ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Gruzja 2007 - relacja z podróży

Autor: Kinga Dębiec
Data dodania do serwisu: 2009-03-13
Relacja obejmuje następujące kraje: Gruzja
Średnia ocena: 6.41
Ilość ocen: 108

Oceń relację

<div align="justify"><!--[if gte mso 9]><xml> <w:WordDocument> <w:View>Normal</w:View> <w:Zoom>0</w:Zoom> <w:HyphenationZone>21</w:HyphenationZone> <w:PunctuationKerning/> <w:ValidateAgainstSchemas/> <w:SaveIfXMLInvalid>false</w:SaveIfXMLInvalid> <w:IgnoreMixedContent>false</w:IgnoreMixedContent> <w:AlwaysShowPlaceholderText>false</w:AlwaysShowPlaceholderText> <w:Compatibility> <w:BreakWrappedTables/> <w:SnapToGridInCell/> <w:WrapTextWithPunct/> <w:UseAsianBreakRules/> <w:DontGrowAutofit/> </w:Compatibility> <w:BrowserLevel>MicrosoftInternetExplorer4</w:BrowserLevel> </w:WordDocument> </xml><![endif]--><!--[if gte mso 9]><xml> <w:LatentStyles DefLockedState="false" LatentStyleCount="156"> </w:LatentStyles> </xml><![endif]--><!--[if !mso]><object classid="clsid:38481807-CA0E-42D2-BF39-B33AF135CC4D" id=ieooui></object> <style> st1:*{behavior:url(#ieooui) } </style> <![endif]--> <!-- /* Style Definitions */ p.MsoNormal, li.MsoNormal, div.MsoNormal {mso-style-parent:""; margin:0cm; margin-bottom:.0001pt; mso-pagination:widow-orphan; font-size:12.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-fareast-font-family:"Times New Roman";} a:link, span.MsoHyperlink {color:blue; text-decoration:underline; text-underline:single;} a:visited, span.MsoHyperlinkFollowed {color:purple; text-decoration:underline; text-underline:single;} p {mso-margin-top-alt:auto; margin-right:0cm; mso-margin-bottom-alt:auto; margin-left:0cm; mso-pagination:widow-orphan; font-size:12.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-fareast-font-family:"Times New Roman";} @page Section1 {size:595.3pt 841.9pt; margin:70.85pt 70.85pt 70.85pt 70.85pt; mso-header-margin:35.4pt; mso-footer-margin:35.4pt; mso-paper-source:0;} div.Section1 {page:Section1;} --> <!--[if gte mso 10]> <style> /* Style Definitions */ table.MsoNormalTable {mso-style-name:Standardowy; mso-tstyle-rowband-size:0; mso-tstyle-colband-size:0; mso-style-noshow:yes; mso-style-parent:""; mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt; mso-para-margin:0cm; mso-para-margin-bottom:.0001pt; mso-pagination:widow-orphan; font-size:10.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-ansi-language:#0400; mso-fareast-language:#0400; mso-bidi-language:#0400;} </style> <![endif]--> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2"><strong><u>Termin wyjazdu</u>: 2.08-5.09.2007 r.</strong></font></p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Więcej informacji: <a href="http://www.gruzja.czopowicz.pl">gruzja.czopowicz.pl </a></font></p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">&nbsp;</font></p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Do Gruzji dostajemy się drogą szybką, ale wieloprzesiadkową. Cała podr&oacute;ż trwa zaledwie dwie i p&oacute;ł doby, z czego cały jeden dzień spędzamy u naszych ukraińskich przyjaci&oacute;ł w Dniepropietrowsku. Startujemy z Warszawy. Pociągiem przejeżdżamy do Przemyśla z przesiadką w Rzeszowie. Stamtąd do Lwowa decydujemy się dostać na raty, żeby nie płacić dodatkowo za samo przekraczanie granicy koleją czy autobusem. Przebijamy się więc przez dzicz polsko - ukraińską na granicy w Medyce, a stamtąd dalej jedziemy busem. We Lwowie udaje nam się złapać pociąg do Dniepropietrowska, skąd lecimy samolotem prosto do Tbilisi. Ukraińskie pociągi okazują się świetnym środkiem lokomocyjnym. Duże, długie, wysokie wagony z miejscami do leżenia, w środku panuje iście domowa atmosfera, pasażerowie w podomkach, rodzinnie posiłki, herbata z samowara, wykrochmalona bawełniana pościel do spania. Po podr&oacute;ży polską koleją możemy w końcu porządnie się wyspać. Lot w przestworzach wywiera na nas niezapomniane wrażenia. Lecimy nad Kaukazem, tuż obok giganta Elbrusa, widoki zapierają nam dech w piersiach.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Na dworcu we Lwowie ustalamy trasę naszego wypadu. Stolicę postanawiamy zostawić sobie na deser i zwiedzić ją tuż przed wylotem powrotnym. Od razu z lotniska ruszamy zatem dalej, w nieznane. Udaje nam się wytargować i tak morderczo drogi kurs lotniskową taks&oacute;wką do Sagaredżo (Dolna Kartlia), najlepszego miejsca wypadowego do Dawid Geredża i Signaghi (Kachetia), naszego następnego celu. Decydujemy się na takie szaleństwo pierwszy i ostatni raz podczas tego wypadu. Z nieba leje się żar, przez otwarte okno w samochodzie chłodzi nas wiatr, przy dźwiękach gruzińskiej muzyki z radia podziwiamy pierwsze pustynne krajobrazy. Wysiadamy na środku martwego placu, wypalone słońcem twarze starc&oacute;w na ławce pod płotem zwracają się z zaciekawieniem w naszą stronę, ruszamy na poszukiwanie lokum na noc. Pytamy trochę wśr&oacute;d miejscowych, dzięki czemu udaje nam się znaleźć pierwszy nocleg i załatwić taks&oacute;wkę na następny dzień rano do kompleksu klasztornego wykutego w skale, David Geredża. Jadąc do Gruzji nie należy liczyć na wielkie wygody, ale miejsce do spania oraz zimną wodę prosto z g&oacute;r do umycia zawsze się dostanie. Przy odrobinie szczęścia można załapać się r&oacute;wnież na pyszną kolację z lokalnymi specjałami. My już pierwszego wieczora mamy okazję spr&oacute;bować domowej roboty chaczapuri z serem i grochem, sera, bakłażan&oacute;w oraz narodowej w&oacute;deczki z winogron - czaczy.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Następnego dnia przemierzamy pustynne krajobrazy g&oacute;rskie rozklekotaną Ładą. Czujemy pod stopami jak wielkie kamienie uderzają w podwozie. Samoch&oacute;d co kilkanaście metr&oacute;w gaśnie. Kiedy docieramy na miejsce jesteśmy mile zaskoczeni spokojem i ciszą jaka panuje na terenie klasztoru. Godzina jest jeszcze wczesna, więc w Dawid jesteśmy jedynymi turystami. Między nogami przemyka nam tylko kot. Z malutkich drzwi wyłaniają się od czasu do czasu mnisi. Jeden z nich wskazuje nam taras widokowy. W tym czasie nasz kierowca naprawia samoch&oacute;d. W skałach dotykających klasztoru widać szereg okien i drzwi prowadzących do wykutych pomieszczeń. Z dziedzińca rozpościera się widok na niekończące się g&oacute;rskie połoniny w kolorze spalonej słońcem trawy. Kiedy odjeżdżamy do Geredża podjeżdża bus zapakowany amerykańskimi turystami. Odjeżdżamy zadowoleni, że zdążyliśmy zasmakować atmosfery klasztoru zanim się pojawili.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Taks&oacute;wkarz, kt&oacute;rego wynajmujemy, żeby zawi&oacute;zł nas do Signaghi zatrzymuje się na trasie na zrobienie kilku zdjęć. Opowiada nam historie związane z kolejnymi zabytkami, kt&oacute;re mijamy. Gruzińska gościnność i sympatia do Polak&oacute;w miło nas zaskakuje. Kierowca pomaga nam znaleźć kolejny nocleg. Zawozi nas na miejsce. Jest nam przykro, że nie możemy zapłacić mu więcej pieniędzy za przejazd, pewnie na to po cichu liczył. Zatrzymujemy się w rozpadającym się domu z wielkim tarasem obrośniętym winogronem, z kt&oacute;rego widzimy miasto i resztki muru. Jesteśmy zachwyceni. Nasz gospodarz i jego c&oacute;rka Meggie częstuje nas mocną kawą, świeżym chlebem i otwiera dla nas ostatnią puszkę sardynek. Tobiasz nienawidzi ryb, więc jem za niego. Cierpię patrząc na wybałuszone oczka rybek. Zamykam oczy, kiedy wkładam widelec do ust. Na deser jemy soczystego, słodkiego arbuza, najlepszego, jakiego kiedykolwiek jedliśmy. Po poczęstunku idziemy zobaczyć miasteczko i odwiedzamy znajdujący się ok. 2 km od niego monastyr Bodbe. Wieczorem gospodarz zabiera nas na szczyt g&oacute;ry, na kt&oacute;rej wybudowane jest Signaghi. Żadne zdjęcia nie oddadzą tego widoku, a żadne słowa uroku tego miejsca. Wok&oacute;ł nas jest płasko. Jakbyśmy byli na jedynej g&oacute;rze wyrosłej na rozległej r&oacute;wninie poprzecinanej co kilka kilometr&oacute;w drobnymi punktami skupiającymi się wok&oacute;ł miast. Na horyzoncie wyrasta otulona wieczorną mgłą ogromna ściana Kaukazu. Otar opowiada nam o sobie, o życiu w Gruzji. Nie musi nam tłumaczyć, dlaczego tak mocno kocha sw&oacute;j kraj i miejsce, w kt&oacute;rym żyje.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Następnego dnia jedziemy do Telawi (Kachetia). Adres kwatery mamy z Internetu. Udaje nam się ją w miarę łatwo znaleźć z pomocą połowy taks&oacute;wkarzy stojących przy dworcu. Jadąc do Gruzji należy być przygotowanym, że pytając jednego Gruzina o drogę, nigdy nie odpowie ci sam, skonsultuje się z połową ulicy, także wszyscy wiedzą skąd jesteś i gdzie idziesz. To nasza pierwsza noc z woda w kranie, a nie w misce. Jest nawet wanna. Co prawda ciepłej wody nie ma, ale będzie jutro z rana. Mamy dla siebie całe piętro, wygodne ł&oacute;żka ze świeżą pościelą. Wracamy na dworzec i szukamy marszruty do Gremi, stolicy regionu z XV wieku. Następnego dnia kolejne dwa zamczysko-kościoło-twierdze: Alaverdi i Ikalto. Wszystkie okazują się wyglądać raczej podobnie, co trochę nas rozczarowuje. Upał tego dnia jest jeszcze bardziej nieznośny niż zwykle. Ledwo powł&oacute;czę nogami. Po drodze spotykamy grupę sympatycznych Czech&oacute;w, z kt&oacute;rymi wracamy do Telawi. Na miejscu decydujemy się jeszcze zwiedzić ogrody Tsinandali. Marszruta wysadza nas przy samym wejściu. Zbaczamy z trasy i idziemy posilić się do pobliskiej restauracji. Jedyne co potrafi nam wytłumaczyć z menu kelnerka to chaczapuri i bakłażany. Bierzemy po porcji i zamawiamy p&oacute;ł litra miejscowego lanego z beczki wina za psie pieniądze. Wchodzimy do ogrod&oacute;w z pełnymi brzuchami i w dobrych humorach. Tobiasz daje się nam&oacute;wić w kasie na degustację wina. Do pomieszczenia z degustacją prowadzi nas jakiś mężczyzna. Mijamy wielkie beki wina ustawione jedna koło drugiej, przy kt&oacute;rych siedzi pijany starzec. Wykrzykuje coś w naszą stronę. Dowiadujemy się, że jest to właściciel winnicy. Prowadzi nas do pomieszczenia stylizowanego na średniowieczną rycerską salę jadalną. Panuje p&oacute;łmrok, przez mały otw&oacute;r w suficie wpadają tylko nikłe smugi światła. Atmosfera jest czarująca. Siadamy przy wielkim drewnianym stole, pr&oacute;bujemy dwa rodzaje win. Mężczyzna dolewa nam do kieliszk&oacute;w nowe porcje, mimo, że dziękujemy. Pękamy już w szwach, a w głowach zaczyna nam szumieć na całego. Decydujemy się kupić jedną butelkę białego Tsinandali. Marszrutą wracamy do Telawi.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Następnego dnia ruszamy do Mcchety (Kartlia Wewnętrzna), starej stolicy Gruzji, z zamiarem spędzenia w niej dw&oacute;ch nocy na polu namiotowym. Zamiast tego spędzamy noc w luksusowym mieszkaniu w Tbilisi, u pewnego bogatego Gruzina. Generalnie pijemy i jemy do upadłego. Dzięki Dimie odwiedzamy miejsca, kt&oacute;re bez jego pomocy pozostałyby prawdopodobnie przez nas na zawsze nie odkryte. Zura zawozi nas do kr&oacute;lującego nad Mcchetą Dżwari, skąd rozpościera się widok na miasto. Można się tam dostać tylko samochodem. Nie wożą tam żadne marszruty. Dima załatwia nam wejście do zamkniętego z powodu prac renowacyjnych Muzeum wielkiego gruzińskiego poety Czewczewadze. Organizuje nam też wycieczkę do Gori (Kartlia Wewn.). Zwiedzamy Muzeum Stalina. Od anglojęzycznego przewodnika dowiadujemy się, że był on prawdziwym bohaterem i Wielkim Wodzem. Jego przyjaciel wiezie nas do Upliscyche - Twierdzy Boga, jednego z najstarszych miast Gruzji wykutych w skale. Wygląda imponująco. Zura i jego żona opowiadają nam historię tego miejsca. Po zwiedzaniu, wiezie nas po niemalże rajskiej dolince i z całą jego rodziną urządzamy sobie piknik nad rzeką. Jemy, niebo w gębie, grillowanie chaczapuri, chleb prosto z pieca, ser, a Tobiasz zajada się szaszłykami, o kt&oacute;rych chyba długo jeszcze będzie śnił podczas naszego pobytu w Gruzji oraz najbardziej pomidorowe pomidory i og&oacute;rkowe og&oacute;rki na świecie. Wszystko popijamy konikiem i domowej roboty winem.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Następnego dnia poznajemy rodzinę Dimy. Z rana jedziemy na śniadanie do restauracji. Mamy własny stolik. St&oacute;ł szybko zapełnia się lokalnymi specjałami: mcwadi, chinkali, lobio czy najczęściej spotykana tu sałatka ze świeżych pomidor&oacute;w, og&oacute;rk&oacute;w i czerwonej cebuli. Pijemy oranżadę, a panowie wznoszą toasty za nasze szczęście, za pomyślność dla naszych narod&oacute;w, zdrowie i szczęście, oraz spotkanie. Po śniadaniu ruszamy do sąsiedniej wsi. Po drodze kupujemy świeży chleb, grzeje mi kolana. Na miejscu zastajemy żonę Dimy, jego wnuczkę oraz siostry - prawdziwa &#39;włoska&#39; rodzina. Znowu st&oacute;ł suto się zastawia. Gospodarze nie przyjmują odmowy. Mimo, że mamy pełne brzuchy objadamy się bakłażanami duszonymi z warzywami - adżapsandali. Spędzamy przemiły dzień. Żona Dimy m&oacute;wi po angielsku. Rozmawiamy o kulturze, zwyczajach, historii, specyfice życia w Polsce i Gruzji.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Po pięciu dniach udaje nam się wyjechać z Tbilisi. Zostawiamy część naszego bagażu u kuzyna Dimy i jedziemy najpierw do Kutaisi (Imertia), a potem pochodzić po g&oacute;rach Parku Narodowego Borżomi. Podr&oacute;ż trwa ponad trzy godziny. Wysiadamy na brudnym, zatłoczonym dworcu. Pierwsze wrażenie jest zdecydowanie negatywne i tak już niestety zostaje. Śmieci walają się po ulicach i chodnikach, śmierdzi spalinami, głowa boli od trąbiących klakson&oacute;w. Tego dnia panuje straszny zaduch, jesteśmy cali mokrzy i zmęczeni upałem. Udaje nam się znaleźć autobus, kt&oacute;ry ma dowieść nas do centrum. Robimy rundkę po mieście i nieoczekiwanie wracamy na dworzec. Za drugim razem wysiadamy w miejscu przypominającym centrum. Odszukujemy monumentalną katedrę Bagrati z XII wieku, kt&oacute;ra niestety popadła w całkowitą ruinę za czas&oacute;w panowania tureckiego.Tego dnia decydujemy się jeszcze zobaczyć bogaty we freski klasztor Gelati. Jedziemy pomarańczowym &#39;og&oacute;rkiem&#39; wypakowanym ludźmi po same brzegi. Autobus ledwo toczy się pod g&oacute;rę. Ludzie jak zwykle zagadują nas, skąd jesteśmy, jak nam się podoba kraj. Wysiadamy przy rozjeździe w kierunku Gelati. Plecak podają nam pasażerowie przez okno. Dwa kilometry idziemy jeszcze pod g&oacute;rę. Maszerują z nami prosiaki i krowy. P&oacute;ł godziny p&oacute;źniej odpoczywamy już w zaciszu kompleksu klasztornego i pijemy zimną wodę prosto ze źr&oacute;dełka w ziemi.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Na karcie naszego aparatu mamy już 450 zdjęć, a mamy za sobą dopiero połowę wyjazdu.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">W Kutaisi spędzamy jedną noc. Dalej ruszamy do Borżomi (Kartlia Wewn.). Przy wejściu do Parku Narodowego spotykamy dw&oacute;ch Polak&oacute;w. Przyłączają się do nas i razem szukamy leśnicz&oacute;wki. Spędzamy wiecz&oacute;r na posiłku i wymianie wrażeń z podr&oacute;ży. Śpimy pod namiotami, a następnego dnia rano ruszamy szlakiem panoramicznym do schroniska Amarati. Po p&oacute;ł godzinie gubimy szlak. Cały dzień idziemy przez las, jesteśmy zawiedzeni, bo liczyliśmy na widoki. W końcu wychodzimy na połoninę i natykamy się na małą osadę. Zachodzimy do niej zapytać o szlak. Witają nas z wielkim entuzjazmem. Zapraszają do stołu, wypytują, częstują własnej roboty świeżo wypieczonym chlebem, masłem oraz śmietaną. Wznosimy toasty za nasze zdrowie i spotkanie winem nalewanym z dziesięciolitrowego kanistra po benzynie. Najstarszy z rodziny proponuje, że pokaże nam drogę. Zakłada marynarkę, czapkę i bierze pod pachę&hellip; siekierę. Wycina nam za jej pomocą drogę w Parku Narodowym. I wreszcie, doczekaliśmy się panoramy. Zaparło nam dech w piersiach. Rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem i przysiedliśmy na kontemplację i odpoczynek. Żal było ruszać dalej. Po dw&oacute;ch godzinach dalszej wędr&oacute;wki dotarliśmy do schroniska, gdzie spędziliśmy miły wiecz&oacute;r przy ognisku w towarzystwie pary Anglik&oacute;w i ich gruzińskiego przewodnika. Rano schodzimy na d&oacute;ł po drodze napotykając starszą kobietę z wnukiem. Na dalszą drogę dostajemy chleb i najlepsze na świecie świeże mleko.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Po Borżomi jedziemy do Wardzi (Meschetia), kolejnego miasta skalnego. Śpimy w mega obskurnym hotelu. Na obiad zamawiamy sobie pieczone ziemniaki i jajecznicę. Następnego dnia rano kąpiemy się w 45 stopniowym spa z wodą siarkową wypływająca prosto z ziemi. Super sprawa po tylu dniach bez kąpieli. Następnego dnia rano idziemy do G&oacute;rnej Wardzi przez g&oacute;rskie polany niczym z planu filmowego &quot;Braveheart&#39;a&quot; i zwiedzamy miasto skalne. Chłopak zostają na jeszcze jedna noc w Wardzi. My do Tbilisi wracamy przez Achałcyche taks&oacute;wką, do kt&oacute;rej zgarnia nas para Niemc&oacute;w. Noc spędzamy u Dimy w mieszkaniu, a z samego rana po wizycie w Mcchecie i przepakowaniu plecaka udajemy się do Kazbegi (Chewi). </font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Jedziemy dawną gruzińską drogą wojenną, widoki są powalające. Dwie godziny jedziemy pomiędzy dwutysięcznikami. Na gł&oacute;wnym placu w Kazbegi spotykamy znajomych nam z Borżomi Polak&oacute;w. Rozmawiamy chwilę i idziemy na małe zakupy przed wyjściem w g&oacute;ry. Jesteśmy trochę zaskoczeni tym, co zastaliśmy na miejscu. W planach mieliśmy zobaczyć Tsamidę Samebę i dalej pochodzić po g&oacute;rach Chewsuretii. Okazuje się, że od Kazbegi oddziela ją wielka ściana skalna. Bez oznaczonych szlak&oacute;w i mapy nie mamy szansy się tam dostać a takowe nie są dostępne.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Przy piekarni spotykamy kolejną parę Polak&oacute;w. Wybierają się na Kazbek. Proponują abyśmy przyłączyli się do nich chociaż na początek wędr&oacute;wki. Nie mamy żadnych plan&oacute;w, zatem decydujemy się spr&oacute;bować wejść do pierwszej stacji po drodze na Kazbek, Meteo. Wchodzimy zatem razem do Tsamidy Sameby tuż przed zmrokiem, zza chmur prześwituje biały grzbiet Kazbeka. Zwiedzamy świątynię i kładziemy się do snu u jej st&oacute;p. Następnego dnia rano wita nas obraz, kt&oacute;rego nie znajdzie się na żadnej poczt&oacute;wce - Tsamida otulona pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Ruszamy w g&oacute;rę i cały dzień maszerujemy. Noc spędzamy pod lodowcem. Śniadanie jemy kontemplując g&oacute;ry Kaukazu. Jak tylko wchodzimy na lodowiec pogoda psuje się, pada grad, jest zimno, widoczność zmniejsza się i decydujemy się zawr&oacute;cić. Nie mamy żadnego sprzętu, odpowiednich ubrań i nie chcemy ryzykować. Nasi kompani idą dalej do Meteo. Śpimy w tym samym miejscu, co poprzedniej nocy i mimo brzydkiej pogody decydujemy się schodzić następnego dnia do Kazbegi, gdzie łapiemy marszrutę powrotną.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Jedziemy do Annanuri, nad malownicze jezioro. Tobiasz ma gorączkę, a nie mamy nawet kropli wody do picia. Docieramy do polany po drugiej stronie jeziora i rozbijamy namiot. Z wody z jeziora robię da nas Fervex i odpływamy w błogim śnie. Zostajemy tu dwie noce. Czytamy, kąpiemy się w jeziorze i leczymy rany z g&oacute;r, jednym słowem błogie lenistwo. Regenerujemy organizmy przed dalszym zwiedzaniem. Przed powrotem do Mcchety zwiedzamy twierdzę. Z jej dziedzińca podziwiamy piękny widok na zieloną taflę jeziora, nad kt&oacute;rym g&oacute;ruje.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Wracamy do Mcchety. Spotykamy się z Dimą, opowiadamy wrażenia z g&oacute;r, przepakowujemy się i od razu jedziemy na dworzec Didube w Tbilisi, żeby złapać jeszcze marszrutę do Batumi (Adżaria). Jedziemy kilka godzin, na miejsce docieramy wraz z zachodem słońca. Im bliżej jesteśmy wybrzeża, tym więcej pojawia się po drodze charakterystycznych dla gruzińskiego krajobrazu dom&oacute;w obrośniętych winogronem z wielkimi tarasami na piętrze i prowadzącymi na d&oacute;ł ozdobnymi schodami. W Batumi zaraz po wyjściu z busa łapie nas taks&oacute;wkarz. Jest niezwykle namolny, nie rozumie, że nie potrzebujemy jego pomocy. Przyprowadza do nas kobietę, kt&oacute;ra oferuje nam nocleg. Drogo, ale dobra lokalizacja, więc godzimy się. Jesteśmy tak padnięci, że nie przeszkadza nam w zaśnięciu nawet hałas ruchliwej ulicy dochodzący zza okna. W nocy ze snu wyrywa nas okropna burza. Piorun uderza chyba gdzieś w porcie, huk jest niemiłosierny i przerażający.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Następny dzień spędzamy na zwiedzaniu miasta i na plaży. Słyszeliśmy, że Batumi to całkowicie inny świat w por&oacute;wnaniu z resztą Gruzji, ale mimo tego jesteśmy zaskoczeni aż taką r&oacute;żnicą. Palmy, kawiarenki, restauracje, czyste i zadbane kamienice, bankomaty i Internet na każdym rogu. Og&oacute;lnie rzecz biorąc jest trudny do zniesienia upał. Jesteśmy zachwyceni morzem - głębokim i przyjemnie ciepłym. Tobiasz praktycznie nie wychodzi z wody. Kamienie na plaży parzą w stopy. Popołudniu spacerujemy po mieście, odwiedzamy akwarium, a wieczorem wracamy na plaże na zach&oacute;d słońca. Jesteśmy szczęśliwi, ale tęsknimy już za domem. Jesteśmy zmęczeni a ja niedojedzona, marzę o polskiej kuchni.</font></p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Chcemy pojechać w jakieś bardziej ustronne miejsce nad morzem. Wybieramy Gonio (Adżaria). Jak tylko wysiadamy z marszruty zagaduje nas starszy pan, czy nie szukamy noclegu. Proponuje nam dogodną dla nas cenę. Pok&oacute;j jest nieduży, ale ma balkon z pięknym widokiem na morze i rojem komar&oacute;w. Na plażę mamy może p&oacute;ł kilometra. Jest tu dużo spokojniej. Podoba nam się. Bardzo dokuczają nam tylko insekty. Tobiasz dochodzi do mistrzostwa w polowaniu na nie. W nocy dostaję gorączki, mam koszmary, ciągle się budzę. Cały następny dzień jestem nie do życia, nie mogę stanąć o własnych siłach na nogach. Dochodzimy do wniosku, że mam porażenie słoneczne. Chłodzę ciało ziemnym prysznicem, Tobiasz robi mi okłady na rozpaloną głowę. Następnego dnia wieczorem dopiero czuję się na siłach iść na spacer nad morze. Oglądamy wsp&oacute;lnie malowniczy zach&oacute;d słońca. Tyle morza dla nas. Następnego dnia wyruszamy z powrotem do Tbilisi, zwiedzić stolicę i kupić pamiątki przed odlotem.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Dojechawszy do Mcchety okazuje się, że nie dogadaliśmy się z Dimą. Jest poza miastem i wr&oacute;ci następnego dnia. Nie ma też jego kuzyna, u kt&oacute;rego trzymaliśmy bagaże. Bierzemy zatem plecaki i zostawiamy kartkę z podziękowaniem za pomoc i gościnę. Ruszmy na dworzec Samgori w Tbilisi, aby tam poszukać jakiegoś noclegu. Trafiamy do budzącego mieszane uczucia hotelu, jedynego w okolicy. Musimy kupić na straganie pod naszym oknem kł&oacute;dkę do drzwi naszego pokoju. Chętnie szybko ulatniamy się i wyruszamy zwiedzić trochę stolicę. Z planem miasta i przewodnikiem odwiedzamy chyba wszystkie miejsca, kt&oacute;re młodzi, dociekliwi turyści zobaczyć powinni. Na ostatni dzień zostawiamy sobie tbiliskie łaźnie publiczne i zakupy przed powrotem do Polski: czacza, koniak, wina, tytoń i bakłażany. Ostatnie pieniądze wydajemy na czurczchela, długi sopel, zrobiony z nawleczonych na nitkę orzech&oacute;w laskowych zatopionych w cieście, powstającym z gęstego soku winogron. Zostawiamy sobie tylko dwa lari na busa na lotnisko.</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">Następnego dnia rano jesteśmy niemiło zaskoczeni. Pierwszy bus na lotnisko odjeżdża o 8:00 rano, a to dla nas za p&oacute;źno, żeby zdążyć na samolot. Nie mamy pieniędzy na taks&oacute;wkę. Pr&oacute;bujemy złapać stopa, ale nikt nie chce się zatrzymać. Po kilkunastu minutach podjeżdża do nas taks&oacute;wkarz. Jego pasażerka godzi się, żebyśmy pojechali jej kursem na lotnisko. Całe szczęście. Dosyć szybko docieramy na terminal i po odprawie wylatujemy do Dniepropietrowska. Jeszcze tego samego dnia wyjeżdżamy pociągiem do Lwowa, skąd łapiemy okazję do Rzeszowa. Dalej pociągiem docieramy w nocy do Warszawy. Zasypiamy w swoim ł&oacute;żku, pełni wspomnień, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze poprzedniego dnia budziliśmy się w Gruzji.</font></p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">&nbsp;</font></p><div align="justify"> </div><p align="justify"><font face="arial,helvetica,sans-serif" size="2">&nbsp;</font></p>