ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Egipt na własną rękę.

Autor: Alina Wachowska
Data dodania do serwisu: 2007-01-25
Relacja obejmuje następujące kraje: Egipt
Średnia ocena: 3.48
Ilość ocen: 1004

Oceń relację

Naszą wyprawę do Egiptu odbyliśmy w styczniu 2004r. Trwała 15 dni (zaledwie!) i miała charakter rodzinny typu 2 (my z mężem) + 2 (córki Kasia i Marta – 17 i 14 lat).

Była to dla nas wszystkich fantastyczna podróż!

Poniżej – relacja, a na końcu garść informacji praktycznych.

Dzień 1 – 12 stycznia 2004


Kanapki na drogę, plecaki do bagażnika i ruszamy. To pierwsza nasza eskapada poza Europę. Skład ekipy – ten sam od zawsze, sprawdzony podczas wielu podróży z namiotem, doborowy, rodzinny.
Zimowa noc, ale droga czarna. Za to Drezno w śniegu. Stąd odlatujemy.
Parkujemy naszego druha „Cytrusa” przy Karl-Marx Strasse – stąd do lotniska spacerkiem niecałe 10 minut, a postój – w przeciwieństwie do parkingów przy lotnisku – jest darmowy.

Jesteśmy ze sporym wyprzedzeniem – wylot mamy o 6.45, a jest dopiero po 2.00 . Budynek lotniska stoi jednak otworem, jest gdzie usiąść, a nawet ułożyć się do drzemki. Ruch zaczyna się dopiero nad ranem, gdy w kolejnych okienkach rozpoczynają się odprawy podróżnych.
Przychodzi i nasza kolej – odprawa bez problemów, karty pokładowe w dłoń i niebawem siedzimy już w samolocie. Ten lot nie trwa długo – mamy przesiadkę w Norymberdze. Tam około godziny oczekiwania i kolejny samolot – już do Hurghady.

Lądujemy ok. 14.00 – witaj Afryko!
W hali przylotów są kantory – można od razu wymienić pieniądze. Narazie wymieniamy tylko 100 USD, podejrzewając (i słusznie!), że kurs lotniskowy może nie być najkorzystniejszy.
Odprawa paszportowa, odbiór plecaków z taśmy i wychodzimy na zewnątrz.
Chcemy pieszo wyjść z terenu lotniska i dojść do głównej ulicy, a potem złapać jakiegoś busa. Nie jest to jednak takie proste – zostajemy zatrzymani przez umundurowanego jegomościa, który po angielsku zna tylko jedno słowo: „Problem”. Nie bardzo wiemy, jaki problem ma na myśli. Po chwili dołącza do niego kolejny, z podobnym zasobem słów. Zatrzymuje się przejeżdżająca taksówka, a jadący w niej pasażer Egipcjanin wracający z Niemiec tłumaczy, iż po terenie lotniska nie można spacerować ot – tak sobie. Fakt, poza nami nikt tam nie wędrował – po turystów czarterowych przyjeżdżają autokary, obok jest też postój taksówek. Uzgadniamy, że zabierzemy się tą samą taksówką do Al Dahar – starej części Hurghady. Oczywiście od razu uzgadniamy też cenę, targując się, jak na kraje arabskie przystało.

Taksówka jest specyficzna i egzotyczna – stare kombi, w którym w bagażniku dostawiono dodatkowe fotele, okna otwarte chyba raz na zawsze, a z wyglądu niezły złom. Dowozi nas pod wskazany adres, klucząc wąskimi uliczkami i pytając raz po raz o hotel Sea View, przy którym chcemy wysiąść. Niedaleko tego hotelu znajduje się inny (ze znalezieniem go taksówkarz miałby niewątpliwie jeszcze większy problem), w którym zaplanowaliśmy nocleg. Gdy wysiadamy taksówkarz chce nieco więcej pieniędzy za przejazd niż ustaliliśmy, naszą odmowę przyjmuje jednak z charakterystyczną dla swej nacji pogodą ducha. I teraz, i parokrotnie później w podobnych sytuacjach odnoszę wrażenie, iż tubylcy zawsze z zasady próbują naciągnąć turystę, ale brak powodzenia nie budzi w nich agresji i przyjmowany jest ze spokojem. Podobnie jest z wydawaniem reszty – nagminne jest wydawanie zbyt mało, jednak spokojna interwencja zawsze skutkuje.

Dochodzimy do hotelu Sea Waves, oprócz nas nie ma chyba innych gości, dostajemy pokój z łazienką, uzgadniamy cenę na 45 EGP/pokój 4-osobowy ze śniadaniem. Oczywiście cena wyjściowa była wyższa, a recepcjonista argumentował, że mają teraz „wysoki sezon” (w styczniu??!!). Zostajemy także zaproszeni na herbatę, którą pijemy na dachu z jednym z hotelarzy (do końca nie udało nam się dociec kto tam jest kim). Wszystko jest tak jak miało być – słońce, dach turystycznego hoteliku, a z niego widok na Morze Czerwone.

Idziemy na spacer – trochę brzegiem morza, trochę zapuszczając się w miasto. Nieopodal hotelu jest coś w rodzaju publicznej plaży, ale nieciekawej i przypominającej raczej klepisko. Samo miasto też nie jest ani specjalnie ładne, ani specjalnie ciekawe. To co piękne i ciekawe, kryje się tu – jak przekonaliśmy się pod koniec naszej podróży – nie na lądzie, ale pod wodą.

Dzień 2 – 13 stycznia 2004


Dziś ruszamy do Kairu. Rano jemy w hotelu śniadanie – typowe dla turystycznych hoteli w Egipcie: bułki – paluchy, jajko na twardo, serek topiony i dżem, herbata. Ten zestaw powtarzał się wszędzie (czasem bez jajka). Ciekawostką był dla nas fakt, iż gdy przyszliśmy na śniadanie jeden z hotelarzy udał się do pobliskiego sklepiku, by zakupić na nie produkty.
Czas płynie tam inaczej.

Płacimy za nocleg i schodzimy do głównej, biegnącej wzdłuż wybrzeża ulicy. Busy jeżdżą tu właściwie bez przerwy, a kierowcy trąbieniem zachęcają do skorzystania z ich usług. Wsiadając należy oczywiście ustalić cenę (w zależności od odległości: 1 – 2 EGP) i mieć odliczone drobne.
Już po chwili jedziemy w kierunku dworca autobusowego. Jego wygląd nie jest imponujący, delikatnie mówiąc. Znajdujemy jednak kasę biletową i udaje się kupić bilety. Odjazd planowany jest na godzinę 10.00 i ku memu zdziwieniu punktualnie o tejże godzinie autobus rusza. Wygląda na to, że chcąc nie chcąc trafiliśmy na autobus w wersji lux. Siedzenia lotnicze, czysto, no i „atrakcja” – telewizor nastawiony na maksa. Tak więc obejrzeliśmy najpierw coś w rodzaju romantycznej komedii (chyba!) przeplatanej piosenkami, a potem coś w rodzaju wrzaskliwego kabaretu (trudne do zniesienia!). Jazda trwała ok. 7 godzin, częściowo wzdłuż wybrzeża, a częściowo wśród pustynnych krajobrazów.

Po drodze były dwa planowe postoje, mniej więcej co 2 godziny.
Już od przedmieść na ulicach Kairu widać z okien autobusu mnóstwo wojska. Wygląda to tak, jakby żołnierze strzegli rządowych budynków lub spodziewali się wizyty jakiegoś VIP-a. Ogólnie i w Hurghadzie, i w Kairze, i później widzimy na ulicach dużo broni i posterunków. Myślę, że ma to dawać turystom poczucie bezpieczeństwa, choć poziom wyszkolenia tych żołnierzy pozostaje zagadką - moim zdaniem jest to po prostu trochę na pokaz.

W Kairze autobus – minąwszy stację Ramses - zatrzymuje się przy ulicy. Wszyscy wysiadają - wysiadamy i my. Bierzemy przejeżdżającą taksówkę, kierowca mówi tylko po arabsku. Cenę ustalamy trochę na migi, trochę pisząc arabskie cyfry na kartce papieru. Jako cel podróży podajemy Midan Tahrir, a potem Talaat Harb. Gdy dojeżdżamy taksówkarz robi wrażenie zadowolonego, że już się nas pozbywa, a nas jazda kosztuje dosłownie grosze. Hotel, w którym chcemy się zatrzymać to Magic Hotel - znajduje się w bocznej uliczce od Talaat Harb (idąc od Midan Tahrir bodajże pierwsza w lewo) w starej kamienicy. Ceny są tu stałe, nie podlegają negocjacjom – pokój 2-osobowy bez łazienki (spora ilość łazienek na korytarzu), ze śniadaniem kosztuje 45 EGP. Był to najdroższy nocleg w całej naszej podróży. Położony jest jednak doskonale – w samym centrum, do Muzeum Egipskiego 5 minut spacerkiem, blisko stacja metra.

Jest już wieczór, ale postanawiamy pójść jeszcze na spacer.
Kair jest niesamowity i kolejne dni miały nas tylko w tym wrażeniu utwierdzić. Gwar, ruch uliczny (okazuje się, że przejście przez ulicę wcale nie jest proste!) - czegoś takiego nie znajdzie się w żadnym z europejskich miast. Spacerujemy nabrzeżem Nilu, zagadywani raz po raz przez naganiaczy ze stateczków turystycznych, podziwiamy oświetloną Cairo Tower na wyspie Zamalek, dochodzimy do wyspy Rhoda z luksusowym hotelem i zawracamy.

Obchodzimy jeszcze obstawione wojskiem Muzeum Egipskie i wracamy do hotelu, robiąc po drodze zakupy i wymieniając w banku pieniądze.

Dzień 3 – 14 stycznia 2004


Być w Egipcie i nie widzieć piramid? Niemożliwe! Po śniadaniu ruszamy na tyły Muzeum Egipskiego, skąd jeżdżą autobusy do Gizy. Plac z przystankami jest rozległy i trudno się zorientować, skąd odjeżdża właściwy autobus. Znajdujemy budkę, w której mieści się coś w rodzaju informacji. Przemiły Kairczyk objaśnia nam, jak można dotrzeć do Gizy: autobusem miejskim (wersja hardcore), miejskim busem lub klimatyzowanym busem turystycznym. W podziękowaniu dajemy mu długopis (naczytawszy się przed wyjazdem o konieczności dawania za wszystko bakszyszu), co wyraźnie wprawia go w zakłopotanie.

Wybieramy wersję busa i idziemy na wskazany przystanek. Po chwili przychodzi do nas ów Egipcjanin z punktu informacji, wręcza Krzysztofowi mały wisiorek ze skarabeuszem, prosząc o przyjęcie upominku i tłumacząc, że niestety nie ma trzech (!). Potem objaśnia nam, ż busik nr 82 do Gizy jeździ rzadko, poleca inny, wyjaśnia kierowcy, dokąd chcemy jechać i prosi, żeby wskazał nam właściwy przystanek wysiadania. Przed odjazdem jeszcze trochę rozmawiamy – jest niesłychanie sympatyczny i rzeczywiście bezinteresowny!

Jedziemy ruchliwymi, hałaśliwymi ulicami Kairu – z okien busa oglądamy miasto. Jest słonecznie i ciepło, ale nie upalnie – doskonała pogoda na zwiedzanie.
Dojeżdżamy już do przedmieść Kairu, zbliżamy się do Gizy. Do busa wsiadają inni pasażerowie. Jeden z nich zagaduje i zachęca do skorzystania ze stajni wielbłądów przy piramidach. Nie mamy wiele czasu do namysłu i wysiadamy z naganiaczem. Podjeżdżamy do stajni wielbłądnika. Właściwie nie zamierzaliśmy korzystać z przejażdżki wielbłądami, ale postanawiamy posłuchać propozycji. W miarę upływu czasu oferowana cena staje się coraz niższa, w końcu się decydujemy. Każdy z nas dosiada wielbłąda, właściciel stajni – konia, jest jeszcze pieszo idący przewodnik. Ruszamy w pustynię, a jazda rzeczywiście sprawia nam frajdę! Początkowo jedziemy karawaną – każdy wielbłąd związany jest z poprzednim. Później jednak możemy zupełnie sami kierować „okrętami pustyni” – każde z nas jedzie samodzielnie. Widok piramid ze sporej odległości robi wrażenie, chyba nawet większe niż gdy stoi się przy nich i jest się otoczonym gwarem współczesności – sprzedawcami pamiątek, grupami innych turystów, wielbłądnikami czy samozwańczymi przewodnikami.

Przy piramidach rozstajemy się z naszymi przewodnikami i zwiedzamy teren już na własną rękę. Początkowo chcemy zwiedzić wnętrze piramidy Cheopsa, ale cena jaką podano nam w kasie jest zaporowa – 100 EGP od osoby. Rezygnujemy więc i zwiedzamy wnętrze piramidy Mykerinosa. W środku jest parno, a przewodnik – jak we wszystkich obiektach turystycznych – oczekuje napiwku.
Obchodzimy cały teren, odmawiając propozycjom wspięcia się na szczyt piramidy, jazdy wielbłądem, kupna pamiątek itp. Stwierdzamy, że właściwie nawet kupno jakiejś mumii nie stanowiłoby pewnie problemu, gdyby zaproponować kuszącą cenę.
Schodzimy drogą do Wielkiego Sfinksa. Gdy go budowano stał zapewne w całej okazałości górując nad piaskami. Przez tysiąclecia poziom piasków podniósł się na tyle, że obecnie sfinks znajduje się w zagłębieniu, poniżej poziomu terenu, po którym chodzimy.

Chcemy pojechać jeszcze do Sakkary i Dahszur.
Na to ostatnie – ku memu szczeremu żalowi – nie starczy nam już czasu.
Przy głównej drodze poniżej sfinksa odrzucamy propozycję naganiacza – taksówkarza i jedziemy do Sakkary prywatnym samochodem, z bardzo pomocnym, dobrze mówiącym po angielsku kierowcą. Sporo wie o okolicy, pomaga kupić 3 bilety studenckie na 2 legitymacje ISIC, zatrzymuje się w wybranych przez nas miejscach, pomaga w zakupach na straganie typu „wózek zaprzężony w osiołka” i nie naciąga ceny ponad ustaloną kwotę.
W Sakkarze zwiedzanie rozpoczynamy od grobowców Mereruka, Titi, Ka Gmui, Inefrta. We wnętrzach są pozostałości reliefów i malowideł – znacznie więcej niż np. we wnętrzu piramidy Mykerinosa. Potem obchodzimy teren piramidy Dżosera i kolejne grobowce. Teren już zamykają, jesteśmy jednymi z ostatnich zwiedzających.

Po drodze mamy możliwość zobaczyć trochę tutejszego normalnego życia – zagrody dla bydła z dachami z liści palmowych, wielbłądy przewożące na grzbietach nie turystów, lecz właśnie liście palm i łodygi trzciny cukrowej. Gdy Kasia wysiada z samochodu by zrobić zdjęcie Krzysztofowi kupującemu z wózka owoce, zbiega się chyba połowa wioski (przynajmniej ta chłopięca połowa). Klimaty są niesamowite...
Zadowoleni z usług kierowcy umawiamy się dodatkowo na kurs do stacji metra, skąd dojedziemy na główny dworzec kolejowy w Kairze. Chcemy kupić z wyprzedzeniem bilety do Asuanu, najlepiej na pojutrze, tak by spędzić w Kairze jeszcze dwa dni.

Poruszanie się metrem po Kairze jest tanie i łatwe. Kupując bilety najlepiej mieć drobne, jeśli płacimy większym nominałem koniecznie należy przeliczyć wydaną resztę. Z reguły brakuje około 10% kwoty, którą powinniśmy otrzymać. Spokojne domaganie się swego skutkuje.
Dworzec Ramzesa w Kairze jest ogromny i początkowo wydaje się trudny do opanowania. Z informacji na środku hollu kierują nas do informacji dla turystów. Informacja dla turystów kieruje nas do odpowiednich kas. Poszczególne kasy sprzedają bilety do poszczególnych miejscowości. Opisów po angielsku brak.

Przeszedłwszy powyższe etapy dotarliśmy do okienka kasowego na peronie 11 i wtedy okazało się, że niestety na piątek wieczór biletów już nie ma. Z Kairu do Asuanu jeżdżą bowiem dziennie dwa pociągi – jeden jedzie w dzień (wyjazd z Kairu rano), a drugi nocą (wyjazd ok. 22.00, w Asuanie jest ok. 11.00 następnego dnia).
Wycofaliśmy się spod okienka, by naradzić się co dalej i wtedy ... dopadł nas „friend”.
„Friend” zapewniał o swej wielkiej przyjaźni, płynącej z głębi serca potrzebie niesienia nam pomocy w zakupie biletów, w załatwieniu noclegów, po prostu we wszystkim. Nie sposób było się od pomocy „frienda” uwolnić. Wielokrotnie powtarzał, że jego żona będzie się gniewać, że tak późno wraca z pracy, a córka uczy się do egzaminów, no ale cóż, on musi pracować. Przysiadłwszy z nami rozpisał nam rozkład jazdy pociągów, objaśnił z jakiego odjeżdżają peronu, po czym udał się z nami ponownie do kasy. Tam nabyliśmy bilety na jutro, na I klasę – drugiej już nie było. Zapewne kupilibyśmy je i bez pomocy „frienda”. Bilety były wypisane wyłącznie „robaczkami” (poza ceną – ta była znanym na liternictwem), a więc „friend” wypisał nam na kartce treść europejskimi literami. Wręczone 20 EGP przyjął tłumacząc, że on najchętniej nie brałby żadnych pieniędzy, no ale „żona będzie się gniewać, że tak późno wracam z pracy, a córka uczy się do egzaminów”, po czym ... poprosił o następne 10! Powiedzieliśmy, że damy mu jutro, przed odjazdem pociągu. Zmęczeni jego towarzystwem pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do stacji metra.
Po kilkunastu minutach byliśmy w hotelu.

Dzień 4 – 15 stycznia 2004


Na ten dzień plany mamy bardzo napięte. Dziś wieczorem wyjeżdżamy do Asuanu, a tyle jeszcze chcemy zobaczyć w Kairze!
Wstajemy o 6.00, śniadanie w hotelu i wyruszamy. Na początek Kair koptyjski. Dojeżdżamy metrem do stacji Mar Girgis – tuż przy stacji znajduje się to, co najciekawsze. Zwiedzamy kościół Al-Muallaka (Marii Panny), zwany „zawieszonym”. Trwa właśnie nabożeństwo (uczestniczy w nim 8 osób!), ale zachęceni gestem wchodzimy. Wewnątrz pachnie kadzidłem i pięknie gra kolorami światło słoneczne padające z witraży. Potem idziemy do kościoła świętego Jerzego, a następnie do Groty Świętej Rodziny – tu jednak nie ma właściwie nic do zobaczenia, samo wejście w dół do groty jest zamknięte. Później zwiedzamy jeszcze kościół św. Barbary i synagogę Bena Ezry.

Wracamy metrem do Midan Tahrir i idziemy do Muzeum Egipskiego. Przy wejściu – dwukrotna kontrola wnoszonych bagaży, Krzysztof musi oddać scyzoryk do depozytu. Zaczynamy zwiedzanie od sal z przedmiotami z grobowca Tutenchamona – ich ilość przerasta moje oczekiwania. Zwieńczeniem jest oczywiście sala ze słynną maską i dwoma wewnętrznymi trumnami. Potem idziemy do sal z mumiami (wstęp dodatkowo płatny), gdzie na honorowym miejscu pośrodku sali spoczywa Ramzes II. Potem schodzimy na parter i oglądamy ekspozycje z okresu Nowego, Średniego i Starego Państwa. Całość robi wrażenie wielkiej, z lekka przykurzonej rupieciarni (opisy niektórych eksponatów w gablotach ręczne!), ale chyba dzięki temu bardzo mi się podoba. Na koniec oglądamy jeszcze kopię kamienia z Rosetty (oryginał jest w muzeum w Londynie) – i opuszczamy gmach muzeum.

Taksówką dojeżdżamy do pochodzącej z XII wieku cytadeli. Obchodzimy mury (widać stąd piramidy!), wchodzimy do meczetu An-Nasira Muhammada o formie otwartego dziedzińca i meczetu Muhammada Alego o pięknym, rozległym wnętrzu. Obok znajduje się jeszcze niewielkie muzeum – pałac Muhammada Alego z kolekcją mebli i portretów, ale obie kolekcje nie są bynajmniej oszałamiające.

Po wyjściu z cytadeli łapiemy taksówkę i dojeżdżamy do stojących obok siebie meczetów sułtana Hassana i Ar-Rifa’iego.
Zwiedzanie odkładamy jednak na później – najpierw trzeba coś zjeść! Zasięgnąwszy języka u jednego z policjantów przed meczetem ruszamy w dół ulicy. Po kilkuset metrach trafiamy na kuszari-bar. Tam – wśród samych miejscowych płci męskiej – spożywamy po średniej porcji (ledwo zjadłam!) kuszari. Budzimy życzliwe zainteresowanie.

Wracamy do meczetów i zaczynamy zwiedzanie. Na pierwszy ogień idzie meczet Hassana – z wielkim portalem z dekoracją stalaktytową i dziedzińcem z niszami, tzw. liwanami, służącymi dawniej jako sale nauki. Meczet Al-Rafi’ego to z kolei grobowce królów i ich krewniaków. W obu meczetach oczywiście nie sposób uniknąć towarzystwa samozwańczych przewodników, którzy m.in. demonstrują akustykę wnętrz, śpiewając pieśń, podobną do śpiewu muezzina nawołującego do modlitwy.
I znowu taksówka – dojeżdżamy do meczetu Al-Azhar, mieści się tu również uniwersytet. Ku naszemu zdziwieniu, mimo dość późnej pory brama wiodąca na dziedziniec jest otwarta, a co więcej – wstęp jest bezpłatny. Jest to zarazem jedyny zwiedzany przez nas meczet, w którym musimy zakryć włosy. Chodzimy po dziedzińcu i wnętrzu pełnym kolumn – to miejsce jest pełne życia!

Gdy rozpoczynają się wieczorne modlitwy wychodzimy, kierując się ku bazarowi Khan-El-Chalili. Jest już ciemno, wokół ruch i zgiełk. Trochę chodzimy zaułkami, ale by na dobre zagłębić się w bazar, czy wypić herbatę w herbaciarni nie mamy już czasu. Wędrujemy ulicami w kierunku Midan Tahrir, pijemy sok z trzciny cukrowej wyciskany na oczach klienta w ulicznej budce, a potem jeden przystanek dojeżdżamy metrem. Wracamy do hotelu, gdzie mamy odłożone bagaże, bierzemy prysznic i przed 21.00 wyruszamy na dworzec.

Przy wejściu na peron oczekuje już nasz „friend”. Zresztą nie tylko na nas – bycie „friendem” jest dla niego najwyraźniej dodatkowym, stałym źródłem dochodów. Dopłacamy mu obiecane dzień wcześniej 10 EGP, a Marta tworzy powtarzane przez nas później raz po raz powiedzonko: „ W Egipcie każdy musi mieć swojego „frienda”!”.
Kwadrans przed 22.00 na peron wjeżdża pociąg, o 22.05 ruszamy do Asuanu.

Dzień 5 – 16 stycznia 2004


Przed 11.00 docieramy do Asuanu. Na placu przed dworcem podchodzi do nas dwóch konkurencyjnych naganiaczy – jeden proponuje miejsce w hotelu Queen za 20 EGP/os., drugi – w hotelu Yassen za 10 EGP/os. Zainteresowani tą drugą ofertą idziemy obejrzeć pokój. Hotel jest bardzo blisko dworca – ze stacji w lewo, potem pierwszy czy drugi zaułek w lewo. Tuż obok jest hotel Norhaan, często wymieniany w relacjach trampingowców. Pokój jest duży, z łazienką. Do 3-ki dostajemy czwarte łóżko, cenę ustalamy na 8 EGP/os. ze śniadaniem. Umawiamy się też na pojutrze na wycieczkę do Abu Simbel – po targowaniu cena spada z początkowych 80 na 55 EGP/os.

Zostawiamy bagaże i ruszamy nad Nil. Przy wybrzeżu cumują wielkie statki wycieczkowe oraz feluki. Wybieramy rejs na wyspy Kitschenera i Elefantynę. Płynie się wręcz sielankowo – widok na zachodni, pustynny brzeg rzeki, sunące po wodzie feluki, zieleń wysp.

Część drogi sterujemy feluką własnoręcznie, przekonawszy – początkowo nieufnie nastawionego do tego pomysłu kapitana – że nie grozi to żadnym nieszczęściem. Wysiadamy na wyspie Kitschenera. Mamy szczęście – turystów jest bardzo mało, rośliny egzotyczne i piękne. Całość jest bardzo ładnie utrzymana i regularnie nawadniana, wśród roślin spacerują ibisy.
Po godzince wracamy do feluki i płyniemy na Elefantynę. Nie wybieramy tradycyjnie odwiedzanej przez turystów części wyspy, lecz przybijamy do wioski tubylców. Turyści nie zapuszczają się tu raczej zbyt często. Ciasno stłoczone domki, zwierzęta gospodarskie, baczne spojrzenia mieszkańców, dzieciaki proszące o cukierki.

Wracamy do feluki i uzgadniamy z jej kapitanem, że obwiezie nas wokół wyspy, już bez wysadzania na brzeg.
Około 16.00 jesteśmy z powrotem na przystani.
Ruszamy jeszcze na bazar – ma on niewątpliwie swoją atmosferę i świetnie jest się tu trochę po prostu poszwendać.

Dzień 6 – 17 stycznia 2004


Dziś w planach zachodni brzeg Nilu, czyli trochę spaceru w wielkiej piaskownicy.
Najpierw jednak – nauczeni doświadczeniem z Kairu – chcemy pójść na dworzec i kupić bilety na pojutrze do Luxoru. Pociągi do Luxoru są 3 dziennie: o 6.00 rano, o 18.30 i bodajże ok. 20.00. W recepcji hotelu proszę o napisanie po arabsku treści: „Luxor, 19.01., 2 normalne, 2 studenckie, rano” i uzbrojeni w taką kartkę ruszamy na dworzec. Nieopodal dworca spotykamy naszego hotelarza Asifa – proszę go o weryfikację treści napisanej „robaczkami” kartki. Jest bardzo pomocny – podchodzi z nami na dworzec i wskazuje, gdzie kupić bilet. Ustawiam się w kolejce dla kobiet – do okienek na dworcach kolejki nie są bowiem koedukacyjne: środkiem, przed okienkiem biegnie barierka – po prawej ustawiają się panowie, po lewej – panie. Wychodzi to nam na dobre – ustawiam się w przynależnej mojej płci kolejce, w której poza mną nie ma nikogo, podczas gdy po drugiej stronie barierki tłoczy się ogonek panów. Już po chwili mam bilety w ręku.
Później ruszamy jeszcze na pocztę – nieco odległą od dworca, kupujemy znaczki i wysyłamy kartki.

Na zachodni brzeg chcemy przepłynąć promem dla tubylców. Idziemy i idziemy, ale promu nigdzie nie widać. Jesteśmy już daleko za centrum i korzystamy z oferty przewiezienia na drugi brzeg feluką za 5 EGP/4 osoby. Tak lądujemy w wiosce nubijskiej. Przeważają tu budynki malowane na niebiesko, a mieszkańcy mają wyraźnie ciemniejszą karnację.
Wędrując drogą wzdłuż wioski dochodzimy do kasy biletowej przy grobach dostojników. Grobowce wykute są w ścianie skalnej i pochodzą sprzed 4,5 tysiąca lat. Niektóre to po prostu nisze w skale, dwa najokazalsze natomiast – grobowiec Sarenputa II oraz Mekhu i jego syna Sabni - otwierane są przez strażnika (bakszysz 50 pt nie wprawił go w zachwyt). Po obejrzeniu grobów ruszamy ku budynkowi z kopułą, stojącemu na szczycie piaszczystego wzgórza. Stąd widok na skrzący się w słońcu Nil jest niezapomniany.
Nacieszywszy się widokami ruszamy pieszo przez pustynię do klasztoru Św. Symeona. Klasztor to rozległe ruiny, ku miłemu zaskoczeniu wstęp jest bezpłatny. Wewnątrz jak zwykle dopada nas przewodnik, okazuje się jednak całkiem użyteczny. Barwnie pokazuje gdzie co było, a gdy brakuje mu angielskich słów, posługuje się wyrazistym językiem gestów i póz. Sam klasztor jest rozległy i ciekawy – powstał w VI, funkcjonował do XII wieku i wokół były wówczas ogrody i pola. Trudno to sobie wyobrazić, patrząc na roztaczającą się dokoła pustynię.

Spod klasztoru idziemy jeszcze zerknąć na charakterystyczny budynek mauzoleum Agi Khana.
Potem pora już na powrót. W tym miejscu nie cumują jednak żadne feluki, wracamy więc, brnąc ponownie pod górę po piasku, do grobowców dostojników. Tu odnajdujemy lokalny prom dla tubylców, rozdzielamy się zgodnie z panującą na nim zasadą „panie do przodu, panowie do tyłu” i dopływamy na wschodni brzeg dokładnie na wysokości ulicy prowadzącej do dworca.
Najwyższa pora coś zjeść – idziemy do knajpki nieopodal hotelu Marwa. Stoliki ustawione są na zewnątrz, zamawiamy koftę z sosem tahini, sałatką pomidorową i chlebem pita – pyszne!

Robimy jeszcze trochę zakupów – paluchy w piekarni, woda mineralna, owoce.
Przy wejściu do hotelu jest stragan z przyprawami. Kupujemy herbatę hibiscus carcade i zaparzamy sobie w hotelu. Wyraźnie jednak przesadziłam z ilością kwiatów na kubek, bo okropnie się krzywimy!!

Dzień 7 – 18 stycznia 2004


Dziś wycieczka do Abu Simbel. Pobudka przed 3.00, zbieramy się, śniadanie w hotelu i o 3.45 podjeżdża po nas mikrobus.
Jedziemy w 11 osób, w tym 2 młode Polki, jak się później okazuje absolwentki archeologii, będące w Egipcie na półrocznym stypendium.
Podjeżdżamy na miejsce zbiórki autokarów i mikrobusów, jadących jako konwój. Na trasie każdy z pojazdów jedzie jednak własnym tempem i – prawdę mówiąc – żaden z tego konwój.

O 7.00 jesteśmy na miejscu. Na zwiedzanie mamy 2 godziny – okazuje się to być wystarczający czas. Idąc od kasy widać najpierw zbocze sztucznej góry, usypanej po przeniesieniu tu świątyń Re-Horachte i Hathor. Potem ukazują się imponujące fasady obu świątyń. Zwiedzamy ich wnętrza, a potem podziwiamy jeszcze widok na jezioro Nassera, ku któremu są zwrócone.
O 9.30 ruszamy w drogę powrotną. Ponownie zbiera się konwój. Tym razem w kierowcach budzi się chyba południowa krew (a może chęć urozmaicenia podróży turystom?) i jadąc urządzają sobie na szosie coś w rodzaju wyścigu, w którym uczestniczą wszystkie pojazdy, bez względu na markę czy pojemność silnika. Jadący w naszym busie Francuz wydaje dziwne okrzyki i nerwowo gestykuluje...

Kolejny punkt programu to wyspa File, a właściwie Agilkia, na którą przeniesiono wszystkie zabytki z File po budowie tamy asuańskiej, ratując je w ten sposób przed zalaniem. Tu na zwiedzanie mamy godzinę. Kupujemy bilety wstępu i zmierzamy do łodzi. Zbieramy się w grupę 9 osób (nasza czwórka, dwie Polki, para Francuzów i Koreańczyk), by zbić nieco cenę za przejazd na wyspę. Przewoźnicy są w komfortowej sytuacji – wiadomo, że mając wykupiony bilet wstępu na wyspę trzeba się tam jakoś dostać. Po ostrych targach płacimy po 2,5 EGP/os. w obie strony, przy czym przewoźnik jest na nas niemal obrażony.

Godzina w zupełności wystarcza na zwiedzenie wyspy – najciekawsza jest tu niewątpliwie świątynia Izydy z pięknymi reliefami.
Kolejny etap wycieczki to Wielka Tama Asuańska. Tama jest budowlą ziemną i konstrukcja nie sprawia wrażenia ogromu, właściwie nic specjalnego.
W drodze powrotnej do Asuanu zatrzymujemy się jeszcze przy kamieniołomach z niedokończonym obeliskiem królowej Hatszepsut. Tu rezygnujemy z zakupu biletów i wejścia na teren kamieniołomów, i zadowalamy się obejrzeniem obelisku z zewnątrz.

Przed 16.00 bus dowozi nas pod hotel. Chwila odpoczynku i idziemy do miasta. Najpierw kuszari-bar El-Sefwa – bardzo czysty i porządny - panowie jedzą na parterze, panie i rodziny na piętrze. Potem spacer po klimatycznym bazarze, sok z trzciny cukrowej z bazarowej sokarni i wieczorny powrót nabrzeżem Nilu do hotelu.

Dzień 8 – 19 stycznia 2004


Gdy wychodzimy z hotelu jest jeszcze ciemno. Do dworca niedaleko. Mijamy kramy, obok niektórych śpią ich właściciele.

W pociągu – tym razem jedziemy II klasą – nie jest już czysto, jak w tym z Kairu do Asuanu, a właściwie jest wręcz brudno. W wagonie pasażerów nie ma zbyt wielu, jesteśmy jedynymi białymi. Trochę odsypiamy wczesną pobudkę, a gdy robi się jasno jest okazja popatrzeć na mijaną okolicę. Pas zieleni wzdłuż Nilu, palmy. W małych miejscowościach domy są jednak bardzo nędzne, obok nich zagrody dla zwierząt gospodarskich – widać, że życie nie jest tu łatwe. Pociąg mija kolejne stacje, nazwy tych mniejszych pisane są wyłącznie „robaczkami”, jedynie na większych – jak Edfu, Esna, czy w końcu Luxor - obok arabskiej podana jest „nasza” pisownia.
Im bliżej Luxoru, tym pełniej robi się w pociągu – przybywa ludzi, a wraz z nimi pokaźnej ilości bagaży.

W Luxorze jesteśmy ok. 10.00 . Plecaki na grzbiety i wysiadamy. Na peronie czeka już na nas Mr. Mando, uprzedzony o naszym przybyciu przez hotelarza z Asuanu. Turysty – niczym kury znoszącej złote jaja – nie wypuszcza się tu bowiem z rąk, a przekazuje niczym pałeczkę w sztafecie. Przed dworcem rzuca się na nas tłum naganiaczy oferując noclegi. Idziemy jednak z Mando obejrzeć oferowany przez niego hotel St. Mina . Hotel leży niedaleko dworca, przy ulicy wiodącej prosto do świątyni luksorskiej. Wewnątrz jest całkiem porządnie, my jednak dla zasady trochę kręcimy nosami. Po ostrym targowaniu bierzemy 3-kę z dodatkowym łóżkiem za 8 EGP od osoby ze śniadaniem, łazienka jest na korytarzu. Chyba nieźle utargowaliśmy, bo kierownik hotelu sprawia wrażenie niezadowolonego. W dodatku nie jesteśmy chętni na żadne zorganizowane wycieczki – zarówno do Karnaku, jak i do Doliny Królów zamierzamy wybrać się na własną rękę.

Zrzucamy plecaki i ruszamy zwiedzać. Ulica przy której mieszkamy i która prowadzi do świątyni luksorskiej jest chyba w pewnym sensie ulicą targową – po obu stronach, pod ścianami usadowili się sprzedawcy żywego drobiu, gołębi i jarzyn. Po kilku minutach jesteśmy przy świątyni. Podziwiamy ogromne pylony i obelisk – jeden z dwóch, które kiedyś tu postawiono (drugi znajduje się obecnie na placu de la Concorde w Paryżu). Wokół wielkiego dziedzińca stoją posągi Ramzesa II z sięgającą mu do kolan żoną Nefertari. Jeden ze strażników pokazuje, gdzie zrobić dobre zdjęcie, a potem sam ustawia się z nami do fotografii (czegóż się nie robi dla bakszyszu ...). Na terenie świątyni mieści się też meczet, charakterystycznie położony wyżej niż pozostałe budowle. Na końcu przechodzimy aleją baraniogłowych sfinksów – tutaj turystów nie ma już prawie wcale.

Po zwiedzaniu – obiad w lokalnej knajpce, a potem spacerujemy deptakiem nad Nilem. Jedną z atrakcji oferowanych tu turystom jest rejs feluką na wyspę bananową – co krok ktoś nam to proponuje. Szczególnie jeden z naganiaczy jest namolny – pierwsza podana przez niego cena była kosmiczna (gdyby zaczął sensownie pewnie dalibyśmy się skusić), a kolejne – coraz niższe - już nas nie interesują. Robimy sobie pieszy spacer ku południowej części Luxoru – najpierw wzdłuż Nilu, a potem ulicami miasta. Dochodzimy do dzielnicy luksusowych hoteli, stamtąd wracamy przez bazar do hotelu.

Dzień 9 - 20 stycznia 2004


Dziś chcemy zwiedzić kompleks świątynny w Karnaku. Z centrum Luxoru można dotrzeć tam taksówką, dorożką lub spacerem wzdłuż Nilu – odległość wynosi około 3 km. Wybieramy spacer.

Nie mając pewności, czy deptak prowadzi do świątyni odbijamy za Muzeum Luksorskim w prawo i część spaceru odbywamy ulicami mało turystycznej części miasta. Wokół tutejsze realia – nędzne domostwa, przy nich podwórka – klepiska, ale zarazem na wielu domach widzimy anteny satelitarne.
W Karnaku przed wejściem dużo wycieczek autokarowych i sporo zwiedzających. Poruszają się oni jednak grupami, pomiędzy którymi nietrudno znaleźć trochę miejsca dla siebie.

Obszar jest bardzo rozległy – ponoć przewyższa swą powierzchnią obszar państwa Watykan. Całość powstawała przez niemal 2 tysiące lat - kolejni faraonowie dorzucali po swoje „trzy grosze”.
Aleja baraniogłowych sfinksów, uosabiających boga Amona (pomiędzy łapami każdego z nich stoi figurka przedstawiająca Ramzesa II) wiedzie do świątyni. Podziwiamy ogromne pylony, a potem słynną salę hypostylową z jej 134 potężnymi kolumnami.

Dalej – obelisk królowej Hatszepsut, święte jezioro i figura świętego żuka skarabeusza.
Oprócz strażników w tradycyjnych strojach na terenie świątyni kręci się też sporo tajnej policji - ubranych po europejsku panów z ukrytą pod marynarką bronią.

Idziemy aż do krańca kompleksu, gdzie nie ma już turystów, ale za to w obrębie jakże szacownej budowli pasą się kozy. W południe jest tu bardzo ciepło – wyobrażam sobie, jak musi być latem!
Do centrum miejscowości wracamy także spacerem – tym razem już cały czas wzdłuż Nilu. Na tym bardziej odległym od centrum odcinku spacer jest szczególnie przyjemny – drzewa dają miły cień, nikt nas nie nagabuje, jest piękny widok na zachodni brzeg – dostrzegamy nawet świątynię Hatszepsut.

Dzień 10 - 21 stycznia 2004


Na zwiedzenie zachodniego brzegu ledwo wystarcza cały dzień. Rano wyruszamy promem na drugi brzeg. Już przed wejściem na prom dopada nas taksówkowy naganiacz. Jako że odległości pomiędzy kolejnymi godnymi obejrzenia miejscami są dość duże, postanawiamy skorzystać z jego usług i po targowaniu uzgadniamy cenę. Taksówka ma być do naszej dyspozycji cały dzień, także po zamknięciu poszczególnych zabytków.

Zaczynamy od Doliny Królów, gdyż jej zwiedzenie wymaga – jak nam objaśnia taksówkarz – najwięcej czasu. Po drodze pokazuje nam stojący na wzgórzu dom Howarda Cartera. Wysiadamy na parkingu w pobliżu kas biletowych i umawiamy się z taksówkarzem na parkingu przy świątyni Hatszepsut. Z Doliny Królów można bowiem przejść do świątyni Hatszepsut przez góry i z tej właśnie możliwości zamierzamy skorzystać.

Dolina Królów robi duże wrażenie – już samo miejsce jest niezwykłe. Wyłącznie górzyste pustkowie, żadnej roślinności. W dolinie ruch powietrza jest utrudniony – latem panują tu iście piekielne upały, dziś jest około 25-27 stopni.
Bilety uprawniają do zwiedzenia trzech otwartych danego dnia grobów, aby zwiedzić grobowiec Tutenchamona trzeba wykupić dodatkowy bilet. Nam udaje się zwiedzić cztery (ach, ta magiczna moc bakszyszu!) – Ramzesa V i VI (najpiękniejszy z tych, które widzieliśmy!), Ramzesa III, Seti’ego II oraz Tausert’a i Set Nakht’a. Z wcześniej czytanych relacji wiemy, iż godne uwagi są też grobowce Seti’ego I i Horemheba – niestety dziś były zamknięte.

Ruszamy przez góry do doliny, w której położona jest świątynia Hatszepsut.
Przejście tej trasy okazuje się doskonałym pomysłem – widoki są rewelacyjne, a świątynia Hatszepsut widziana z góry prezentuje się – jak stwierdzamy później – znacznie ciekawiej, niż gdy jest się w jej wnętrzu.
Po zejściu w dolinę kupujemy bilety (w tym obowiązkowy bilet za 1 EGP na komiczny pociąg zaprzężony w traktor, dowożący turystów od kas do świątyni, czyli jakieś 200 metrów!) i zwiedzamy świątynię. Po tym co widzieliśmy wcześniej nie robi na nas wielkiego wrażenia – stwierdzamy, że zdecydowanie lepiej prezentuje się z zewnątrz, a jej głównym atutem jest piękna lokalizacja wśród skalnych ścian.

Na parkingu czeka już „nasz” taksówkarz. Kolejny cel to Medinet Habu – największa świątynia Ramzesa III, druga co do wielkości po świątyni Amona w Karnaku. Do celu niestety nie dojeżdżamy, jako że po kilkuset metrach jazdy samochód wydaje z siebie serię przedziwnych dźwięków i zatrzymujemy się. Zmartwiony kierowca oznajmia, że dalej jechać się nie da. Ale od czegóż krewniacy, czy znajomi! Poprzez kierowcę jadącego do miejsca skąd wyruszyliśmy nasz taksówkarz powiadamia jeszcze innego. Ten przyjeżdża po chwili, część uzgodnionej wcześniej kwoty płacimy pierwszemu i z drugim ruszamy do Medinet Habu. Po drodze kupujemy jeszcze bilety wstępu do Medinet i do Ramesseum – kasa biletowa znajduje się bowiem w innym miejscu niż te zabytki.

Ruszamy zwiedzać, umówiwszy się poprzednio z kierowcą, który w międzyczasie musi jeszcze gdzieś dowieźć innych klientów.
W Medinet Habu nie ma tylu turystów co we wcześniej zwiedzanych zabytkach. Całość jest dobrze zachowana – kiedyś znajdowało się tu spore miasto.
Po wyjściu czekamy przez nikogo nie nagabywani (a to tutaj nieczęste) około 10 minut na „naszą” taksówkę, gdy przyjeżdża - ruszamy do Ramesseum. Zachowane jest w gorszym stanie niż Medinet Habu – zostały właściwie tylko resztki olbrzymiej niegdyś świątyni Ramzesa II i porozrzucane pozostałości olbrzymiego posągu tego gigantomana. Samozwańczy przewodnik prowadzi nas na pylon, z którego widać całość świątyni, a potem oprowadza nas po terenie prowadzonych obecnie prac wykopaliskowych.
Spod Ramesseum jedziemy pod kolosy Memnona, będące w gruncie rzeczy posągami Amenhotepa III i zarazem jedyną pozostałością po jego świątyni grobowej – niegdyś strzegły wejścia do niej. Są to zarazem jedyne tu zabytki, do których dostęp jest bezpłatny.

Powoli zbliża się zmierzch. Kierowca proponuje nam odwiedzenie pracowni alabastru, ale delikatnie się wykręcamy. Mamy inny plan – zaspokojenie botanicznych zainteresowań naszych dziewczyn. Prosimy więc o zawiezienie nas gdzieś na uprawę trzciny cukrowej. Kierowca zgadza się bez problemu – jedziemy do lokalnej wioski, do której turyści nie zaglądają. I tak oto znajdujemy się w innej epoce. Gospodarze – zapewne krewniacy kierowcy - oprowadzają nas po swym obejściu, pokazują pole trzciny, bananowce, uprawiane grządki. Kobieta na podwórku robi pranie, pompując wodę ręczną pompą, kilkoro dzieci przygląda nam się z zainteresowaniem. Są bardzo przyjacielscy. Dziewczyny pozyskują upragnione trofea – liście palm, łodygi trzciny cukrowej, liście tutejszej sałaty i kawałki kory palmowej, która spełnia tu – o ile dobrze rozumiemy – rolę naszej gąbki do kąpieli. To niezwykły fragment naszej podróży.

Jest już zupełnie ciemno, gdy wracamy do przystani promowej. Przepływamy na wschodni brzeg i podziwiamy jeszcze raz świątynię luksorską – teraz pięknie iluminowaną.
Jeszcze jedzonko w lokalnej knajpce i soki w sokarni, gdzie zdumienie wesołego sprzedawcy budzą niesione przez dziewczyny liście palmy. Droga do hotelu wiedzie wśród kramów, ulice o tej porze tętnią życiem, a widok niesionych przez nas fragmentów roślin mało kogo pozostawia obojętnym. Jest nam bardzo wesoło i w radosnych nastrojach spędzamy nasz ostatni wieczór w Luxorze.

Dzień 11 - 22 stycznia 2004


Dziś pora zamknąć pętlę naszej podróży – autobusem ruszamy do Hurghady. Odjazd planowany jest na 8.30 i o dziwo następuje punktualnie. Oprócz nas jedzie jeszcze dwóch chłopaków z Australii – reszta to tubylcy. Autobus nie jest bynajmniej luksusowy, co ma ten niewątpliwy plus, iż telewizor – mimo prób uruchomienia go przez obsługę – nie funkcjonuje należycie i tylko przez fragment podróży raczeni jesteśmy jego dźwiękiem. Jednakże nie tylko telewizor szwankuje. Kierowca raz po raz zatrzymuje autobus, by wraz ze swym pomocnikiem pogrzebać w czeluściach silnika, po czym - upaprany smarem po łokcie - rusza dalej. Ponadto zatrzymujemy się raz, by przepuścić konwój autobusów turystycznych, zmierzających do Luxoru.

Jedziemy przez Quenę, potem droga oddala się od Nilu i za oknem tylko piach i piach
Po 15.00 szczęśliwie docieramy do Hurghady.

Nadal obowiązuje zasada przekazywania pałeczki (czytaj: turysty) w sztafecie hotelarzy. Na dworcu czeka już na nas Hassan z hotelu Queen, powiadomiony o naszym przyjeździe przez Mando z Luxoru. Jako, że o tym hotelu miałam już informacje przed wyjazdem – jedziemy, choć trochę w ciemno. Hotel – położony oczywiście w Al Dahar - jest ładnie wyposażony i czysty. Pokój z łazienką i śniadaniem po targowaniu kosztuje nas 45 EGP/ 4 osoby/ noc.

Tego dnia wykupujemy w hotelu wspólną z innymi mieszkańcami i obsługą obiadokolację (pieczony kurczak, ryż, duszone jarzyny, sałatka pomidorowa, chleb pita, herbata), którą jemy wspólnie z Hassanem, jego pomocnikiem i dwoma Koreankami. Szczególnie jedna z nich okazuje się bardzo sympatyczna, gawędzimy długo po posiłku. Okazuje się, że przyleciały tu z Seulu na 9 dni, wykorzystując na to swój cały roczny urlop.
U Hassana w hotelu załatwiamy też na jutro wycieczkę na rafę.

Dzień 12 - 23 stycznia 2004


O 8.30 ma po nas ktoś podjechać i zabrać na snorklowanie. Trochę się spóźnia i o 8.50 wychodzimy z hotelu. Podchodzimy kawałek na miejsce zbiórki – tu wydawany jest sprzęt. Bierzemy płetwy dla wszystkich , 2 maski i 2 rurki (pozostałe mamy swoje) – sprzęt wliczony jest w cenę wycieczki. Potem jedziemy w dwa busy do portu – to spory kawałek od naszego hotelu. Tam zaokrętowujemy się i około 10.00 wypływamy. Pogoda niespecjalnie nam sprzyja – jest dość chłodno i myśl o zanurzeniu się w wodzie nie jest szczególnie kusząca. Gdy dopływamy na pierwszy postój – przy Megawish Island – od razu dajemy jednak nura do szmaragdowej wody. Postój trwa godzinę, pływamy cały czas – jest rafa, mnóstwo kolorowych ryb przeróżnych rozmiarów i wszystko było by pięknie, gdyby nie było tak zimno. Woda jest chyba cieplejsza od powietrza, ale po wyjściu z niej cała się trzęsę. Żeby było śmieszniej – mam ze sobą piankę – tyle, że w plecaku – w ferworze nawet jej nie założyłam!

Krótki przejazd na drugi postój – stajemy przy wyspie Abu Ramada. Krzysztof i Marta (ona zakłada moją piankę) wskakują do wody, Kasia i ja jesteśmy jeszcze zbyt skostniałe po poprzednim pływaniu.
Potem serwowany jest lunch – smażona ryba, ryż, smażone ziemniaki, sałatka pomidorowa, kawałek bułki i cola. Po lunchu – jeszcze prawie godzina na pływanie. Wypożyczamy jedną kompletną piankę (więcej nie mieli) – dla Kasi, ja zakładam moją, a Krzysztof i Marta – w kostiumach. Tutaj jest super – nie marznę, ryb mnóstwo i przepiękne, podpływają blisko – istne akwarium! Rewelacja! Jesteśmy zachwyceni.

Potem przepływamy na trzeci postój, półgodzinny. Tu rafa również jest bardzo piękna, miejscami kolorowa, dochodzi blisko powierzchni. Najlepiej płynąć jej skrajem, gdzie opada głębiej. Woda wszędzie jest idealnie czysta, ryby, koralowce – super.
Podczas tej wycieczki spotykamy ciekawych ludzi: Australijczyka z Sydney imieniem Peter, będącego w 8-mio miesięcznej podróży po świecie oraz egipską rodzinę z Kairu z sympatycznym grubasem na czele, który nadaje nam miano „Barracuda Family”, sam nie zanurzywszy się ani razu z powodu nieznośnego dla niego chłodu.

Wracamy na statek i ruszamy z powrotem, w kierunku portu.
Wieczorem idziemy jeszcze kupić owoce. W ciemnym zaułku coś przebiega nam drogę – ani chybi szczur. Gdy wracamy tą sama drogą już z zakupami coś podejrzanie szeleści pod ścianami – albo to wiatr porusza śmieci, albo też nocni mieszkańcy zaułka wyszli na żer. Wolę nie sprawdzać!

Dzień 13 - 24 stycznia 2004


Dziś urządzamy sobie dzień wczasowy. Wstajemy przed 9.00, śniadanko i idziemy obejrzeć tutejsze akwarium. Jest niewielkie, ale bardzo ciekawe – okazy pochodzą z tutejszych wód. W ramach biletu zawarta jest cena napoju w sąsiedniej restauracji. Jako, że knajpka jest bardzo przyjemna ulegamy tej marketingowej sztuczce i nie poprzestajemy na owym soku. Zamawiamy sziszę – fajkę wodną z tytoniem jabłkowym i deser o nazwie sahlab – coś w rodzaju budyniu na gorąco z rodzynkami, czekoladą i wiórkami kokosowymi. Podjadłwszy i popaliwszy spacerujemy po publicznej plaży, która sama w sobie jest zupełnie nieciekawa, za to widok na szmaragdowe morze jest naprawdę wspaniały.

Wracamy na chwilę do hotelu, a potem ruszamy na poszukiwania jakiejś knajpki dla tubylców. Oddalamy się od turystycznego centrum i znajdujemy to, o co nam chodziło. Każde z nas wybiera po lokalnej potrawie. Potem idziemy jeszcze na nasz ulubiony sok z trzciny cukrowej i pyszny owocowy deser.

Wieczorem zamierzamy załatwić snorklowanie na jutro – postanawiamy bowiem raz jeszcze popodglądać wodne stwory. Załatwiamy wszystko w biurze Happy Diving, położonym blisko hotelu, przy głównej ulicy. Zbiórka jutro o 8.30.

Dzień 14 – 25 stycznia 2004


Dziś ponownie ruszamy na rafy. Spod biura Happy Diving jedziemy wraz z jego szefem po sprzęt – pobieramy pianki (nauczeni doświadczeniem!), maski, rurki i płetwy. Pogoda jest dużo ładniejsza niż przedwczoraj i naprawdę cieszymy się na tę wycieczkę.

W porcie okazuje się, że jest problem, bo jakaś grupa zrezygnowała. Kapitan łodzi proponuje nam, że będziemy mieć wycieczkę wyłącznie dla siebie, ale trzeba dopłacić po 30 EGP od łebka. Oczywiście odmawiamy zdecydowanie. Szef biura znajduje inną, niewielką łódź, po pewnym czasie okazuje się jednak, że popłyniemy jeszcze inną. Jest to łódź, na której grupa Rosjan płynie na pierwsze w życiu nurkowanie. My będziemy jednak snorklować.
Stajemy w pierwszym miejscu i wskakujemy do wody. Płytka rafa opada tutaj głęboko i możemy zarówno pływać blisko rafy, jak i podglądać głębinę i nurków. Ryb mnóstwo!

Po około 45 minutach żeńska część naszej ekipy wychodzi z wody – mimo pianek jest nam już chłodno. Krzysztof twardo pozostaje w wodzie i po chwili woła nam, że widzi ośmiornicę! Marta nie bacząc na gęsią skórkę, którą jest pokryta, już bez pianki, wskakuje do wody. Opowiadają nam później jak duża była ośmiornica i jak błyskawicznie zmieniała kolor, przystosowując się do otoczenia.

Jemy na statku lunch i płyniemy w drugie miejsce – El Fanadir. Gdy stoimy na górnym pokładzie sternik na coś wskazuje. Patrzę i oczom nie wierzę – duży żółw morski! W dodatku w pewnym momencie wynurzył całą głowę niczym peryskop!

Wskakujemy do wody i po chwili dostrzegamy żółwia - zapewne tego samego – dość głęboko w wodzie. Kawałek za nim płyniemy, żółw jednak ani myśli wypłynąć. Wracamy ku rafie i znowu Krzysztof dostrzega coś niezwykłego – na dnie leży wielka płaszczka. W piasku, w którym się „zakopała” wyraźnie widać jej kształt, ogon i oczy. Przepływający głębiej nurkowie też ją dostrzegli - płaszczka się płoszy i odpływa – widok niesamowity! Później widzimy jeszcze jedną, mniejszą. Pływa się fantastycznie, ryb tyle, że czujemy się jak w akwarium!

Wieczorem spacerujemy jeszcze trochę po mieście. Dziwi nas, że na ulicach jest pusto, gdzieś zniknęli nawet sprzedawcy pamiątek, ustawicznie nagabujący, by wstąpić do ich kramów. Zagadka opustoszałych ulic szybko się wyjaśnia – po prostu wszyscy mężczyźni siedzą przed telewizorami, ustawionymi w kawiarniach, herbaciarniach czy sklepach i oglądają mecz! Piłka nożna jest tu niezwykle popularna!

Dzień 15 – 26 stycznia 2004


Dziś niestety dzień wyjazdu. Śpimy trochę dłużej, potem chóralne „Sto lat!” dla Marty z okazji urodzin. Po śniadaniu pakowanie. Czasu starcza nam jeszcze na mały spacer – w piekarni kupujemy słodkie ciasta na drogę i pijemy ostatni już niestety na tym wyjeździe sok z trzciny cukrowej.
Busem zamówionym nam wcześniej przez hotelarza jedziemy wraz z parą Niemców na lotnisko.

Odprawa, kolejne bramki kontrolne i o 15.20 startujemy do Norymbergi. Tam cofamy zegarki o godzinę i zgodnie z rozkładem startujemy do Drezna.
A tam – zima w pełni, mróz, śnieg skrzypi pod stopami...
Do zobaczenia Egipcie!

Trochę informacji praktycznych


Przygotowania:
Legitymacja ISIC – kto może (a mogą studenci i uczniowie szkół ponadpodstawowych) – niech koniecznie załatwi przed wyjazdem! Z ISIC prawie wszystkie bilety wstępu są o połowę tańsze, tańsze są również przejazdy koleją.

Przed wyjazdem warto też nauczyć się arabskich cyfr!

Przelot:
Szukaliśmy możliwie taniego sposobu dotarcia do Egiptu, miejscowość docelowa nie odgrywała roli. Najtaniej wypadały czartery z Niemiec – bilety do Hurghady kupiliśmy po 188,- Euro/osoby (w obie strony), wylot z Drezna z przesiadką w Norymberdze, zakup za pośrednictwem strony www.biuro-podrozy.pl.

Komunikacja lokalna:
Podróżowaliśmy pociągami (I i II klasy) i autobusami. Bez problemów. Trudności można napotkać jedynie z kupnem biletów z Kairu na południe – warto kupić kilka dni wcześniej i unikać muzułmańskiego weekendu, czyli dni czwartek, piątek.
Wagony I klasy były czyste i wygodne, jechało nimi dużo cudzoziemców, wagony II klasy zdecydowanie mniej czyste, ale za to jaki lokalny koloryt!
W Kairze bardzo dogodnie jest poruszać się metrem i taksówkami (dużo i tanie), w Hurghadzie – busami (cena 1-2 EGP w zależności od odległości – ustalić przy wsiadaniu!). Za taksówki i busy płaci się po wyjściu z pojazdu!

Noclegi:
Nocowaliśmy w następujących hotelach (wszystkie klasy turystycznej, w żadnym nie napotkaliśmy robali):

Kair:
– Hotel Magic, 10 El Bustan St., Eltahrir Sq., tel. 5795918 – 22,5 EGP/osoby/noc ze śniadaniem (cena stała, nie podlega negocjacjom), łazienki na korytarzu, miła obsługa (jeśli napomknąć, że chce się wymienić pieniądze - zaproponują u siebie kurs lepszy od oficjalnego). Hotel jest w samym centrum, blisko Muzeum Egipskiego i stacji metra.

Asuan:
– Hotel Yassen, Saad Zaglool St., tel. 097 317109, kom. 0127948290 – 8 EGP/osoby/noc ze śniadaniem w pokoju 4-osobowym z łazienką. Bardzo miły i pomocny hotelarz Asif - organizuje wycieczki do Abu Simbel, możliwość wymiany pieniędzy po korzystniejszym od oficjalnego kursie.

Luxor:
– Hotel St. Mina, Cleopatra St., 8 EGP/osoby/noc ze śniadaniem w pokoju 3-osobowym z dostawką, łazienka na korytarzu. Blisko świątyni luksorskiej i przystanku / dworca autobusowego.

Hurghada:
– Hotel Sea Waves w dzielnicy Al Dahar, niedaleko Hotelu Sea View stojącego przy ulicy biegnącej wzdłuż wybrzeża, piaszczystą drogą pod górkę – 11,25 EGP/osoby/noc ze śniadaniem w pokoju z 3 szerokimi łóżkami (i żadnych innych mebli!) z łazienką
- Hotel Queen w dzielnicy Al Dahar, uliczka równoległa do głównej ulicy biegnącej prostopadle do nabrzeża, tel. 065 544892 – 11,25 EGP/osoby/noc ze śniadaniem w pokoju 3-osobowym z dostawką, z łazienką. Pokój był bardzo ładny i duży, czysto. Warunki najlepsze w całej trasie. W hotelu można wykupić wycieczkę na rafy oraz wymienić po kursie czarnorynkowym pieniądze.

Wszystkie ceny noclegów z wyjątkiem Kairu – po targowaniu!

Ceny:
Na miejscu całkowity budżet wyniósł nas dokładnie 12 USD/osobę dziennie.
Kursy wymiany wynosiły od 6,15 EGP (lotnisko w Hurghadzie) do 6,60 EGP („czarny rynek” w Luxorze) za 1 USD.

Dzięki korzystnemu układowi kursów walut w okresie naszego wyjazdu można przyjąć przelicznik:
1 EGP = około 0,65 ZŁ.

Ceny przejazdów (cena normalna / z ISIC):
pociąg nocny Kair – Asuan, I klasa: 83 EGP / 57 EGP
pociąg Asuan – Luxor, II klasa: 18 EGP / 15 EGP
autobus Hurghada – Kair, klasa lux: 55 EGP / nie ma zniżek
autobus Luxor – Hurghada, klasa standard: 15 EGP / nie ma zniżek
mikrobusbus Kair – Giza: 0, 5 EGP
taksówka z Gizy do Sakkary: 25 EGP
taksówki w Kairze – od 3 EGP
metro w Kairze: 0,75 EGP
taksówka z lotniska do dzielnicy Al Dahar w Hurghadzie: 24 EGP
bus w Hurghadzie: 1 – 2 EGP
prom na zachodni brzeg w Luxorze: 1 EGP
lokalny prom w Asuanie: 1 EGP
taksówka na zachodnim brzegu w Luxorze (cały dzień obwożenia z miejsca na miejsce): 65 EGP

Bilety wstępów do zabytków (cena normalna / z ISIC):
teren piramid + Sfinks (obowiązuje 1 bilet): 20 / 10 EGP
wstęp do wnętrza wielkiej piramidy Cheopsa: 100 / 50 EGP
wstęp do wnętrza piramidy Mykerinosa: 10 / 5 EGP
teren piramidy w Sakkarze: 10 / 5 EGP
Muzeum Egipskie: 20 / 10 EGP (sala z mumiami dodatkowo 40 / 20)
cytadela w Kairze: 20 / 10 EGP
meczet sułtana Hasana w Kairze: 12 / 6 EGP
meczet Al Rifa w Kairze: 12 / 6 EGP
grobowce dostojników na zachodnim brzegu w Asuanie: 12 / 6 EGP
klasztor św. Symeona na zachodnim brzegu w Asuanie: wstęp bezpłatny
Abu Simbel: 36 / 19,5 EGP
wyspa File: 20 / 10 EGP + po 2,5 za łódkę
Wielka Tama Asuańska: 5 EGP / nie ma zniżek
niedokończony obelisk królowej Hatszepsut: 10 / 5 EGP
świątynia luksorska: 20 / 10 EGP
kompleks świątynny w Karnaku: 20 / 10 EGP
Dolina Królów (3 groby): 30 / 15 EGP (grobowiec Tutenchamona dodatkowo 40)
świątynia Hatszepsut: 12 / 6 EGP (+ obowiązkowe 1 EGP/os. za kolejkę wożącą od kas do świątyni – ok. 200m, skorzystanie z kolejki na szczęście już obowiązkowe nie jest!)
Medinet Habu: 12 / 6 EGP
Ramesseum: 12 / 6 EGP
bakszysz dla samozwańczych przewodników: 0,5 – 10 EGP

Inne atrakcje:
2-godzinna przejażdżka wielbłądami po pustyni wokół piramid: 180 EGP/4 os. (w cenie jest już ujęty bilet wstępu na teren piramid i sfinksa) + po 20 EGP napiwku dla przewodnika i prowadzącego
wycieczka do Abu Simbel: 55 EGP/os. (po drodze także wyspa File, wielka tama i kamieniołomy z niedokończonym obeliskiem)
rejs feluką po Nilu w Asuanie: 70 EGP/4 os.
wstęp na wyspę Kitschenera: 5 EGP/os. (nie ma zniżek na ISIC)
wycieczka na rafy: 10 USD/os. (w cenie lunch, płetwy, maski i fajki), pianka wypożyczona na statku – dodatkowo 20 EGP – wykupione w hotelu; 8 USD/os (w cenie: jak wyżej) + 10 EGP/os. pianka – wykupione w biurze Happy Diving. W obu cenach zawarty był przejazd hotel – port – hotel.
akwarium w Hurghadzie: 5 EGP

Ceny żywności:
woda mineralna 1,5l : 1,5 - 2 EGP
Coca Cola 1,5l: 3 EGP
średnia porcja kuszari: 2 - 3 EGP
falafel: 3 EGP
musaka: 4 EGP
szałarma z ryżem: 9,50 EGP
danie mięsne z baraniny z warzywami na pikantnie: 10 EGP
sok z trzciny cukrowej w lokalnej sokarni: 0,25 – 1 EGP
sok ze świeżych pomarańczy w lokalnej sokarni: 3 EGP
karton soku z mango 1l: 6 EGP
topiony serek (8 trójkątów): 2,5 - 3 EGP
słoik dżemu figowego: 3 EGP
10 bułek – paluchów w piekarni: 1,5 EGP
obiadokolacja w hotelu Queen: 7,5 EGP
owoce – tanie, najlepiej kupować na targu, czasem ceny są wypisane, czasem – do negocjacji

Inne:
pocztówki: 3,5 EGP/10 szt.
znaczek do Polski: 1,25 EGP