiego. Mamy jeszcze przewodniki, mapy, notatki, parę tygodników, więc i tak waży to wszystko stanowczo za dużo. Tę noc spędzamy w świeżym małżeńskim łożu naszych przyjaciół Barty i Martka w Warszawie, którzy sami przenoszą się na małą sofę do swojego salonu. Jeszcze przepyszna obfita kolacja, dyskusje o podróży (nasi gospodarze wybierają się wszakże za miesiąc na trekking dookoła Annapurny) i trzeba iść spać, żeby nie zaspać na samolot.

DZIEŃ 2. 17/9/2005 i DZIEŃ 3. 18/9/2005


Przylecieliśmy do Delhi ok. 3 nad ranem, po 2 lotach rosyjskimi liniami lotniczymi (z Wawy do Moskwy i z Moskwy do New Delhi) oraz kilkugodzinnym koczowaniu na lotnisku Sheremetevo. Lot Aerofłotem, którego tak obawiała się Madzia, upłynął bez większych niespodzianek. Lecieliśmy, co prawda, maszynami dość mocno wyeksploatowanymi, szczególnie IL-em 86, który, jak się śmialiśmy z niejednego pieca już chleb jadł, ale poza dziwnymi i do tej pory dla nas niezrozumiałymi dymami wydobywającymi się z klimatyzacji podczas lądowania, nic więcej nas nie zaskoczyło. Może dlatego, że już wcześniej czytaliśmy, że stewardesy pracujące dla rosyjskich lini lotniczych nie należą do dziewczyn pierwszej młodości, a zmarszczki pokrywają bardzo grubymi warstwami pudru i tuszu. No i na koniec jeszcze jeden kamyczek do rosyjskiego ogródka. Nie mam pojęcia dlaczego nikt z zarządzających tym, bądź co bądź, dużym międzynarodowym lotniskiem w stolicy państwa wciąż aspirującego do bycia światowym mocarstwem, nie wpadł na pomysł zamontowania większej ilości ławeczek dla oczekujących na swój następny lot. Kilka takowych zdecydowanie nie wystarcza do obsłużenia tysięcy podróżujących. Kończy się to koczowaniem na schodach, posadzce, gazetach i wyglądzie bardziej przypominającym Azję niż Europę.

W czasie odprawy paszportowej na lotnisku w Delhi poznaliśmy trójkę Polaków, którzy mieli w planie trekking do bazy pod Annapurną (ABC). Na razie jednak przez kilka dni postanowili skorzystać z gościnności pracowników polskiej ambasady, którzy byli ich krewnymi. Jeden z dwóch chłopaków nie był jednak zaproszony, ponieważ na wyjazd do Indii zdecydował się dopiero kilka dni przed wylotem (są ludzie szaleni na tym świecie). Postanowił więc przyłączyć się do nas i pojechać z nami do hoteliku, w którym mieliśmy zarezerwowane 2 najbliższe noclegi. Człowiek ten okazał się wyjątkowo sympatycznym Leszkiem z Łodzi (sie ma, Leszek!), z którym spędziliśmy razem pół dnia i 2 noce w Delhi oraz przywiezionym przez niego polskim krupnikiem zabijaliśmy amebę, która jak sądziliśmy, z pewnością zagościła już w naszych organizmach. Na lotnisku postanowiliśmy skorzystać z rad znalezionych w necie i wykupić kurs do hotelu tzw. pre-paid taxi, aby uniknąć oskubania głupich białasów przez jakiegoś sprytnego i mądrego autochtona. Miejscowi jednak nie rezygnowali tak łatwo, ponieważ każdy przedstawiał się jako przedstawiciel biura obsługującego pre-paidy. Dumni z poprawnie przeprowadzonego rozszyfrowania wroga kupiliśmy kurs na Paharganj we właściwym okienku. Około dwudziestokilometrowa droga z lotniska w okolice Main Bazar na długo pozostanie w naszej pamięci. Środek nocy, straszny ruch, setki busów, ciężarówek, taksówek, aut, wszelkiej maści riksz i rowerów. Kompletny chaos na drodze. W dodatku trafiliśmy na taryfiarza szaleńca, który być może chcąc zaimponować innostańcom swoimi umiejętnościami za kółkiem, a być może licząc na napiwek za szybkie dowiezienie nas na miejsce łamał wszelkie zasady drogowe, wymijał z lewej, prawej, chodnikami, zieleńcem, jeździł pod prąd, na czerwonym świetle; można powiedzieć, że wykorzystywał każdy wolny centymetr ulicy i jej bliskiej okolicy, żeby przybliżyć się do celu. Do tego głośna hinduska muzyka z radia, dokładnie jak z reklamy KitKata.

Main Bazar w dzielnicy Paharganj przywitał na smrodem, śmieciami i śpiącymi na ulicy bezdomnymi. Taksówkraz próbował nas wysadzić gdzieś pomiędzy krową, śpiącym (martwym?) gościem na ulicy oraz kiblem na wolnym (na pewno nie świeżym) powietrzu znajdujący się na uliczce o szerokości 2 metrów. Próbował nam wmówić, że z pewnością jesteśmy na miejscu. Nie daliśmy się, niemniej jednak, w szoku byliśmy dopiero za chwilę, gdy okazało się, że nasza uliczka wygląda dokładnie tak samo! Jakoś dotarliśmy do naszego hotelu. Ale to nie koniec. Nawet na schodach, przed samym hotelem lokalsi próbowali nam wmówić, że nasz hotel jest zamknięty a my powinniśmy się przespać po 2.stronie uliczki. Oczywiście, jak to większość Hindusów, kłamali w żywe oczy.
Z ich kłamstwami spotkaliśmy się także kolejnego dnia, gdy chcąc kupić bilety w słynnym Tourist Information Office na dworcu kolejowym New Delhi próbowali nas odciągnąć od tego miejsca prawie sprzed drzwi. Twierdzili, że biura nie ma, jest zlikwidowane, a lada chwila spodziewaliśmy się usłyszeć, że spadła na nie bomba. Jak na razie, nasze zdanie o poznanych przez nas Hindusach jest takie, że nie potrafią mówić prawdy, próbują naciągnąć białych, a gdy nie znają odpowiedzi na zadane im pytanie, nie przyznają się do tego tylko wymyślają jakieś bzdury na poczekaniu. I tak np. pytając 4 Hindusów o miejsce odchodzenia pociągu do Amritsaru usłyszeliśmy 4 różne odpowiedzi. Jak widać, łatwiej jest im rzucić dowolną liczbę czy pokazać dowolny kierunek niż przyznać się do swojej ignorancji.
Niedziela upłynęła nam na zwiedzaniu Delhi wynajętą na kilka godzin autorikszą. Zdaliśmy się zupełnie na kierowcę, którego zadaniem miało być pokazanie nam "most interesting places in Delhi". Część z interesting places była już zamknięta (niedziela wieczór), ale i tak odwiedziliśmy m.in. świątynię Lakszmi, świątynię Sików, Indira Gandhi Memorial (dom z ogrodem gdzie żyła i została zastrzelona I.Gandhi), dom Mahatmy Gandhiego. Zobaczyliśmy także parlament, pałac prezydencki, dzielnicę rządową, a także Stare Delhi, gdzie króluje smród, brud i ubóstwo, ale wszystko w egzotycznym, więc dla nas bardzo interesującym, wydaniu. Bieda, mnóstwo bezdomnych, co chwilę ktoś prosi o bakszysz. Ludzie śpią, mieszkają, jedzą i pracują na ulicy. A do tego smród, pełno śmieci, hałas oraz święte krowy przeciskające się miedzy rikszami i straganami lub spokojnie leżące na ulicy i konsumujące wszystko, co ludzie wyrzucą na ulicę, nie wyłączając worków foliowych. Gdzieniegdzie apatyczne i często poranione bezdomne psy nie mają siły, aby znaleźć coś do jedzenia. Obraz nędzy i rozpaczy. Obraz bardzo ciekawy, ale tylko dla kogoś, kto może tak jak my, jakiś czas przypatrywać się temu z boku, zrobić kilka fotek a następnie wrócić do swojego, czasem spokojniejszego, a z pewnością czystszego i bardziej przyjemnego życia.
Mam ochotę robić zdjęcia, utrwalać to, co widzę, ale nie mogę się przełamać i nieczule, z reporterskim wyrachowaniem podchodzić do tych biedaków, cyknąć fotkę i odejść. Wiem, że im nie pomogę, ale nie chcę, żeby czuli, że traktuje ich tylko i wyłącznie jako odczłowieczony obiekt fotografowania.

DZIEŃ 4. 19/9/2005


Opuściliśmy budzące ambiwalentne odczucia Delhi i pojechaliśmy pociągiem do Amritsaru - stolicy Sików i największego miasta stanu Punjab (Pendżab). Męcząca 8h podróż w upale upłynęła bez większych niespodzianek, nie licząc umilających nam czas transwestytów, Sikhów wiążących na głowie turbany ze szmaty wielkości flagi sektorówki ze stadionu Wisły i sprzedawców żarcia oferujących różnego rodzaju potrawy, których nazw ani składu nie byliśmy w stanie rozszyfrować. Skusiliśmy się jedynie na kilka butelek wody i pepsi oraz coś, co wydawało nam się znajome, czyli placki przypominające węgierskie czy słowackie langosze. Stanowiło to pewnego rodzaju 2.etap procesu przechodzenia z jedzenia polsko-zachodniego na hinduskie, które chcieliśmy, aby przebiegało raczej stopniowo, a którego etapem nr 1. było skonsumowanie dzień wcześniej w delhijskim McDonaldsie zestawu Maharadża Menu. Jeszcze jednym zjawiskiem, zaobserwowanym z okien pociągu, o którym nie można było nie wspomnieć, jest swoboda z jaką Hindusi podchodzą do intymnej sytuacji, jaką jest dla nas stolcowanie, zwane także kupszczeniem. Nigdy w życiu nie widzieliśmy tylu gołych tyłków a także wylatujących z nich żółtych (czy to po curry?) klocków. Zjawisko nasilało się zdecydowanie na obrzeżach stolicy, a liczba pojedynczych a także grupowych (tak, tak - część Hindusów oddaje się tej czynności w grupie - zawsze można w trakcie pokonwersować) obsrańców powodowała zawrót głowy.

Z Amritsaru udaliśmy się od razu autorikszą do odległego o ok.30 km jedynego przejścia granicznego łączącego Indie z Pakistanem, na jedyną w swoim rodzaju ceremonię oficjalnego zamykania granicy o zachodzie słońca. Zmyleni co nieco informacjami z przewodnika oraz uzyskanymi od Hindusów, przezornie zameldowaliśmy się na miejscu jakieś 3 godziny przed czasem, które upłynęły nam na konsumpcji kolejnych miejscowych wynalazków kulinarnych, uśmiechaniu się do wszystkich lokalsów nie spuszczających nas z oka oraz kupowaniu akcesoriów, których noszenie przysporzyło nam nowych przyjaźnie nastawionych znajomych, czyli flagi Indii oraz daszko-czapek w kolorach narodowych. Ceremonia - czad! Oba państwa, żyjące przecież wciąż oficjalnie w stanie wojny, stroją piórka i pokazują, które z nich jest silniejsze, za pomocą takich środków jak: ilość zgromadzonych widzów-uczestników po swojej stronie, głośność krzyków, szybkość chodzenia i wysokość podnoszenia nóg swoich wystrojonych żołnierzy granicznych i dziesiątki innych niuansów. Jest też wodzirej, który podgrzewa atmosferę zachęcając do wznoszenia patriotycznych, może także i antypakistańskich okrzyków. Dzisiaj jednak, ponoć wyjątkowo liczna publika, była tak nabuzowana, że wodzirej musial ją wręcz stopować. W przeciwnym razie część osób była gotowa do przekroczenia granicy i własnoręcznego pokazania Pakistańczykom kto ma rację. Ceremonia trwa ok.1,5 h i gromadzi, szczególnie po stronie hinduskiej, tysiące osób! I tak każdego wieczoru! Naprawdę ciekawe i barwne wydarzenie, jedyne w swoim rodzaju. Inną ciekawostką, obrazującą poziom cen i biedę Indii, jest to, że gdy autorikszarz, który zawiózł nas na granicę, karnie czekał na nas przez kolejnych kilka godzin, a następnie odwiózł kolejno na dworzec po plecaki i dalej przez gigantyczny korek do Złotej Świątyni, zrobił prawie 100 km i stracił na to ponad 6h, dostał za całość przysługi niewiele ponad 15 PLN wydawał się naprawdę szczęśliwy.



Wieczór minął nam na zwiedzaniu Złotej Świątyni, świętego miejsca Sików, położonej na wyspie pośrodku jeziora, pokrytej 750 kg złota, otoczonej pięknymi białymi budynkami i świątyniami. Całość robi imponujące wrażenie! Noc, lśniąca na złoto świątynia odbijająca się w wodzie, setki modlących się, śpiewy. Miejsce niesamowite! Jedni pielgrzymi wychodzą, inni wchodzą, jedni się modlą i śpiewają, inni już śpią rozłożeni na posadzkach. Do tego rytualne kąpiele w jeziorze. Miejsce rewelacyjnie klimatyczne.

DZIEŃ 5. 20/9/2005





Odwiedzamy je ponownie dziś rano. Wstaliśmy wcześnie, aby zobaczyć świątynię w blasku wschodzącego słońca. Noc spędziliśmy za darmo w przyświątynnej sali; oczekiwano od nas tylko ofiary. Madzia została w nocy podstępnie pogryziona przez pchły.

Nasze pierwsze opinie na temat Sikhów są dość pozytywne. Nie rzucają wszystkich śmieci prosto pod swoje nogi, nie wypróżniają się przy innych. Zresztą znacznie lepiej im się w życiu powodzi niż przeciętnym Hindusom. Często prowadzą dobrze prosperujące biznesy, zajmują wysokie stanowiska w armii i administacji państwowej. Ile razy, w różnych częściach Indii, widzieliśmy kantor wymiany walut, zawsze zgadywaliśmy, że będzie prowadzony przez Sikha. Rzadko się myliliśmy.

Teraz siedzimy w pociągu do Pathankot, z którego będziemy chcieli złapać autobus do Dharamsali. Można powiedzieć, że jedziemy na spotkanie z Dalajlamą XIV, który rezyduje nieopodal od kilkudziesięciu lat, po ucieczce z Tybetu. Straszny upał, jestem cały mokry, wszyscy ludzie nas obserwują. Każdy najmniejszy ruch, widać jak bardzo ciekawi ich biały człowiek. W Punjabie, w odróżnieniu od Delhi, ludzie są przyjaźniej do nas nastawieni, nie widzą w nas tylko chodzących skarbonek. Są nas ciekawi, próbują zagadywać, uśmiechają się. Ich wzrok czujemy na sobie w każdej chwili. Postawiłbym tezę, iż to oni są nawet bardziej ciekawi nas niż my ich. A przecież to my przyjechaliśmy do nich, żeby ich poznać. Niedługo wyjedziemy z krainy Sików, brodatych turbaniarzy, a wjedziemy na tereny górskie, gdzie zapewne spotkamy wielu Tybetańczyków, a pewnie także niestety wielu turystów. Nie lubimy zbytnio tych ostatnich, ale nie da się ich ominąć, jeżeli mamy w planie odwiedzenie kilku znanych miejsc. Będziemy musieli ich tolerować, choć prawdę mówiąc, przez kilka dni pobytu w Indiach nie spotkaliśmy ich zbyt wielu. Dobrze, że sezon się jeszcze nie zaczął.

Jeździliśmy już słynnymi (głównie ze złej strony) indyjskimi kolejami, jeździliśmy rikszami, teraz pora na lokalne autobusy. Ponoć panują w nich takie ściski, że cudem jest znalezienie wolnego miejsca na dachu. Sympatyczny brodaty Sikh, który już wcześniej zagadywał mnie o podstawowe sprawy ( o tym za chwilę) siedzi teraz obok mnie i czyta każde moje słowo, które wychodzi spod długopisu. Nic nie rozumie, pewnie nawet nie jest w stanie rozszyfrować żadnej z koślawo stawianych przeze mnie literek, ale siedzi i się wpatruje. Czuję się jak kosmita, którego pojazd rozbił się właśnie na Rynku w Krakowie, a tłum gapiów z wielkimi oczyma nie może stracić choćby jednego ruchu czy grymasu nieznajomego.

O co pytają Hindusi? Zależy oczywiście od stopnia znajomości języka angielskiego. Nie znający go w ogóle uśmiechają się, początkujący pytają się "which country?" (z którego kraju?). Oczywiście zwykle odpowiedź "Poland" nic im nie mówi. Czasem, dla świętego spokoju, mówimy więc "Jurop". Kiwają wtedy ze zrozumieniem głowami. Na dobrą sprawę można by na takie pytanie odpowiedzieć np. "From Żabiniec" (nasze osiedle) i ich reakcja byłaby taka sama. Kolejny stopień wtajemniczenia to pytania z serii "First time to/in India?" (Pierwszy raz w Indiach?), a następny - różnego rodzaju pytania o wrażenia z pobytu w Indiach. Tak czy siak, ze znajomości angielskiego przez Hindusów nie ma się co śmiać, ponieważ przynajmniej podstawowe słówka zna prawie każdy, a większość dobrze wykształconych zna angielski lepiej od nas. Zresztą, jak mówił mi potem pewien informatyk z HP z Bengalore, większość dzieci zaczyna naukę angielskiego w wieku 5 lat, a np. sporo nawet lokalnych gazet wychodzi w tym języku.

Lokalnym autobusem dojechaliśmy wreszcie do Dharamsali. Standard, zarówno samego autobusu, jak i dróg, bardzo słabiutki. Rzucało nami we wszystkie strony. Kierowca miał do pomocy dyżurnego, który sprzedawał bilety i gwizdkiem informował kiedy kierowca ma się zatrzymać, a kiedy ruszyć. Czasem zatrzymywał się co 50 metrów, nawet na zakręcie i pod górkę. M. denerwowała się co nieco o nasze plecaki, których nie zdążyłem przypiąć do dachu przed odjazdem i które w każdej chwili na dziurawych himalajskich drogach nasz podskakujący autobus mógł zgubić Z Dharamsali jeszcze tylko kolejny autobus (z przygodami - osunięta ziemia na drogę) i już byliśmy w McLeod Ganj, gdzie siedzibę ma rząd tybetański na uchodźstwie i gdzie mieszka Dalajlama XIV. Pierwszym szokiem było zobaczenie wielkiej ilości mnichów buddyjskich spacerujących sobie w swoich czerwono-żółtych bądź tylko czerwonych szatach po miasteczku. To jest to, co chcieliśmy od dawna zobaczyć. Zafascynowani zaczęliśmy się im przyglądać tak, jak do tej pory czynili to Hindusi wobec nas. Ci jednak, chyba przyzwyczajeni do turystów i zainteresowania jakie im towarzyszy, nic sobie z tego nie robili. Zastanawialiśmy się też, co mnisi porabiają, jak wygląda ich zwykły dzień, gdyż wielu z nich spacerowało po uliczkach McLeod Ganj, śmiało się, żartowało, rozmawiało, siedziało w restauracja. Naprawdę super widok. Wreszcie możemy też pochwalić Pascala za zarekomendowanie w swoim przewodniku knajpki w hotelu Snow Lion, w którym stołowaliśmy się tego i następnego dnia. Pyszne tybetańskie jedzenie, szczególnie smażone momo wegetariańskie i z baraniny, duże porcje i dość tanio. Poza tym stołują się miejscowi, w tym mnisi, więc musi tu być bezpiecznie dla naszych żołądków. Wieczorem spacer po uliczkach miasteczka i do hotelu lulu. I jeszcze jedno. Prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy białymi turystami. Nikt nas nie zaczepia, pozdrawia, pyta skąd jesteśmy. Nikt niczego nie chce nam sprzedać za wszelką cenę. Co za ulga! Po prostu Tybetańczycy są znacznie mniej nachalni od Hindusów, weselsi, mili, a poza tym, pewnie z racji tego miejsca, które przyciąga setki turystów z całego świata, są do nich przyzwyczajeni i samo przybycie kolejnego białego do miasteczka nie stanowi dla nich nadzwyczajnej atrakcji.



DZIEŃ 6. 21/9/2005


Dzień poszukiwania Dalajlamy i szaleńczych zakupów.
Wreszcie, pierwszy raz w Indiach, porządnie się wyspaliśmy. Wstaliśmy całkowicie wypoczęci i chętni do działania. Rano, zaraz po śniadaniu, kupiliśmy bilety na nocną podróż autobusem do Manali.
Postanowiliśmy w ten sposób nie marnować kolejnego dnia na podróż, tylko wykorzystać na to noc, którą jak naiwnie myśleliśmy i tak prześpimy w, bądź co bądź, autobusie "Delux". Zresztą na zdjęciu w agencji turystycznej autobus Delux do Manali prezentował się nad wyraz okazale.

Następne godziny to zwiedzanie Tsuglagkhang Complex, gdzie znajduje się między innymi siedziba Dalajlamy i rządu tybetańskiego, dwie świątynie buddyjskie, księgarnia, Muzeum Tybetu no i oczywiście budynki klasztorne. Sam kompleks jest może mało ciekawy, ale nie ma się czego wielkiego spodziewać po budynkach, które małymi środkami zostały zbudowane przez Tybetańczyków w latach 60-tych. Za to prawdziwą atrakcję stanowią jego mieszkańcy. Mieliśmy okazję oglądać zajęcia dla młodych mnichów z - no właśnie, jak to nazwać. Z retoryki - umiejętności prowadzenia dyskusji i sporów - młodzi mnisi podzieleni na małe kilkuosobowe grupki zawzięcie o czymś ze sobą dyskutowali, często uderzając przy tym groźnie dłonią o dłoń przed twarzą oponenta, być może dla podkreślenia wagi swoich słów. Zresztą większość mnichów i Tybetańczyków, o czym przekonaliśmy się później, jest tak wesołych, że i tak spory prowadzili na wesoło, uśmiechając się przy tym przez cały czas. Dalajlamy niestety nie spotkaliśmy, ale prawdę mówiąc nie nastawialiśmy się na to. Zresztą ostatnio oficjalne audiencje zostały dość mocno ograniczone i nawet nie było wiadomo kiedy następna będzie miała miejsce. Widzieliśmy jednak podobnego do niego mnicha w restauracji i od biedy będziemy mogli powiedzieć np. przy próbie ?lansu?, że jedlismy z nim nawet kolację w knajpie.
Udało nam się też odbyć spacer dookoła kompleksu klasztornego. Okazało się, że idziemy pod prąd miejscowym szlakiem modlitewnym (taką tybetańską drogą krzyżową na świeżym powietrzu) i co chwilę spotykaliśmy, głównie starszych ludzi, którzy uśmiechali się do nas i pozdrawiali nas. Co za mili i weseli ludzie!
Prawie całe popołudnie zeszło nam na obiadowaniu (znów w tybetańskiej restauracji, pycha) i zakupach.

Autobus Delux do Manali okazał się rozklekotaną starą maszyną, która z pewnością nie miałaby prawa jeździć w Polsce w taborze PKS-u na trasie pomiędzy wioskami popegieerowskimi. Właściwie powinniśmy sobie zadać pytanie jak wyglądają zwykłe autobusy lokalne, skoro tak wygląda autobus luksusowy, ale prawdę mówiąc już wcześniej lokalnymi autobusami jechaliśmy, wiec pytania takiego sobie nie zadawaliśmy Biorąc pod uwagę indyjskie drogi w Himalajach, brawurę kierowcy oraz stan techniczny pojazdu, o jakimkolwiek spaniu w czasie drogi mogliśmy zapomnieć i o 6 nad ranem następnego dnia, po 10 godzinach podskakiwania, całkowicie wymięci wysiedliśmy z naszego deluxa w górskim kurorcie Manali.

DZIEŃ 7. 22/9/2005


Nie do końca wiemy czy dzięki sile pędu, która nas przywiodła do Manali czy dzięki naszym zmęczonym nieprzespaną nocą i niedotlenionych przerzedzonym, górskim powietrzem mózgom zawdzięczamy to, że w niecałą godzinę po wyjściu z autobusu znaleźliśmy się w dżipie marki Tata, którym mieliśmy wyruszyć w najbardziej ekscytującą część naszej wycieczki, czyli w trasę Manali-Leh przez Himalaje. Droga ta, która, notabene, powinna była być zamknięta 15. września, przechodzi przez kilka przełęczy o wysokości około 4000-5000 m n.p.m., w tym przez Tanglang La (5340), drugą najwyższą przejezdną przełęcz na świecie i jest dość niebezpieczna z powodu możliwości wystąpienia choroby wysokościowej, złego stanu dróg, śniegów i przepaści. Chyba właśnie dlatego, chęć przeżycia ekscytującej i trochę niebezpiecznej przygody skłoniła nas do tej decyzji. Biorąc pod uwagę skończony sezon letni w tym rejonie i zbliżające się śniegi mogło to nieść w sobie jakieś ryzyko. Podróż zajmuje zwykle około dwóch dni, z koniecznością przenocowania w którymś z obozów namiotowych położonych m.in. w okolicy Sarchu. Nasz kierowca okazał się jednak twardzielem i postanowił zrobić trasę na tzw. raz. My byliśmy nawet z tego powodu dość zadowoleni. Przed znalezieniem tego dżipa dowiedzieliśmy się oczywiście, że przełęcze są już zamknięte, zasypane śniegiem i być może jutro znajdziemy jakiś środek transportu, ale teraz proponują nam fantastyczny nocleg w jakimś guest housie w Manali. Po raz kolejny klasyczna hinduska ściema.

Ruszyliśmy i już po chwili Himalaje pokazały nam swoje oblicze. Deszcz, potem śnieg z deszczem, na koniec sam śnieg. W dodatku burza. Drogi szybko pokryły się warstwą śniegu i błota. Na szczęście trwało to tylko jakiś czas a my, raz po raz, pobijaliśmy nasze rekordy wysokości. Na przemian brzydka i ładna pogoda, fantastyczne widoki, skrobanie się w górę i zjazdy w dół, wąziutkie drogi nad przepaściami i kolejno: Baralacha La (5100), Lachlung La (5060) i Tanglung La (5340). Męczyło mnie choróbsko (katar, gardło, kaszel), którego nabawiłem się już w McLeod Ganj, natomiast choroba wysokogórska zupełnie się u mnie nie uaktywniła. Madzię niestety dopadła gdzieś w połowie trasy. Dzielnie z tym walczyła przez cały dzień, walnęła co prawda jakiegoś jednego czy drugiego skromnego pawika, ale próbowała się trzymać. Później przeziębienie zaatakowało mnie niestety ostrzej, najprawdopodobniej z powodu jazdy dżipem z otwartym oknem przy ekstremalnie niskich zewnętrznych temperaturach, które naszemu kierowcy rekompensowało brak sprawnej wentylacji w samochodzie. Pod koniec drogi do Leh miałem już takie dreszcze, że nie wychodziłem na postojach z samochodu. Madzi w chorobie wysokościowej towarzyszyli tym czasem dwaj Hindusi, w tym jeden puszczający pawia za pawiem w swój rozwinięty turban. Zmęczeni jak cholera zameldowaliśmy się już po północy w Lehu i dzięki znajomościom zawartym w czasie drogi udało nam się załatwić hotelik i zostać nawet do niego gratisowo dostarczonym. Niestety, choroba wysokościowa Madzi nie mijała. Leh nisko nie leży (3500) i wielu nowo przybyłych ludzi cierpi na to samo. Wymioty, ból głowy - wielu ludzi to przechodzi, trafiło i na Madzię.

DZIEŃ 8. 23/9/2005


No i żonka moja miała dzień z głowy. Rzygano, bóle brzucha i głowy - jak to Madzia powiedziała - jak na kacu gigancie, którego przeżyła dzień przed Sylwestrem parę lat temu w górach koło Limanowej. Cały dzień spędziła w hotelowym łóżku. Nie pozostaje nic tylko czekać. Ja tym czasem pospacerowałem po mieście, zrobiłem parę fotek i odwiedziłem parę biur podróży w celu zasięgnięcia języka nt. pozwoleń i wycieczek na Khardung La (5602), do doliny Nubry i okolicznych gomp. Rano spotkała mnie jednak niespodzianka. Z powodu strajku (nikt do końca nie potrafił mi wytłumaczyć o co naprawdę chodzi) zamknięte były wszystkie sklepy, knajpy i biura w mieście. Nie mogłem kupić nawet butelki wody mineralnej. Strajk zakończył się koło południa i część ludzi zdecydowała się jeszcze otworzyć swoje interesy.



Ponoć Ladakh, to jedno z niewielu miejsc na świecie gdzie siedząc na słońcu z nogami w cieniu można równocześnie dostać udaru i odmrożeń. I coś w tym jest. Czasem słońce przygrzewało tak mocno, że nie dało się chodzić bez okularów słonecznych i można było ubierać tylko tiszerta. Gdy po chwili zaszło za chmury można się było przekonać jak niska temperatura panuje pod koniec września w Himalajach na wysokości 3500 m npm. Na dobrą sprawę, w cieniu i po zmierzchu trudno wytrzymać bez kurtki z polarem, a nawet czapki i rękawiczek. Ladakhijczycy, z wyglądu podobni do Indian z Ameryki Południowej, muszą dawać sobie radę w tym klimacie. Nie są może tak uprzejmi i weseli jak Tybetańczycy, ale też wydają się całkiem sympatyczni. Faceci chodzą w sukienkach, a kobiety zwykle noszą długie warkocze. Jest tu także sporo Hindusów-Muzułmanów. Ci z kolei, w dziwny sposób obwiązują sobie szalikami głowę wokół szczęki i wyglądają jakby ich wszystkich bolały zęby.

Plany na najbliższe dni? Wszystko zależy od choroby Madzi. Ja też jestem mocno przeziębiony i czuję się fatalnie, ale staram się ruszać i nie sądzę, żeby moja choroba powstrzymała mnie przed jakimiś eskapadami. Jutro rano mamy dostać sygnał od zapoznanych sympatycznych Hindusów, którzy przyjechali tu na motorach przez całe Indie, czy i kiedy będziemy mogli się zabrać z nimi na dalsze wypady. Chcemy m.in. zobaczyć jezioro Pargong Tso przy granicy z Tybetem, zdobyć Khardung La i zwiedzić okoliczne doliny. Przyłączenie się do nich byłoby dla nas korzystne z finansowego punktu widzenia, jako że tutejsze ceny, które jak na Indie są wyjątkowo wysokie (zmowa miejscowych przewoźników dżipów, np. wyjazd do Nubra Valley, z którego najprawdopodobniej zrezygnujemy z powodu ceny, kosztowałby nas około 500 PLN za dwa dni) podawane są jako całość za wynajęcie dżipa i ponosi się jeden całkowity koszt niezależnie od tego czy jest jeden czy pięciu chętnych do podróżowania. No to julee (czyt. dżulee), czyli po ladakhijsku do widzenia, ale też dzień dobry, witaj i dziękuję.

DZIEŃ 9. 24/9/2005


I skończyła się dobra passa. Jeszcze wczoraj snuliśmy ambitne plany, a teraz wiemy, że nic z tego nie wyjdzie. Choroba, która wydawała się, że jest w fazie zamierającej, uderzyła z podwójną siłą. Oszczędzimy szczegółów, ale ta noc była dla Madzi koszmarem. Zamiast załatwiać permity i przygotowywać się do wypraw zamówiliśmy taksówkę i pojechaliśmy do szpitala w Leh. M. była tak słaba, że nie była w stanie udźwignąć swojego malutkiego plecaczka. Oczekiwanie na lekarza, który najwyraźniej nie miał ochoty przychodzić i coraz to nowe twarze pojawiające się w szpitalnej poczekalni spowodowały, ze postanowiliśmy stamtąd pryskać, mimo że byliśmy już oficjalnie zarejestrowani. Brudni, chorzy ludzie naokoło, trzęsąca się obok kobieta, prychający nie wiadomo czym staruszkowie i informacje na ścianach poczekalni na temat trądu spowodowały swoje i mimo, że byliśmy przygotowani na to, że Madzia będzie musiała tu zostać ( przygotowana piżamka i szczoteczka do zębów) daliśmy nogę żeby nie przywieźć do Polski jakiejś egzotycznej choroby.


Śmialiśmy się później, że tutejsza służba zdrowia stoi na zadziwiająco wysokim poziomie. Wystarczyło przyjść na chwilę do szpitala a już M. poczuła się lepiej. Nawet trochę podbiegała uciekając w kierunku wyjścia. W końcu M. trafiła późnym popołudniem do prywatnego lekarza, który przepisał odpowiednie medykamenty. Lekarstwa wraz z wizytą kosztowały nas około 7 PLN! Resztę dnia M. spędziła w łóżku. Ja natomiast z pewnymi przygodami poszukiwałem wolnych miejsc w samolotach do Delhi na najbliższe dni. Udało się to dopiero popołudniu. Wylatujemy już jutro rano a i tak parę godzin temu wydawało się, że będziemy zmuszeni tu zostać przez kolejny tydzień albo wracać prze Kaszmir. Szkoda niezrealizowanych planów w Ladakhu; zrealizowaliśmy tylko jeden z czterech. Trochę mnie to podłamało, ale co zrobić, choroba nie wybiera. Teraz tylko trzeba mieć nadzieję, że Madzia jak najszybciej wydobrzeje. Wydaje mi się, że będzie już tylko lepiej. Skrócony pobyt w Ladakhu spowodował, że mamy teraz trochę nadprogramowego czasu. Nie ma się co jednak mocno napalać na następne cele i miejsca, gdyż jak widać, życie bywa brutalne i może nas spotkać niejedna niemiła przygoda. Trzeba jednak wierzyć, że będzie już tylko lepiej, ostatni wieczór, kiedy żegnam się słowem "julee".

DZIEŃ 10. 25/9/2005


I opuszczamy Leh i Ladakh. Zamówiona taksówka zawiozła nas na lokalne lotnisko między górami. Mały budyneczek-terminal, jeden jedyny samolot, który ma nas zabrać a naokoło piasek i góry. Biurokracja ponad wszystko. Liczne procedury trwają i trwają. Sprawdzają nas po kilka razy.
Zainteresowanie żołnierzy wywołał mój aparacik do mierzenia wysokości oraz pudełko na soczewki kontaktowe. Obu przedmiotom, jako potencjalnie zagrażającym bezpieczeństwu samolotu, groziło niewpuszczenie do niego. Samolot, Airbus A320, okazał się o kilka klas lepszy niż międzynarodowe radzieckie samoloty Aerofłotu. Fajne widoczki Himalajów w czasie lotu. Jeszcze tego samego dnia, via Delhi, dotarliśmy do Agry i zamieszkaliśmy w dzielnicy Taj Ganj. Krótki spacer pod Taj Mahal (nieoświetlone!).

DZIEŃ 11. 26/9/2005


Bardzo fajny i długi dzień. Wstaliśmy o 5.30 żeby zobaczyć Taj Mahal o wschodzie słońca, a o 20.45 wsiedliśmy w pociąg do Varanasi i nie wiadomo kiedy i czy w ogóle zaśniemy.

Trochę się zhinduszczyliśmy. Większość typowych dla Indii rzeczy, które już widzieliśmy, nie robi na nas dużego wrażenia. To chyba dobrze, ponieważ mam na myśli głownie te negatywne zjawiska. Staliśmy się też bardziej niegrzeczni i bezpośredni w stosunku do miejscowych, głównie naciągaczy, żebraków i wszelkiej maści sprzedawców. Nie chce nam się odpowiadać na ich zaczepki, olewamy ich, robimy sobie z nich jaja albo opowiadamy jakieś głupoty wymyślone na miejscu. W sumie jest przez to znacznie weselej. W końcu jak mawiał Himilsbach: "Jak długo można pierdolić te same głupoty?". Myślę, że z czasem będziemy mieć coraz to nowsze odpowiedzi na pytania o zawód, cel przybycia do Indii, długość pobytu wiek, stan cywilny, imiona oraz narodowość.

Taj Mahal o wschodzie słońca. Całkiem przyjemny budyneczek, z bliska wygląda chyba najlepiej. Jak na budynek wygląda zaskakująco pięknie, ale jak powszechnie wiadomo za architekturą nie przepadamy i zdecydowanie większymi cudami świata są dla nas niektóre wyjątkowe miejsca stworzone prze naturę. Zdecydowanie największym "cudem świata" jest dla nas natomiast to, że krowa, która przez kilka czy kilkanaście lat żywi się śmieciami i workami foliowymi jeszcze żyje. Jak to jest możliwe? Cena wjazdu do TM to osobny rozdział. Pawie 60 PLN od osoby to rozbój w biały dzień, szczególnie że Hindusi płacą tylko 1,5 PLN. No cóż, i tak każdy obcokrajowiec zapłaci skoro przyjechał już dla tego cudu świata często z innych kontynentów.

A teraz coś o hinduskich trikach:
1. kupując bilet do Taj Mahal dostaje się dodatkowo możliwość zwiedzania m.in. Czerwonego Fortu w Agrze, Baby Taj Mahal i opuszczonego miasta Fatehpur Siki.
Specjalnie upewniliśmy się co do tego u pani bileterki. Niestety okazało się, że w ramach tego biletu mamy tylko zniżki na ww. atrakcje w wysokości jakiegoś superdodatkowego taksu od zabytków, a całą resztę, czyli co najmniej 90% wartości biletu musimy dopłacić z własnej kieszeni. Jawne i oficjalne chyba oszustwo!
2. złożono nam dzisiaj także następującą ofertę: pojedziemy do odpowiedniego lekarza, podpiszemy dokumenty, że dopadła nas jakaś choroba i byliśmy z niej leczeni i zainkasujemy po 2000 rupii (150 PLN) od łebka. Oczywiście chodzi o wyłudzenie odszkodowania od naszego ubezpieczyciela. Facet przekonywał nas, że to szybkie i pewne, zresztą miał doświadczenie w ubijaniu tego typu interesów właśnie z Polakami. Nie skorzystaliśmy tym razem. Możemy jednak powiedzieć: "nasi tu byli!". Wiwat Polonia i Hindustan!
3. sympatyczny rikszarz zaoferował nam sporą zniżkę za wynajęcie rikszy na kilka godzin, którą miał nas obwieźć po najważniejszych punktach Agry, jeżeli pojedziemy z nim do przynajmniej 2 sklepów, w których spędzimy po co najmniej 15 minut. Nie musimy nic kupować, wystarczy, że tam pobędziemy, pokręcimy się i będziemy udawać zainteresowanych niektórymi produktami. Na tę propozycję, chyba głównie z tego powodu, że i tak mieliśmy parę godzin do odjazdu pociągu oraz dodatkowo stanowiło to pewnego rodzaju śmieszną przygodę, postanowiliśmy przystać. Poszwędaliśmy się po burżujskich sklepach z niewiarygodnie drogimi, jak na Indie, produktami, udawaliśmy zainteresowanie zakupami, a nawet negocjowaliśmy zakup marmurowego stolika za 2000$. Biedny ekspedient już myślał, że zostanie "sprzedawcą miesiąca".
Skorzystałem też w jednym ze sklepów z ubikacji, do której po raz pierwszy w tym kraju wszedłem z nieukrywaną przyjemnością. Pan "toaletowy" otworzył mi drzwi, odkręcił kurek z wodą, podał mydło, a na koniec już czekał z jednorazowym, materiałowym ręczniczkiem abym mógł wytrzeć ręce. Niezły czad! Nasz kierowca też był nad wyraz zadowolony, gdyż zainkasował od każdego sklepu po 50 rupii za przywiezienie zagranicznych zakupowiczów. A to nie wszystko. Sklepy takie zliczają liczbę przywiezionych frajerów przez danego rikszarza i najlepszych promują na koniec roku specjalnymi nagrodami. Nasz spryciarz dostał za zeszły rok odtwarzacz DVD, a tym roku, jak sam dobrodusznie wyznał, był bardzo napalony na lodówkę. Zresztą okazał się bardzo śmiesznym facetem. Już przed pierwszym kursem wypalił sobie zioło, a następnie powtórzył to przynajmniej trzy kolejne razy. Po ziele ponosiła go fantazja: jeździł pod prąd zatłoczonymi ulicami, śmiał się od ucha do ucha i cały czas gadał. Trzeba powiedzieć, że czasem nawet sensownie.

Pod wieczór internecik, dobra kolacja w restauracji rekomendowanej przez Lonely Planet, a następnie riksza na podmiejski dworzec, skąd mieliśmy odjechać do Varanasi.

DZIEŃ 12. 27/9/2005


A my dalej w pociągu. Jedziemy już 15 godzin a Varanasi jak nie było tak nie ma. Mamy już kilka godzin spóźnienia, na miejscu mieliśmy być przed 8 rano, jest 12 w południe. Dopiero dziś doświadczyliśmy legendarnej niepunktualności indyjskich pociągów. Straszny upał, leje się z nas pot, trzęsie, ciężko jest pisać w takich warunkach. Pociąg co chwilę staje, nawet na kilkadziesiąt minut, na lokalnych, wiejskich stacjach. Jest z niego taki ekspres jak z autobusu do Manali - autobus Delux. W tym kraju większość rzeczy się chyba tylko ładnie nazywa.

Dalej w drodze, jedziemy wagonem klasy second class sleeper (jak ruskie i ukraińskie plackarty, tylko trzy łóżka w pionie, a nie dwa jak w tamtych). Brud i smród chyba większy niż w plackartach. Głownie z powody większego upału i większej skłonności miejscowych do rzucania śmieci prosto pod swoje nogi. Ale jeśli chodzi o komfort spania w nocy - nie ma porównania z autobusem. Tu przynajmniej przespaliśmy się parę godzin. Kiedy wreszcie dojedziemy do tego cholernego Varanasi???

Uff, dojechaliśmy na miejsce z prawie pięciogodzinnym opóźnieniem! Dobry wynik. Na dworcu trafiliśmy akurat na obchody Międzynarodowego Dnia Turysty. Rzucili się na nas jacyś oficjele w mundurach i założyli na szyję hawajskie wieńce z kwiatów, a następnie, prawie na siłę, wepchnęli do biura informacji turystycznej, gdzie również nie do końca pytając czy coś od nich chcemy, zaczęli jednostajnym głosem wymieniać wszystkie atrakcje Varanasi. Na sam koniec kolejni urzędnicy wzięli nas w swoje ręce i poprosili o odpowiedź na oficjalną ankietę składającą się z jednego pytania: "Co się Wam podoba w Varanasi?". Rewelacja, zadali nam to pytanie w pięć minut po przyjeździe do miasta, kiedy nawet nie zdążyliśmy opuścić dworca. Komedia!



Naczytaliśmy się strasznych rzeczy o mieście. Że obrzydliwe, śmierdzące, powodujące odruchy wymiotne. Śmierć, trupy, miejsce nie do życia. Dla nas Varanasi to jednak typowe hinduskie miasto. Tyle samo w nim syfu i smrodu ile w dotychczas odwiedzanych przez nas miejscowościach (nie licząc oczywiście miast w Himalajach). Z powodu monsunu, poziom Gangesu znacznie się podniósł i spacerowanie wzdłuż ghatów było niemożliwe. Musieliśmy więc kluczyć po wąskich uliczkach starego miasta. Trafiliśmy m.in. na ghat służący do kremacji zmarłych. Oglądaliśmy fragmenty kilku ceremonii. Gdy przyszliśmy paliły się dwa stosy, później przyniesiono dwa kolejne ciała, które najpierw zamoczono w rzece a dopiero potem podpalono na stosie. Oczywiście nie obyło się bez nalegania zarządcy ghatu o wsparcie finansowe, które przeznaczyłby na drewno dla biednych ludzi. Madzia była lekko zniesmaczona miejscem, chyba niezbyt podobał się jej popiół, który osadzał się na naszych ciałach. Powiedziała zresztą, że czuje się trochę oblepiona tymi zmarłymi. Po kolejnej godzinie kluczenia po mieście oraz krótkiej wizycie u sprzedawcy jedwabiu dotarliśmy do głównego ghatu, gdzie z wynajętej łódki oglądaliśmy nieznanej nazwy ceremonię odbywającą się nad samym Gangesem. Na koniec kolacja i długi spacer przez miasto do hotelu, pod którym daliśmy się jeszcze naciągnąć chłopakowi na pływanie po Gangesie jutro o wschodzie słońca. Smyk ma na nas czekać pod hotelem o 5.30. Znów nas czeka krótka noc.

DZIEŃ 13. 28/9/2005


Cały dzień w Varanasi. Rano rejsik po Gangesie w promieniach wschodzącego słońca. Varanasi, jako jedno z najświętszych miejsc hinduizmu, przyciąga nie tylko osoby pragnące dokonać kąpieli czy kremacji zwłok swoich bliskich, ale również wszelkiego rodzaju myślicieli, mędrców, świętych mężów, żebraków, kapłanów oraz różne inne mocno zakręcone osoby. Naprawdę wyjątkowo ciekawe miasto. I wcale nie śmierdzi tak, jak opisują to ludzie, którzy widząc palone zwłoki i wiedząc jak zanieczyszczony jest Ganges utrwalają taki obraz. Sami widzieliśmy pewnego białasa, który siedział w łódce oddalonej kilkadziesiąt metrów od ghatu kremacyjnego z chustką przyłożoną do twarzy jak Michael Jackson idący na spacer albo człowiek przechodzący obok zakładów mięsnych senatora Stokłosy. On po prostu uwierzył w to, że śmierdzi. My staliśmy na ghacie dużo bliżej kremowanych zwłok i czuliśmy tylko zapach ogniska.




Później wynajęliśmy rikszarza na parę godzin, aby powoził nas po innych ciekawych miejscach Varanasi. Odwiedziliśmy też parę sklepów. Z pewnym powodzeniem, gdyż na koniec dnia mieliśmy w torbach m.in. dwa jedwabne szaliki, 6-cio metrowe sari oraz wielka jedwabną, bordową kapę na łóżko. I teraz my, głupki, będziemy musieli to wszystko taszczyć aż do Nepalu, a potem z powrotem przez pół Indii! Ogólnie przyjęło się, że podczas naszych zakupów Madzia gra rozrzutną żonę, a ja męża kompletnie nie zainteresowanego zakupami, którego głównym zajęciem jest stopowanie jej w wydawaniu rodzinnych pieniędzy. Kapę na łóżko kupiliśmy u poznanego trochę wcześniej Hindusa, który, o dziwo, wiedział gdzie leży Polska, a nawet znał dwa słowa w naszym języku: dupek i kurwa. Nasza rozmowa wyglądała więc mniej więcej tak:
- Hello kurwa
- How are you, dupek
- I can give you kurwa 500 rupees for this bed cover
- Are you joking, dupek?
Było bardzo śmiesznie. Wieczorem poszliśmy do kina. Chcieliśmy zobaczyć jakąś słynna miejscową produkcję. Nasłuchaliśmy się sporo o klasycznym indyjskim filmie. Pomieszanie stylów i konwencji, śpiewy i tańce pomiędzy poszczególnymi scenami wstawione od tzw. zupełnej czapy. Kino stare jak świat, wentylatory głośno chodzą i lekko zagłuszają dźwięk, obraz naprawdę słabej jakości. My jednak czekamy na film. Wreszcie koniec reklam i Columbia Pictures Presents... o w mordę, amerykański film. A specjalnie próbowałem się dowiedzieć u biletera na jaki film sprzedaje mi bilety. Nie udało się. Film okazał się horrorem klasy D. Przez pierwszych 15 minut duch z szafy porwał jedną dziewczynę, a drugą "prawie". Nie wiemy ile ich porwał przez dwie godziny, bo po 15 minutach uciekliśmy z kina.

DZIEŃ 14. 29/9/2005


Dzień bez historii, dzień drogi. Ponad 11 h w lokalnym, strasznym autobusie relacji Varanasi-Sunauli (granica z Nepalem). Upał, siedzenia z dermy, przystanki co 500 metrów. Koszmar.



Na uwagę zasługują kolejne przykłady oszustw Hindusów. Będąc 50 metrów od dworca autobusowego pewien rikszarz postanowił mnie przewieźć do niego, twierdząc, że do dworca jest jeszcze bardzo daleko. Jechał obok mnie i wmawiał to samo przez cały czas. Zrezygnował parę kroków przed dworcem. Uwaga również na hotel Elvis w Varanasi. Właściciele to oszuści. Próbowali nas naciąć na trzy rzeczy. Zawyżyli wcześniej ustaloną cenę noclegu. My jednak nie zapłaciliśmy nadwyżki. Skończyło się awanturą. Dodali także "specjalny podatek" 10% do ceny noclegu oraz jedzenia i picia w restauracji. To już im darowaliśmy. W dodatku przynieśli zawyżony rachunek z restauracji, na którym dopisano nam tomatoe spaghetti, którego ani nie zamawialiśmy ani nawet nie widzieliśmy na oczy.

Wieczorem, już po zmroku, kupujemy za 30 $ od sztuki wizy nepalskie i na piechotę przekraczamy granicę. Jeszcze wymiana pieniędzy, kolacja w obskurnej knajpce z poznaną w autobusie Szwedką zmierzającą do Kathmandu i do spania.
Można powiedzieć, że dotarlismy do kraju, ??którego nie ma! Przynajmniej wg Pani z biura obsługi klienta operatora Plus GSM, która na pytanie o ceny połączeń i sms-ów z Nepalu, odpowiedziała, że Nepal jest przecież w Indiach. No i miała trochę racji, bo Plus nie miał najwyraźniej w Nepalu podpisanej umowy z lokalnymi operatorami. Konkurencja miała. A może Szanownej Pani Nepal pomylił się z Tybetem?

DZIEŃ 15. 30/9/2005


Noc w ohydnym hotelu. Jeszcze w czymś takim nie spaliśmy i mam nadzieję, że nigdy więcej nie będziemy. Zostałem pogryziony przez nieznane stwory. Czyżby to pchły? Kolejny dzień podróżnej mordęgi. Znów lokalny autobus, tym razem nepalski. W ilości przystanków po drodze oraz ilości osób pakujących się do niego nie różni się niczym od indyjskiego odpowiednika. Męczy mnie ta podróż, Madzia jakoś lepiej to znosi. Upał i pot. Wieczorem okaże się, że jednak byłem chory. Zmieniają się za to widoki za oknem, wjeżdżamy w zielone, niskie Himalaje. Jest jeszcze jedna różnica. Co jakiś czas autobus zatrzymywany jest przez żołnierzy, którzy czasem wchodzą do środka i zaglądają do przewożonych pakunków, a czasem wyrzucają na zewnątrz podróżnych. Nas jednak nie ruszają. Do autobusu wchodzą z naładowanymi karabinami, wycelowanymi prosto w nas, jako że siedzimy w pierwszym rzędzie. A jakby któremuś się palec wymsknął? Na drogach widać dużo zasieków - poustawiane zapory z wielkich głazów, opon i zalanych betonem blaszanych beczek. Często wszystko ogrodzone jest dodatkowo drutem kolczastym. Czekpointy ustawione są co pare - parenaście kilometrów, co znacznie spowalnia poruszanie się po kraju. Widać, że trwają walki z partyzantką maoistyczną, która stanowi dość duże zagrożenie, naszczęście nie dla turystów, których tylko łupią finansowo, ale nie robią krzywdy. Pecha mieli tylko 2 rosyjscy himalaiści, którzy wylecieli w powietrze w autobusie, w którym partyzanci podłożyli bombę jakiś czas temu. Maoiści nie spodziewali się jednak, że w tamtym regionie przebywać będą jacykolwiek turyści. W planie mieli wszak wysadzenie kilku miejscowych.

Wreszcie dojeżdżamy do Pokhary, nepalskiego kurortu. To inny świat niż Indie, przede wszystkim znacznie czystszy. Komercja, restauracje i sklepy pod turystów zagranicznych, w sumie nie to, czego tutaj szukaliśmy, jednak po 2 tygodniach w totalnym syfie podobają nam się te luksusy. Odpoczniemy dwa dni i wyruszamy w dalsza drogę. Hotel, Pokhara Peace Home, który wybraliśmy też jest zdecydowanie najlepszy z wszystkich, w których do tej pory nocowaliśmy. Czysty, obszerny pokój, dobra łazienka, gorąca woda 24 h, duże okna z dwóch stron. Wszystko za 200 rupii nepalskich, czyli około 10 PLN za dobę za dwie osoby. W dodatku cały hoteli otoczony jest ładnym, kolorowym i zadbanym ogrodem.
Dobra kolacyjka w Punjabi Restaurant, spacer po mieście, oglądanie towarów w sklepach outdoorowych, szukanie mapy na trekking. Wieczorem Madzia załatwia z właścicielem hotelu taksówkę, która przyjedzie jutro rano o 5 pod nasz hotelik, aby zabrać nas w pobliże góry Sarangkot, z której chcemy zobaczyć wschód słońca. Ja niestety jestem coraz bardziej chory i około 20 kładę się do łóżka. Okropnie się pocę po eferalganie. A jutro trzeba wstać tak wcześnie.

DZIEŃ 16. 01/10/2005


Pobudka o 4.30. Wczoraj zbudziliśmy się o 5.30, dwa dni temu podobnie. Zupełnie przestawiły nam się tutaj godziny. Wstajemy wyjątkowo wcześnie, ale zwykle chcemy dobrze wykorzystać cały dzień. A to poranny autobus, a to pociąg, a to wschód słońca. Swoja drogą, który to już nasz wschód słońca podczas tego wyjazdu? Jak dotąd, tylko raz, w McLeod Ganj wstaliśmy zaraz przed 9 i było to dla nas wyjątkowe przeżycie. Niezłe wakacje!
Czuję się trochę zdrowszy, ale wyjątkowo słaby po przepoconej nocy. Taksi, później opędzanie się od domorosłych przewodników. Każdy opowiada jaka to daleka droga, jaka trudna i niebezpieczna. Opędzamy się jednak od nich i po kilkudziesięciu minutach, z czego tylko na początku trzeba korzystać z latarek, dostajemy się na szczyt Sarangkot. Na szczycie, oprócz kilku turystów, znajduje się posterunek wojskowy. Na jednego turystę przypadał mniej więcej jeden żołnierz z karabinem. W miarę jak słońce pojawiało się coraz wyżej na niebie widoki stawały się coraz lepsze. Podziwialiśmy ośnieżone szczyty, coraz jaśniej błyszcząc w promieniach wschodzącego słońca.



Widzieliśmy dwa ośmiotysięczniki: Annapurnę i Dhaulagiri oraz m.in. kilka niższych szczytów Annapurny, Himchuli, a przede wszystkim Machhapuchre (Rybi Ogon), który, choć ma "tylko" 6993 m npm, góruje nad pozostałymi szczytami. Fajny spacer, super widoczki, przydałoby się tylko być jeszcze bliżej tych gór. Nie tym razem jednak. Wracamy (2-3 h) w dół przez malutkie wioseczki i pola ryżowe. Dziesiątki różnych dróżek i ścieżek, ciężko znaleźć właściwą. Wreszcie schodzimy i jemy dobre śniadanie na tarasie z widokiem na jezioro. W mieście wykupujemy one day rafting za 20 $ od łebka, po którym mamy zostać odtransportowani do Kathmandu. Całe popołudnie spędzamy na łódce wypożyczonej od Tybetańczyków. Najpierw płyniemy na wyspę zobaczyć świątynię (nic specjalnego), później pływamy trochę po jeziorze, ja nawet się w nim kąpię. Piszemy, czytamy, opalamy się, można powiedzieć, że przez chwilę mamy klasyczne wakacje.

Czym różnią się Nepalczycy od Hindusów, poza oczywiście wyglądem, historią, kulturą etc? Brutalnie mówiąc (przepraszam wszystkich porządnych Hindusów, których pewnie są miliony, najczęściej spotykaliśmy jednak tych opisywanych poniżej) tym, że Hindus wyrzuci każdy śmieć albo plunie w miejscu, w którym stoi, chociażby był to próg jego domu. Nepalczyk zrobi parę kroków w bok.

Na koniec ciekawa historyjka z Waranasi obrazująca te zwyczaje. Wynajęlismy rikszarza, który wozil nas po "most interesting places" w mieście. W pewnym momencie poprosiłem go, żeby się zatrzymał i pokazał mi gdzie w pobliżu znajduje się toaleta, ponieważ zachciało mi się sikać. W odpowiedzi Hindus pokazał zatłoczoną ulicę, którą jechaliśmy i powiedział: "Tu!". Wysiadłem, odwróciłem się tyłem do wszystkich i wszystkiego i obsikałem ścianę jakiegoś domu. Można powiedzieć, że stanowiło to kolejny etap asymilacji. Oni nie czują w końcu żadnego zażenowania takimi sytuacjami. W taki razie ja też od dzisiaj będę kierował się mottem: "Zero obciachu!".

DZIEŃ 17. 02/10/2005


Raftingowaliśmy razem z dwoma parami: z Izraela i mieszaną parą chińsko-amerykańską. Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem, jak dobrze Amerykaniec nawijał po chińsku. Jak twierdził, nauczył się przez 3 lata pobytu w Szanghaju. Rafting ok, ale bez rewelacji. Po prostu rzeka, na której pływaliśmy, Thirsuli, pomimo, że leży w Himalajach nie jest jakąś nieposkromioną bestią. Było parę ekscytujących momentów, ale zdecydowanie za mało. Mimo wszystko, specjalnie nam nie żal wydanych pieniędzy. Po raftingu zapakowaliśmy się w autobus i po kilku godzinach, w tym po godzinie w korku na obrzeżach Kathmandu, znaleźliśmy się w stolicy Nepalu. Tu trochę powybrzydzaliśmy co do hoteli, ale w końcu zakotwiczyliśmy w New Tibet Rest House w turystycznej dzielnicy Thamel. Wieczorem, co za niespodzianka, przez przypadek spotkaliśmy na ulicy Leszka wraz z parą poznaną w Delhi. Wrócili już z trekkingu do bazy pod Annapurną. Jaki ten świat mały. Zdążyliśmy jeszcze pogadać, powymieniać wrażenia i zjeść wspólnie kolację.

W porównaniu z Hindusami, Nepalczykom słowo Polska coś mówi. Parę razy zdarzało nam się jak po przyznaniu się do kraju pochodzenia słyszeliśmy w odpowiedzi: "dobra, dobra" czy "dzień dobry". Pewien koleżka znał nawet Jurka Kukuczkę (to nie my się spoufalamy, to on go tak nazywał), którego ponoć spotykał wiele razy prawie 20 lat temu.

DZIEŃ 18. 03/10/2005


Wstajemy wcześnie i zgłodniali wrażeń rzucamy się w wir zwiedzania. Punkt za punktem, minuta po minucie przerabiamy całe Kathmandu, a właściwie jego najciekawsze miejsca. Schodzi nam dokładnie cały dzień. Miasto ciekawe. Możemy potwierdzić to, co czytaliśmy o nim wcześniej, a mianowicie, że miesza się w nim nieustannie sacrum z profanum.


Dziesiątki kilkusetletnich zabytków używanych w dalszym ciągu jako domy, zakłady pracy, warsztaty. Dla nas to piękne i niezwykle cenne zabytki, światowej klasy unikalne miejsca, dla Kathmandyjczyków to często stare i niewygodne już własne domy albo miejsca pracy. Na każdej ulicy można znaleźć świątynię albo miejsca kultu. Prawie wszystkie postaci bogów czy zwierząt wypaćkane są ryżem, kwiatami i różnymi proszkami w kolorze czerwonym lub żółtym. Hinduiści uwielbiają się w tym mazać. A tu wsadzimy Buddzie ogóreczka do buzi, a tu posypiemy Ganeshę ryżem i kwiateczkami. Temu pomażemy pyszczek, tamtemu całą głowę. Są w tym niesamowici. Durbar Square w Kathamndu robi duże wrażenie. Bardzo ciekawe miasto. O dziwo, turystów na starym mieście jest niezwykle mało. Za to w turystycznej dzielnicy Thamel w kafejkach internetowych, restauracjach, czy sklepach - tłumy. Czyżby większość przyjechał tu tylko tanio pożyć: pojeść, popić i popalić ciaras?

DZIEŃ 19. 04/10/2005


Wozimy się po Kathmandu i okolicznych miejscowościach taksówkami jak paniska. Są dość tanie (trzeba się ostro targować), a w dodatku nie ma środka lokomocji dotychczas przez nas wykorzystywanego najczęściej, czyli autorikszy. Są co prawda rowerowe, ale jeżdżą tylko na ograniczonych trasach, po Thamelu czy starym Kathmandu. Dziś zwiedzaliśmy Patan, które kiedyś jako państwo-miasto konkurowało ostro z Kathmandu i Bhaktapurem o palmę pierwszeństwa w kotlinie Kathmandu. Durbar Square, tak jak i w Kathamndu, robi niesamowite wrażenie. Może nawet większe niż w stolicy. Tu także robimy spacer starymi uliczkami. Z Patanu wieziemy się taryfą do Swayambhunath, zwanej także Monkey Temple, buddyjskiej stupy stojącej na wzgórzu nieopodal stolicy. Pięknie, szkoda tylko, że słońce chowa się przez cały dzień za chmurami i zdjęcia wychodzą nieciekawe. Turystów zagranicznych, tak jak w Patanie czy starym Kathamandu, niewielu.
Fotografujemy mnichów, świątynię i małpy. Wieczór spędzamy buszując po sklepach ze sprzętem turystycznym. Niestety czujemy się zawiedzeni. Naczytaliśmy się, że można tu kupić dobry sprzęt w rewelacyjnych cenach. Nie wiemy skąd takie opinie. Większość towaru to podróbki, w dodatku wyjątkowo podłej jakości. Jak się dowiedzieliśmy, w samym Nepalu znajduje się kilkaset małych manufakturek, w których powstaje sprzęt outdoorowy, głównie z logo The North Face. Niektóre z nich mają jednak nawet problem z poprawnym podrobieniem logo producenta. Oczywiście wielu sprzedawców, jak mantrę powtarza zadnie, że są to wysokiej jakości oryginały. Ręce opadają.

W miarę jak coraz dłużej przebywamy w Indiach i Nepalu, staramy się niestety coraz bardziej chamscy w stosunku do lokalnych nachalnych handlarzy, rikszarzy, żebraków, przedstawicieli agencji trekingowych i turystycznych, świętych mężów baba i wszystkich innych naciągaczy, którzy nie dają nam przejść swobodnie kilku metrów po ulicy. Zwykle chcą pieniędzy (za wszystko, nawet za pokazanie ulicy, o którą się pytamy a która jest 20 metrów obok, zwykle jednak za nic - po prostu "give me 10 rupees"), albo chcą nas gdzieś zawieść, zaprowadzić lub opchnąć jakiś "badziew" w stylu fujarki albo "maści z tygrysa" usuwająceh wszelkie choroby, z AIDS i rakiem na czele. Często pytają też dla samego pytania: "which country?", choć więcej angielskich słówek już nie znają. Znudziło się nam więc ciągłe odpowiadania "poland" czy "jurop". Wciąż zmieniamy kraje, z których pochodzimy. Raz jest to Białoruś, a czasem Neverland. Jakiś czas temu naszą odpowiedzią na pytanie skąd jesteśmy stało się: "Spod Chełma". Niektórzy próbują powtarzać i kiwają ze zrozumieniem głowami. Jeden człowiek przebił jednak wszystkich mówiąć: "Spod Chełma? Very beautiful country!"

DZIEŃ 20. 05/10/2005


Nie zaczynamy od zwiedzania jak co dzień. Trzeba zaplanować dalszą podróż, a wciąż nie wiemy czy do Royal Chitwan National Park mamy jechać w ciemno, na własną rękę, czy mamy wykupić pakietową wycieczkę, w którymś z biur podróży, do czego jesteśmy namawiani. Chodzimy od biura do biura, pytamy o szczegóły. Chyba jednak pojedziemy na własną rękę. Popołudniu zwiedzamy. Najpierw jedziemy do Pashupatinath - najważniejszej hinduskiej świątyni Nepalu. Wiemy, że niehinduistom wstęp do świątyni jest zakazany, ale chcemy zobaczyć kremacje nad brzegiem świętej rzeki Bagmati. Na miejscu każą nam zapłacić po 250 rupii od łba za wejście. Stanowczo za dużo. 500 rupii to ponad dwie doby hotelowe w Kathmandu dla naszej dwójki. Polak jednak potrafi; jakimiś ścieżeczkami i pomościkiem dostajemy się na miejsce, omijając budki z biletami. Chyba jesteśmy z tego dumni. Nie wiem czy powinniśmy.

Siedzimy na brzegu rzeki pod drugiej stronie ghatów kremacyjnych. Na drugą stronę mamy raptem 20-30 metrów. Bagmati w tym miejscu to, w porównaniu z Gangesem, malutki strumyczek. Oglądamy ceremonię kremacji. Jest już jednak ciemno, po zachodzie słońca i zdjęcia z pewnością nie będą pierwszorzędnej jakości. Oglądamy przejmujące wydarzenia, jak rozpacz kobiet przy stosie płonącego członka rodziny. Troszeczkę czujemy się jak intruzi. W szarówce wędrujemy około pół godziny do Bodhnath - największej w Nepalu i jednej z największych na świecie stup buddyjskich. Jest już ciemno, modlą się mnisi, gdzieś w tle słychać buddyjskie mantry. Czuć atmosferę Tybetu. Wyjątkowo klimatyczne miejsce. Szkoda, że jest już ciemno i nie możemy zrobić zdjęć. Musimy tu jutro przyjechać ponownie.

DZIEŃ 21. 06/10/2005


Dzień upłynął nam, mówiąc po staropolsku, na szopingu, z małym epizodem na ponowne odwiedzenie Bodhnath i okolicy, zwiedzenie klasztoru gdzie mieszka 180 mnichów, z których część przyłapaliśmy podczas obiadu w plenerze. Duch Tybetu jest obecny w tym miejscu. Przez chwile tak się nakręciliśmy, że zaczęliśmy zastanawiać się nad kupieniem tybetańskiego fartuszka w paski do kuchniJ. Za to w Kathamandu kupowaliśmy już jak szaleni. Madzia jest rewelacyjną negocjatorką. Zbija wszystkie ceny zawodowo. Jak Auchan. Lubię oglądać ja w akcji. Nie straszna jest jej żadna cena. Wracając jeszcze do Tybetańczyków. Są zdecydowanie najsympatyczniejszym narodem, który mieliśmy okazję poznać podczas naszej wyprawy. Dobrzy, weseli, uczciwi, zawsze uśmiechnięci. Są rewelacyjni! Nie wiemy czy taki mają charakter (chyba tak i oby) czy tacy są dla innych, bo tyle sami wycierpieli. W każdym razie dajemy im zarobić na każdym kroku. Jemy w tybetańskich restauracjach, śpimy w tybetańskich guest housach, kupujemy u nich drobne pamiątki. Jeżeli kiedyś będziecie mogli coś dla nich zrobić - zróbcie to!

Jutro rano mamy autobus do Chitwan. Nie skorzystaliśmy w końcu z usług żadnego biura turystycznego i jedziemy na własną rękę. Zobaczymy czy dobrze na tym wyjdziemy. Naszym celem jest upolowanie (obiektywem) nosorożca z grzbietu słonia.

DZIEŃ 22. 07/10/2005


No i jak na razie nosorożca nie upolowaliśmy. Co prawda, na wycieczkę na słoniu wyruszamy dopiero jutro, niemniej jednak już dzisiaj, przed zachodem słońca, z naszym przewodnikiem wyruszyliśmy do dwóch miejsc, w które nosorożce lubią o tej porze dnia przychodzić. Nie zobaczyliśmy jednak nic poza jakąś wydrą, orłem i małym szczurkiem. Zobaczyliśmy za to ładny zachód słońca. Nasz przewodnik, mimo że "wykupiony" jest dopiero od juta postanowił chyba trochę dorobić proponując nam, jak mówił, darmową wieczorną wycieczkę. Nie zobaczyliśmy jednak nosorożców, więc nie dostał za to żadnych pieniędzy, Mówiąc okrutnie: "No rinos, no money".

Przyjechaliśmy do Sourahy, wsi przy samej granicy przy Royal Chitwan National Park z opóźnieniem. Po drodze z Kathamndu trafiliśmy na jakiś wypadek i kosztowało nas to trochę czasu. W dodatku autobus turystyczny stworzony był chyba dla krasnoludków. Siedzenia naprzeciw były tak blisko, że już po chwili bolały kolana. Do tego znów korki i upał. Po przyjeździe do wioski rzuciła się na nas zgraja naganiaczy. Jeszcze czegoś takiego nie przeżyliśmy. Najpierw Madzię (ja ściągałem z dachu autobusu plecaki), a później także i mnie zaatakowali reprezentanci chyba wszystkich hoteli w okolicy. Krzyczeli jeden przez drugiego i próbowali wcisnąć nam w łapy wizytówki czy ulotki swego hotelu. Nie wiem jak w tym tumulcie wybraliśmy w końcu Jungle Sunset Camp. Jak się później okazało, chyba całkiem dobrze. Już po chwili siedzieliśmy w odkrytym dżipie, który po kilkunastu minutach dowiózł nas od hotelu przepięknie położonego na samą rzeką, za którą zaczyna się park narodowy. Zaoferowano nam usługi miejscowego przewodnika, który długo opowiadał o możliwych wycieczkach i ich cenach. W końcu postanowiliśmy, że wcześnie rano następnego dnia zaczniemy canoeingiem, a następnie zrobimy wycieczkę po dżungli z przewodnikiem. Popołudniu na grzbiecie słonia wyruszymy na poszukiwanie nosorożców. Będzie nas to w sumie kosztowało około 170 PLN, jutro wieczorem będziemy już wiedzieć czy było warto. Jeszcze ciekawostka: gdy Madzia zapytała się naszego przewodnika czy można się bezpiecznie wykąpać w rzece przepływającej przez dżunglę i obok naszego hotelu odpowiedział, że tak, sam się w niej często kąpie. Gdy M. zapytała czy w rzecze żyją jakieś zwierzęta, odpowiedział: "Just crocodiles".

Wieczorem, po zachodzie słońca postanowiliśmy się jeszcze przejść po wioseczce, ale zaraz zrobiło się całkowicie ciemno i mieliśmy sporo problemów z dotarciem do naszego hotelu. Trochę pobłądziliśmy po ciemku, ale jakoś się udało, chociaż trzeba przyznać, że M. zaczęła się lekko bać nosorożców, które ponoć zakradają się w nocy do wioski i zjadają rolnikom płody. My żadnym płodem jednak nie jesteśmy i obeszło się bez przygód.

DZIEŃ 23. 08/10/2005


Siedzę leniwie w cieniu nad samą rzeką. Przede mną park narodowy w całej okazałości. Zaraz podadzą obiad a o 15 wskakujemy na słonia. Można powiedzieć ze teraz dla nas to już nie pierwszyzna. Kończąc canoeing i jungle walk zobaczyliśmy kąpiące i bawiące się słonie. Najpierw porobiliśmy sporo zdjęć, później za śmieszne pieniądze zdecydowaliśmy się na wodną zabawę z tym olbrzymem. Kąpiel ze słoniem okazała się rewelacyjnym przeżyciem. Przed chwilą zrobiliśmy krótki spacer do wioski. Ludzie żyją w lepiankach krytych strzechą chyba tak, jak 200 lat temu, a utrzymują się z tego, co sami wyhodują i uprawią. Niesamowite wrażenie robią słonie spacerujące po okolicy (oczywiście z przewodnikami-opiekunami), ewentualnie stojące w zagrodzie, tak jak krowa czy koza. Upał jest jednak nie do zniesienia i postanawiamy szybko wracać.



Już po elephant back safari. Było całkiem ok. Dla Polaków to w sumie niezła atrakcja. W dodatku zrealizowaliśmy nasz cel, czyli zobaczyliśmy wreszcie nosorożce. Podróż na słoniu jest cholernie niewygodna. Cztery osoby musza tłoczyć się na specjalnej małej, drewnianej platformie na grzbiecie zwierza. Trzęsie jak diabli, ciało obija się o sąsiada albo o deski. Muszę przyznać, że po 2 godzinach miałem już dość i myślałem w jaki sposób by tu szybko zejść na dół. Nie z powodu nudów, tylko właśnie z powodu braku komfortu, a właściwie z powodu totalnego dyskomfortu. Wracając do nosorożców, to naprawdę dziwne, że te zwierzaki, które nie reagują obojętnie na człowieka (atakują albo uciekają) przestają zupełnie zwracać na nas uwagę, gdy siedzimy na słoniach. Pierwszy dzisiejszy nosorożec zupełnie sobie nic nie robił z obecności kilku słoni objuczonych ludźmi, drugi i trzeci uciekły dopiero po chwili. Podsumowując Chitwan, trzeba przyznać, że pobyt był udany. Zobaczyliśmy nosorożce, pojeździliśmy na słoniu, odbyliśmy cudowną kąpiel ze słoniem w rzece, widzieliśmy tez krokodyle. Jak dla nas to wystarczająca porcja egzotyki. Było tu warto przyjechać.

DZIEŃ 24. 09/10/2005


Turist busem (czytaj: zwykłym lokalnym autobusem, zatrzymującym się gdzie popadnie co 5 minut i zabierającym wszystkich lokalsów z tobołami) dotaszczyliśmy się po paru godzinach do granicy z Indiami. Do Indii przedostaliśmy się wspólnie z Polką Anitą i jej chłopakiem Holendrem, którzy przemierzyli do tej pory szlak przez Rosję, Mongolię, Chiny, Tybet do Nepalu. Przekroczyliśmy wspólnie granicę, załatwiliśmy formalności i wzięliśmy dżipa do Gorakhpuru, z którego oni maja zamiar pojechać do Varanasi, a my nocnym pociągiem do Delhi. I tu zaczyna się pierwsza część naszej przykrej przygody pt. "kolej indyjska". Pieprzony bileciarz w okienku na dworcu w Gorakhpurze sprzedaje nam dość drogi bilet na I klasę. Chcąc nie chcąc, bierzemy go, choć droższy jest od 2nd class sleeper, którą zawsze podróżujemy, kilkukrotnie, ponieważ w drugiej klasie ponoć nie ma miejsc. Spory wydatek jak na Indie, ale przynajmniej przejedziemy kilkanaście godzin "z klasą". Okazało się jednak, że sprzedano nam za tyle pieniędzy sam bilet bez miejscówki. Wsiadamy do pociągu, który rusza i okazuje się, że do pierwszej klasy musimy jeszcze dopłacić 2400 rupii, czyli prawie 200 PLN od osoby! Inaczej się nie da, ponieważ jest to kuszetka, nie ma miejsc siedzących i gdzieś musimy się podziać. Klnąc na wszystkie strony na Hindusów, którzy nie po raz pierwszy wpuścili nas w maliny (specjalnie upewnialiśmy się czy jest to pełny bilet na pierwsza klasę!), po dodatkowych perturbacjach dokupujemy bilet, który pozwoli nam przejechać trasę w tzw. 3AC, czyli klimatyzowanej klasie II. Jak dla nas jest tu zdecydowanie za zimno, ale otuleni kocami zasypiamy.

DZIEŃ 25. i DZIEŃ 26. 10/10/2005, 11/10/2005


Rano, po dość dobrze przespanej jak na pociąg nocy, uderzamy prosto do Tourist Information Office na New Delhi Railway St., aby kupić bilety kolejowe na nasz ostatni odcinek podróży. Długo debatujemy co by tu jeszcze zobaczyć. Do zagospodarowania mamy 4-5 dni. Są to właśnie te dni, o które skrócił nam się pobyt w Ladakhu. W końcu decydujemy: jedziemy najpierw do dalekiego Jaisalmeru, leżącego na pustyni Thar przy granicy z Pakistanem, daleko, bo prawie dobę jazdy pociągiem z Delhi. Stamtąd wyruszymy do Jaipuru, a w przeddzień naszego wylotu meldujemy się po raz ostatni w stolicy Indii. Popołudniu znów pędzimy na dworzec i tu zaczyna się druga część naszej przykrej kolejowej przygody. Nikt nas nie poinformował, że dworzec Delhi, z którego mamy odjechać do Jaisalmeru to nie New Delhi, na którym kupowaliśmy te bilety, a od którego zaczynaliśmy i na którym kończyliśmy dotychczasowe podróże, tylko Old Deli na północy miasta. Gdy się orientujemy do odjazdu pociągu pozostaje 20 minut. Żaden z taksiarzy nie podejmuje się ryzyka dotarcia w tak krótkim czasie do tego dworca. W ten sposób runął nasz plan intensywnego wykorzystania ostatnich dni w Indiach. Pozostaje zwrot wszystkich biletów, co kosztuje nas prawie 500 rupii i kupienie biletów do stolicy Rajastanu - Jaipuru.


W nocy w pociągu prawie nie śpię. Boje się złodziei i tego, że prześpimy Jaipur, w którym mamy być "coś około 5 rano". Jak widać opatrzność nad nami czuwała, gdyż w Jaipurze meldujemy się już o 4. Budzę Madzię, w pośpiechu pakujemy się i uciekamy z pociągu. Piąta nad ranem to nie najlepsza pora na szukanie noclegu. Wszyscy śpią, zaspanych portierów w hotelach ciężko dobudzić. W pierwszych trzech hotelikach nie ma miejsc. Ceny też są dość wysokie. Zdarza nam się to w tym kraju po raz pierwszy. W końcu znajdujemy dach nad głową. Przed południem ruszamy zwiedzać miasto. Najpierw głównie "by foot", później wynajmujemy na parę godzin rikszarza. Różowe miasto nie robi na nas jakiegoś specjalnego wrażenia. Największa atrakcją są wielbłądy pracujące jako siła pociągowa na ulicach. Jutro pojedziemy do fortu-pałacu Amber, oddalonego o kilkanaście kilometrów od Jaipuru, popołudniu może pójdziemy do kina na reklamowany przez kilka osób hinduski hit "Saleem Namaste", a wieczorem oglądniemy paradę otwierającą lokalne święto.

DZIEŃ 27. 12/10/2005


Rano jedziemy local busem do różowego Amberu. Fort jak fort, widzieliśmy już takich kilka w naszym życiu. Jak wszystko w Jaipurze i ten zabytek nie zrobił na nas porażającego wrażenia. Poraziły nas natomiast stada Hindusów karmiących workami i innymi śmieciami ławice sporych ryb pływających w wyjątkowo brudnym stawie u podnóża fortu. Nikt ich chyba nie pobije w brudactwie. Mistrzowie robienia gnoju wokół siebie. Nawet w najpiękniejszych miejscach. Wrażenie robi też na nas chłopak pomalowany cały na fioletowo oraz osioł z piąta mini-nóżką, która urosła mu na grzbiecie. Takie to cuda serwuje nam codziennie ten kraj. Popołudnie to przede wszystkim wizyta w kinie, chlubie miasta, w przewodniku opisywanym jako miejsce trochę disneylandowe.
Powiedziałbym, że disneylandowo - bizantyjsko - kiczowate, ale jak na syf dookoła może robić wrażenie. Film Saleem Namaste, hicior, który znał każdy Hindus, z którym o nim rozmawialiśmy okazał się filmem o młodych Hindusach w Australii. Były i stroje bikini i seks przedmałżeński, nie wiem czy dlatego akcja została wyprowadzona poza Indie. Od czasu do czasu akcja filmu zostawała przerywana zupełnie absurdalnymi piosenkami i tańcami w wykonaniu głównych bohaterów, czyli można powiedzieć, że dostaliśmy to, na co czekaliśmy. I jeszcze jedna ciekawostka.
Choć wszystkie dialogi prowadzone były w hindi, co któreś zdanie pojawiały się wtrącenia, a czasem całe zdania w języku angielskim. Do teraz nurtuje nas pytanie: "dlaczego?". Ułatwiło nam to, co prawda, rozumienie tego dość prostego obrazu, ale spowodowało powstanie niewyjaśnionej do tej pory zagwozdki.

Wieczór spędziliśmy w Pink City, gdzie byliśmy świadkami rozpoczynającego się lokalnego święta. Paradowały kolorowe słonie, wielbłądy i byki, a także sporo tancerzy i wszelkiej maści grajków. Juro wracamy do Delhi. Wielkimi krokami nadchodzi koniec naszego miesięcznego pobytu w Indiach i Nepalu. Trochę tęsknimy za Polską (Madzia już nawet o tym głośno mówi), ale jest mi też coraz bardziej smutno, że to już koniec. Nie będę mocno tęsknił za np. Indiami, ale raczej za wakacjami, swobodą i przygodą. Za nowymi miejscami i nowymi przeżyciami

DZIEŃ 28. i DZIEŃ 29 13/10/2005, 14/10/2005


Wróciliśmy do Delhi, w którym można powiedzieć, że czujemy się jak u siebie w domu. Znamy jeden i drugi dworzec kolejowy, orientujemy się w topografii miasta, wiemy jakie są stawki rikszarzy. Jesteśmy też przyzwyczajeni do tłumów, brudu i syfu. Piękny ten nasz drugi dom, nie ma coJ. Przed dworcem złapaliśmy rikszę rowerową, którą chcieliśmy pojechać na Paharganj. Wsiedliśmy z plecakami, rikszarz ujechał może z 5 metrów i nagle trach, złamało mu się koło. Śmiałem się później ze to Madzia przeważyła szalę. Osobną kwestą pozostaje reakcja rikszarzy na wręczanie im wcześniej umówionej zapłaty z kurs. Zwykle udają niezadowolenie, a nawet próbują wyłudzić dodatkowe pieniądze, twierdząc, że umawiali się na wyższą stawkę.


Przerabialiśmy to już w kilku miastach. W takiej chwili mam ochotę odejść i po prostu nie dać im nic. Wtedy zwykle Madzia prosi żeby dać spokój, zapłacić i odejść. Swoją drogą to ciekawe jak zmieniły się nasze postawy głównie wobec najciężej pracujących rowerowych rikszarzy. Na początku pobytu to ja nie targowałem się z nimi, zgadzałem się od razu na zaproponowana przez nich stawkę, czując, że ich w jakiś sposób wykorzystuję. M. mówiła wtedy, że w ten sposób pójdziemy z torbami a Indie to kraj, w którym trzeba się targować. Później zupełnie zamieniliśmy się swoimi rolami. To ja byłem złym policjantem a M. dobrym. Na swoje wytłumaczenie mam sporo przykładów, w których rikszarze nas chcieli oszukać, nie dziękowali za napiwki, czy próbowali nieuczciwie wyciągnąć od nas więcej pieniędzy. Po prostu zraziłem się do nich.
Popołudnie, czyli czas, który spędziliśmy już w Delhi upłynął nam na posiłkach, surfowaniu po internecie, a głównie na zakupach.

W piątek dominowały ponowne zakupy, pakowanie się oraz kilka godzin włóczenia się po Old Delhi. Chcieliśmy utrwalić obraz zwykłych delhijskich ulic, tłumów ludzi handlujących, pracujących, jedzących, nicnierobiących, śpiących, odpoczywających, transportujących jakieś ogromne toboły, rikszujących. Wszystko na ulicy! Do tego hałas, ścisk, brud i smród. Po takim spacerze naprawdę cieszymy się, że żyjemy w Polsce. Tutaj nie było by łatwo. Ostatni rikszarz dostał napiwek, jak zresztą kilku jego kolegów w ostatnim czasie. Grymas na jego twarzy M. rozszyfrowała jak umiarkowane zadowolenie. Oby to była prawda, bo naprawdę tracę wiarę w ludzką wdzięczność.
Ostatnią kolację zamawiamy mniej z głodu, a bardziej z chęci spróbowania czegoś indyjskiego po raz ostatni. Doszliśmy do wniosku, że wcale mocno nie stęskniliśmy się za polska kuchnią. Przez miesiąc i tak nie mieliśmy okazji spróbować wszystkich miejscowych dań. Nie mieliśmy tez czasu, żeby nam się znudziły, a wiele z lokalnych potraw całkiem nam smakowało. Kończąc wątek jedzeniowy: ubierając górskie wojskowe spodnie przed samym wylotem zorientowałem się, że straciłem w pasie chyba 10 cm. Marzenie większości kobiet.

DZIEŃ 30. 15/10/2005


Lądujemy w Warszawie za 20 minut. Ponoć na dole jest tylko 8 stopni C. Tylko 32 mniej niż wczoraj w Delhi.

Kończy się nasz wyjazd. Szkoda. Trzeba teraz będzie powoli przyzwyczajać się do codziennego życia pełnego obowiązków i nowej Polski. Opuszczaliśmy przecież przed miesiącem III Rzeczpospolitą, a wylądowaliśmy teraz podobno już ? w IV !

Jeśli przebrnąłeś przez całą relację, to możemy powiedzieć, że jesteś, Drogi Czytelniku, bardzo dzielny. Podziwiamy Twoje poświęcenie. Zbyt dużo rzeczy krytykowaliśmy? Hmmm, chyba nie do końca; z kilku rzeczy po prostu trochę żartowalismy.
Tak naprawdę podróż uważamy za super udaną i chętnie byśmy tu jeszcze kiedyś wrócili. Koniecznie chcielibyśmy odwiedzić południe Indii. Jakie mamy dalsze plany? Ameryka Południowa siedzi w naszych głowach już od dłuższego czasu. Dodatkowo, chciałbym zdobyć Stok Kangri (6153 m npm) w Ladakhu. Zresztą plany są zawsze bardzo ambitne, a dużo mniej z tego faktycznie się realizuje.
Zobaczymy.
Jeżeli macie jakieś pytania, chcielibyście się czegoś dowiedzieć, za coś nas zganić, w czyś poprawić czy zaproponować wspólna wyprawę - piszcie na: wojti_tomaszewski@o2.pl (zdarzają się błędy - wiec na wszelki wypadek informuję, że pomiędzy imieniem i nazwiskiem w mailu znajduje się podkreślenie "_" ). Do zobaczenia lub napisania!

Madzia & Wojti Tomaszewscy