ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Egipt - szlakiem zabytków UNESCO

Autor: Magdalena i Andrzej Banak
Data dodania do serwisu: 2007-07-18
Relacja obejmuje następujące kraje: Egipt
Średnia ocena: 6.00
Ilość ocen: 944

Oceń relację

<div align="justify">Wyprawa do Egiptu była naszą pierwszą podr&oacute;żą do kraju muzułmańskiego. Miała być spełnieniem naszych marzeń o odwiedzinach u faraon&oacute;w. I była, choć wcześniejsze wyobrażenia o tym kraju legły w gruzach już na samym początku, już po wyjściu z samolotu... A p&oacute;źniej na każdym niemal kroku wszelkie znane nam dotychczas standardy życia ulegały totalnemu przewartościowaniu. Może dlatego, że pierwszy raz znaleźliśmy się poza Europą? I w dodatku egipską przygodę realizowaliśmy na własną rękę?Kilka uwag technicznych:- do Egiptu wybraliśmy się we dw&oacute;jkę: piszący te słowa Andrzej wraz z małżonką Magdaleną;- wyjazd przygotowywaliśmy w oparciu o listę zabytk&oacute;w UNESCO (stąd tytuł relacji), bo c&oacute;ż może być ciekawszego, niż obiekty ze światowej listy? Listę tę uzupełniliśmy o kilka dodatkowych miejsc, jak Al-Alamein, czy Aleksandrię. UNESCO ochroną objęło: klasztor Abu Mena; Teby (Karnak) z nekropolią (zachodni brzeg); historyczny Kair; dawną stolicę Memfis z nekropolią, czyli kompleksami piramid od Dahszuru do Gizy; zabytki nubijskie od Abu Simbel do File; rejon Św. Katarzyny; Wadi Al-Hitan (Dolina Wieloryb&oacute;w). Nie udało się nam zobaczyć w og&oacute;le tego ostatniego, w Abu Mena widzieliśmy tylko nowe obiekty, do starej części nie dotarliśmy. Pozostałe miejsca zwiedziliśmy kompleksowo.- pojawiający się w tekście skr&oacute;t LE oznacza funty egipskie, 100 LE to ok. 50 zł, ale dla nas tylko ok. 10 funt&oacute;w szterling&oacute;w, bowiem mieszkamy w Anglii, dzieląc los emigrant&oacute;w zarobkowych...- pojawiające się odniesienia do przewodnika dotyczą pozycji Pascala &bdquo;Egipt&rdquo; z roku 2005, będącego tłumaczeniem przewodnika The Rough Guide &bdquo;Egypt&rdquo; z roku 2000. Wszelkie nazwy obiekt&oacute;w podajemy w wersji zapożyczonej z tego przewodnika. Opr&oacute;cz tej książki mieliśmy jeszcze dwie mapy: Egiptu (wydawnictwa Demart) i mapę Kairu, angielskiego wydawnictwa FlexiMap.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień pierwszy: sobota, 19 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Po miesiącach przygotowań (bilety lotnicze kupowaliśmy już w styczniu) &ndash; ruszamy!!! Podr&oacute;ż do kraju marzeń rozpoczęła się na londyńskim lotnisku Heathrow. Po szybkiej przesiadce na paryskim Charlesie de Gaulle&rsquo;u i kolejnych 4 godzinach w powietrzu na skrzydłach Air France (byli najtańsi w połączeniach Londyn &ndash; Kair &ndash; Londyn) wieczorem 19 maja znaleźliśmy się nad Kairem. Już z okien samolotu widać było, że za chwilę znajdziemy się w zupełnie innym świecie: zero zieleni, kolorem dominującym: ż&oacute;łć. Wyjście z samolotu: każdy przed nami zatrzymywał się w drzwiach robiąc dziwną minę i ciężko wzdychając. Zrozumieliśmy to dopiero, gdy przyszła nasza kolej &ndash; wychodząc z klimatyzowanego wnętrza zostaliśmy wręcz uderzeni masą gorącego powietrza, kt&oacute;rą jakby ktoś złośliwie nawiewał ogromnym wentylatorem na nas... Na hali przylot&oacute;w: niespodzianka związana z wizą. W przewodniku straszono, że może być problem z uzyskaniem wizy, tymczasem 90 LE załatwia sprawę bez dodatkowych pytań. A kupując wizę w Polsce lub w Anglii trzeba wypełniać formularze, słać wnioski... Zaraz po odprawie kolejne zderzenie z egipską rzeczywistością: naganiacze, oferujący przejazd taks&oacute;wką do centrum. Mając w pamięci porady przewodnikowe postanowiliśmy zaoszczędzić, jadąc autobusem. Tylko gdzie jest dworzec? Po długich poszukiwaniach daliśmy sobie spok&oacute;j. Wraz z dwiema amerykankami wynajęliśmy taks&oacute;wkę do centrum. One zapłaciły 60 LE, my 50 (ma się ten talent do negocjacji). Pierwszej taks&oacute;wki, niestety, nie udało się uruchomić (po kilku pr&oacute;bach zapalenia &lsquo;na popych&rsquo; samoch&oacute;d wylądował na drzewie...). Ale natychmiast podjechała druga (oba były marki Peugeot 504, ich produkcji zaprzestano na początku lat 80-tych...), ruszyliśmy, i... oto dworzec autobusowy... Wystarczyło obejść dookoła ogromny budynek stojący przed halą przylot&oacute;w... C&oacute;ż... Jednakże p&oacute;źniej okazało się, że turyści praktycznie nie jeżdżą autobusami, problem polega na: dziwnych znaczkach, kt&oacute;re ponoć są numerami linii i poważnymi kłopotami z porozumieniem się &ndash; angielski w Egipcie jest złabo rozpowszechniony. Poza tym obcokrajowcy są elementem mocno egzotycznym w takim autobusie. Jak widać, nie dla wszystkich słowo &bdquo;egzotyka&rdquo; znaczy to samo. Jazda do Kairu była przeżyciem niezapomnianym. Sytuacje jak z najgorszego koszmaru policjanta drog&oacute;wki. Na liczniku cały czas 100 km/h, niezależnie od kiepskiego stanu pojazdu i od odległości od poprzedzających samochod&oacute;w. Tam, gdzie na ulicy były wymalowane dwa pasy &ndash; mieściły się trzy wozy, gdzie były trzy pasy ruchu &ndash; po cztery, a nawet pięć... Rzadko kt&oacute;ry miał włączone światła (mimo, że noc już była ciemna...), kierunkowskazami nikt sobie głowy nie zaprzątał (czy w og&oacute;le montują je w egipskich samochodach?), czasem kt&oacute;ryś kierowca kurtuazyjnie rękę wyciągnął, jeśli skręcał w lewo... Po godzinie czegoś, co nawet w przypływie dobrych intencji ciężko nazwać podr&oacute;żą, dotarliśmy do hotelu Victoria. Pok&oacute;j zarezerwowaliśmy wcześniej (na stronach Air France), miał być z widokiem na ogr&oacute;d. Ogrodu przez pięć dni pobytu tam nie udało się zlokalizować. Zresztą , nawet jeśli tam był, to i tak nie dało się odsłonić żaluzji w oknie. O otwieraniu samego okna mowy nie było, ze względu na upał i hałas z ulicy (niesamowity gwar panuje od 6:00 do p&oacute;łnocy). Ale i tak pok&oacute;j był w porządku. Spędziliśmy tu kolejne 4 noce. Na koniec zwiedzania Egiptu dołożyliśmy jeszcze jedną. Tu uwaga dla os&oacute;b planujących sw&oacute;j pierwszy pobyt w kraju muzułmańskim: gość, kt&oacute;ry drze się w niebogłosy w środku nocy (ok. 21:00 i jeszcze raz ok. 4:00) nie jest jakimś tam śpiewającym podchmielonym jegomościem, tylko muezinem z najbliższego meczetu, wzywającym pobożnych muzułman&oacute;w do modlitwy. A że w centrum Kairu meczet&oacute;w jest wiele, i każdy wyposażony w donośne głośniki, i każdy stara się odciąć od innych, nadając śpiewy o nieco innej porze &ndash; noce są naprawdę upojne!&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień drugi: niedziela, 20 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Pora przyjrzeć się Kairowi z bliska. Zaczynamy klasycznie: Muzeum Egipskie. Wok&oacute;ł mn&oacute;stwo policji, wojska i wszelkiego rodzaju innych formacji umundurowanych i uzbrojonych. Także płotki i zasieki. A na ulicach progi zwalniające tak ogromne, że powstrzymałyby chyba napierające czołgi... Na podw&oacute;rzu Muzeum tłum ganiających za biletem turyst&oacute;w (kasa jest tak sprytnie usytuowana, że po przejściu bramy, sporego podw&oacute;rza i dojściu do budynku, trzeba się wr&oacute;cić, żeby bilet zakupić &ndash; ale o tym m&oacute;wią dopiero strażnicy przy bramkach z wykrywaczem metali w budynku... a więc wracasz bracie do bramy wejściowej). Kasa &ndash; tu kupujemy bilety (50LE) i oddajemy aparat na przechowanie (bezwzględnie!) niepewni, czy go jeszcze kiedyś zobaczymy. Wreszcie można wejść do środka, w kt&oacute;rym urzeczywistniło się nasze wyobrażenie absolutnego chaosu. Zbiory poukładane bez większego ładu i składu. Na szczęście mapki z przewodnika trochę ułatwiły zadanie i zobaczyliśmy wszystko, co chcieliśmy, w tym kolekcję z grobu Tutenchamona. Na zakończenie jeszcze szybkie spojrzenie na mumie kr&oacute;lewskie za jedyne 100 LE (gdybyśmy wtedy wiedzieli, że mumia pośrodku sali &ndash; to Hatszepsut! &ndash; ale to ogłoszono dopiero pod koniec czerwca) i po dw&oacute;ch godzinach opuszczamy muzeum wychodząc na potęgujący się upał. Wchodzimy do metra. Samo nasze pojawienie się wprawiło Egipcjan (zwłaszcza Egipcjanki) w spore zdumienie &ndash; nie widzieliśmy żadnych innych białych os&oacute;b w metrze przez cały dzień, choć jest to szybki i dobrze zorganizowany środek transportu, godny polecenia. Kurs na Kair koptyjski. Po wyjściu z kolejki zostaliśmy obfotografowani przez podrostk&oacute;w &ndash; przez chwilę poczuliśmy się jak gwiazdy filmu! Po prostu dla nich byliśmy nie lada atrakcją. Muzeum Koptyjskie &ndash; kasa zn&oacute;w dobrze zamaskowana, choć mamy już wprawę i dość szybko ją odnajdujemy. Tym razem bilet kosztuje 40 LE (ktoś w przewodniku z 2005 roku napisał, że banknoty 100 i 50 funtowe praktycznie nie są używane. W 2007 roku praktycznie nie używaliśmy innych...). Muzeum dość ciekawe i dobrze zaaranżowane, choć eksponaty nie powalają na kolana. Czyli dokładne przeciwieństwo Muzeum Egipskiego. Zwiedzamy jeszcze kościoły: Zawieszony, św. Jerzego, św. Sergiusza, św. Barbary &ndash; wszystkie za darmo. Og&oacute;lnie dzielnica robi dość pozytywne wrażenie, na tle innych części Kairu, ale czas się zbierać. Zn&oacute;w do metra (wszelkie przejazdy po 1 LE), tym razem kierunek na Kair arabski. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/5950._20.05.07_Kair_muzulmanski.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/5950._20.05.07_Kair_muzulmanski.jpg" border="2" alt="Kair muzułmański" title="Kair muzułmański" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="right" /></a>Dojechaliśmy do stacji Ataba, dalej na piechotę w kierunku Cytadeli, ponoć tak najlepiej zwiedza się dzielnice muzułmańskie. Gdybyśmy wiedzieli, jaki tam jest br&oacute;d i smr&oacute;d, jak ogromne zainteresowanie (w niezbyt pozytywnym tego słowa znaczeniu) wzbudzą obcokrajowcy &ndash; chyba byśmy sobie tę część Kairu podarowali i po prostu dotarli do Cytadeli taks&oacute;wką. Po około godzinie wędr&oacute;wki dotarliśmy do Muzeum Muzułmańskiego tylko po to, by dowiedzieć się, że od lat jest zamknięte. Chcąc, niechcąc maszerujemy dalej. Po kolejnej godzinie nieprzyjemnego marszu gęsto zaludnionymi, zakurzonymi, często zalanymi ściekami ulicami (ile tu polskich &bdquo;dużych fiat&oacute;w&rdquo; i &bdquo;polonez&oacute;w&rdquo;!), otoczonymi walącymi się ruderami (w nich panowie spokojnie palący szisze &ndash; fajki wodne) docieramy pod Cytadelę. Tu niespodzianka &ndash; wejście jest po drugiej stronie obiektu, więc czeka nas kolejne p&oacute;ł godziny na piechotę. Cytadela stanowi świetny punkt widokowy na Kair (pierwszy raz widzimy w oddali, za mgłą piramidy &ndash; a więc one jednak istnieją!!!), meczet Muhammada Alego też piękny, warto wydać 40 LE, choć nie warto dać się naciągnąć policjantom turystycznym na bakszysz (&bdquo;bakszysz&rdquo; &ndash; definicje: 1. to słowo arabskie, kt&oacute;re wszystkim turystom śni się jeszcze długo po opuszczeniu Egiptu; 2. rodzaj sporego dodatku do pensji wielu Egipcjan, wypłacany bezpośrednio z kieszeni turysty, z pominięciem organ&oacute;w fiskalnych,) za udostępnienie &bdquo;punktu widokowego&rdquo; &ndash; te same widoki są po drugiej stronie meczetu z tarasu kawiarni, tu już bez bakszyszu. Mimo, że oficjalnie Cytadela czynna jest do 17:30 &ndash; już po 16:00 policjanci wygonili turyst&oacute;w. Na władzę nie poradzę! Bierzemy taks&oacute;wkę i jedziemy na wyspę Zamalek, pod polską ambasadę (obowiązkowy punkt każdej wyprawy po stolicach świata). Na zrobienie zdjęcia nie pozwala nam jednak policjant, dlatego zdjęcie polskiej ambasady powstaje w stylu najlepszych snajper&oacute;w: &bdquo;z biodra&rdquo;. Już tylko spacer do hotelu (średnio przyjemny po zakorkowanych ulicach, za to po raz pierwszy widok na Nil! Ale wielki!) i pierwszy dzień zwiedzania mamy za sobą. Z kierowcą taks&oacute;wki, kt&oacute;ry zawi&oacute;zł nas na Zamalek um&oacute;wiliśmy się na drugi dzień na zwiedzanie piramid. Jeszcze tylko wędrujemy na dworzec kolejowy kupić bilety na środę do Luksoru: 75 LE od osoby. Z kupnem nie ma problemu, o ile uda się namierzyć kasę. Jest ich sporo, w kilku grupach, każda sprzedaje bilety w innym kierunku, informacji na okienkach żadnej. Najlepiej udać się najpierw do informacji turystycznej (nie kolejowej!) &ndash; tu są najlepiej zorientowani w temacie, a w dodatku znają angielski!&nbsp;</div><div align="justify"><strong>&nbsp;</strong></div><div align="justify"><strong>Dzień trzeci: poniedziałek, 21 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Z poznanym dzień wcześniej taks&oacute;wkarzem (w sumie okazał się chyba najporządniejszym z Egipcjan, jakiego spotkaliśmy, nigdy nie wspominał o jakimkolwiek bakszyszu, a w dodatku znał sporo sł&oacute;w po angielsku &ndash; rzadkość!) mkniemy jego mocno nadwerężonym Peugeotem w kierunku piramid. Oczywiście mamy mocne postanowienie o zobaczeniu wszystkich stożk&oacute;w, więc jedziemy najpierw do najdalszych w Dahszur. Tu kolejne zaskoczenie (ileż to ich przeżyliśmy w Egipcie!): na parkingu tylko dwie taks&oacute;wki. Turyści autokarowi aż tak daleko się nie zapuszczają, a i indywidualni mają problemy z pokonaniem tej odległości. Og&oacute;lnie rzecz biorąc: więcej policjant&oacute;w niż turyst&oacute;w. Możliwość zdjęcia z policjantami turystycznymi na wielbłądach (spory bakszysz wymagany). Bilety do Piramidy Czerwonej za jedyne 25 LE. W środku niezwykle duszno, a wędr&oacute;wkę po stromych, ciasnych schodach czujemy w nogach jeszcze na drugi dzień. Wracając, przyglądamy się wiosce Dahszur, kt&oacute;ra na długo jeszcze pozostanie w pamięci jako absolutny szczyt ub&oacute;stwa. Nawet droga traci asfalt na odcinku przez wieś, a niesamowicie umorusane dzieci w poszarpanych łachmanach biegają za każdym przejeżdżającym samochodem, jak na polskiej wsi... w latach 70-tych. Jedziemy do Memfis, nędznych resztek dawnej stolicy Dolnego Egiptu. Tu też turyści zaglądają raczej rzadko. Bileciki po 30 LE, na placu zgromadzone trochę posąg&oacute;w, pod daszkiem leżący potężny posąg Ramzesa II. Teraz do Saqqary. Gdyby dało się przejechać odcinki między zabytkami z zamkniętymi oczami... Tymczasem w kanale przy drodze pływa sobie zdechła krowa... I nikomu to nie przeszkadza! W Saqqarze niespodzianek ciąg dalszy. Ot&oacute;ż w tak zwanym międzyczasie udało się Egipcjanom wybudować nowe muzeum Imhotepa &ndash; architekta kr&oacute;lewskiego. A więc jeszcze przed dojściem do piramid zwiedzamy ciekawą ekspozycję z dobrze orientującym się w temacie przewodnikiem egipskim (jego usługi płatne dodatkowo 15 LE, sam bilecik, łączny do muzeum i piramid: 50 LE). Po zwiedzeniu jedziemy prosto pod kompleks grobowy Dżesera. Robi mocne wrażenie, gdyby nie ci naciągacze... Za samo zdjęcie na osiołku zażyczyli sobie 20 LE! Koniecznie trzeba targować się i ustalić cenę przed zdjęciami, czy ujeżdżaniem wielbłąda tudzież innego osła! No i wreszcie przyszedł czas na gw&oacute;źdź programu &ndash; wyjazd do Gizy, prosto pod piramidy. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6080._21.05.07_Giza_-_piramidy.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6080._21.05.07_Giza_-_piramidy.jpg" border="2" alt="Piramidy w Gizie" title="Piramidy w Gizie" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="left" /></a>Oj chudnie tu portfel w zastraszającym tempie, oj chudnie!!! Sam wjazd na teren taks&oacute;wką kosztuje 20 LE, potem bileciki dla zwiedzających po 50 LE, a za wejście do jednej z piramid: 100 LE!!! Szczerze piszę: do piramidy, choćby nawet nazywała się Cheopsa, czy innego Chefrena &ndash; wchodzić nie warto! Całe wyposażenie jest przecież w muzeach, a jeśli w dodatku było się wcześniej w piramidzie w Dahszur &ndash; to już w og&oacute;le kupowanie biletu za 100 LE jest czystą rozrzutnością. Mimo to weszliśmy... Najciekawszym punktem zwiedzania kompleksu piramid była wizyta na punkcie widokowym, mocno obleganym przez japończyk&oacute;w z kamerami. Świetny widok na wszystkie piramidy i cały ten zgiełk je otaczający. Stąd zjazd prosto do st&oacute;p Sfinksa. Wszystko, z czego słynie Egipt na wyciągnięcie ręki!!! Pomiędzy tobą a piramidami jedynie... naciągacze, od kt&oacute;rych można na przykład usłyszeć niemal czystą polszczyzną &bdquo;za darmo umarło&rdquo;! To był dzień pełen wrażeń i piekącego słońca. Za całą wyprawę zapłaciliśmy kierowcy 250 LE i um&oacute;wiliśmy się na środę, na wyjazd w okolice Al-Fajum, na pustynię.&nbsp;</div><div align="justify"><strong>&nbsp;</strong></div><div align="justify"><strong>Dzień czwarty: wtorek, 22 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">O 8:00 rano ruszamy pociągiem do Aleksandrii (bilet na drugą klasę 25 LE). Tu pr&oacute;bujemy się dogadać z taks&oacute;wkarzami (po angielsku znają tylko słowo &bdquo;money&rdquo; i kilka liczebnik&oacute;w) co do podr&oacute;ży do Al-Alamain, czyli najbardziej na wsch&oacute;d położonego punktu, jaki w czasie drugiej wojny światowej udało się osiągnąć wojskom niemieckim. Ale potem Anglicy wzmocnili siły, poza tym dzięki rozszyfrowanej przez naszych Enigmie dowiedzieli się, kiedy dow&oacute;dca niemieckich Afryka Korps, Lew Pustyni,&nbsp; E. Rommel wybiera się do Włoch na operację, no i... udana kontrofensywa odrzuciła Niemc&oacute;w od Aleksandrii, a po kilku miesiącach Niemcy w og&oacute;le wycofali się z Afryki. O ile z uzgodnieniem trasy do Al-Alamain nie ma problemu &ndash; wszyscy kierowcy wiedzą, gdzie to jest, o tyle wyjazd do klasztoru Abu Mena staje pod znakiem zapytania. Dopiero po długich poszukiwaniach znalazł się kierowca, kt&oacute;ry wiedział mniej więcej jak tam dojechać. P&oacute;źniej okazało się, że nie do końca była to prawda, a szofer przez całą drogę pr&oacute;bował podnosić cenę, bo przecież cały czas myśli, jak dojechać do klasztoru. Uff.... A w og&oacute;le to klasztor &oacute;w arabowie nazywają Dajr Mari Mina. Po dw&oacute;ch godzinach jazdy wzdłuż Morza Śr&oacute;dziemnego, kt&oacute;re pojawia się z rzadka, docieramy do cmentarza w Al-Alamain. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6109._22.05.07_Al-Alamajn_-_cmentarz_brytyjski.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6109._22.05.07_Al-Alamajn_-_cmentarz_brytyjski.jpg" border="2" alt="Cmentarz w Al-Alamain" title="Cmentarz w Al-Alamain" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="right" /></a>Mimo bliskości autostrady na nekropolii cisza przejmująca. R&oacute;wno, pod linijkę, ustawione groby, wśr&oacute;d nich mogiły dziewięciu Polak&oacute;w. My odnajdujemy pięciu. Jeszcze kr&oacute;tkie wizyty przy monumentach poświęconych żołnierzom australijskim i południowoafrykańskim i idziemy do muzeum (5 LE, szczyt taniości!). Ma ono wystr&oacute;j z lat siedemdziesiątych, ale i tak wiele ciekawych informacji (w czterech językach) w nim się znajduje. Wok&oacute;ł budynku sporo zniszczonego sprzętu wojskowego, choć w znacznej części z czas&oacute;w p&oacute;źniejszych, niż II wojna światowa (gł&oacute;wnie z czas&oacute;w wojny z Izraelem o Synaj). Wracamy w stronę Aleksandrii, by w Burg al-Arab odbić na południe i wśr&oacute;d nieciekawego, mocno przekształconego i zrujnowanego krajobrazu dotrzeć do klasztoru koptyjskiego Abu Mena. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6127._22.05.07_Nowy_kompleks_klasztorny_w_Abu_Mena.jpg', 2000, 3008)"><img style="width: 209px; height: 263px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6127._22.05.07_Nowy_kompleks_klasztorny_w_Abu_Mena.jpg" border="2" alt="Nowy klasztor w Abus Mena" title="Nowy klasztor w Abus Mena" hspace="10" vspace="10" width="209" height="263" align="left" /></a>Nowy klasztor stanowił będzie nie lada gratkę dla os&oacute;b gustujących w obiektach stylu pompastyczno &ndash; megalomańskiego, typu bazylika w Licheniu. My jednak postanowiliśmy odnaleźć ruiny starego klasztoru Menasa, ale niestety nie udało się. Nikt w klasztorze nie m&oacute;wił po angielsku, nie znaleźliśmy więc płaszczyzny porozumienia i nikt nam drogi nie wskazał. Dopiero po powrocie do hotelu, buszując w internecie na stronach UNESCO udało się namierzyć ruiny: wystarczyło z parkingu pod nowym klasztorem wr&oacute;cić do pierwszej bramy i dalej na piechotę iść na południe wzdłuż muru. Może jeszcze kiedyś... Po zwiedzeniu klasztoru wracamy do Aleksandrii. Po kolejnych negocjacjach dajemy taksiarzowi 300 LE i nieco podenerwowani zachowaniem gościa postanawiamy zwiedzić miasto. Okazało się jednak, że zgubiliśmy dekielek od obiektywu aparatu. Jego poszukiwania (zakończone klęską) zajęły tyle czasu, że zaledwie przemaszerowaliśmy przez Aleksandrię nad Morze Śr&oacute;dziemne (po drodze szybkie spojrzenie na pozostałości rzymskiego amfiteatru) i z powrotem, i już czekał na nas pociąg (kolejne 25 LE od osoby) do Kairu. Kolejny wielce udany dzień.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Dzień piąty: środa, 23 maja 2007</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Znowu wcześnie wstajemy (jak to na urlopie...) aby podążyć na południe, ku Saharze. Naszym celem jest Wadi al-Hitan &ndash; Dolina Wieloryb&oacute;w, kt&oacute;rej &ndash; jak się okazało &ndash; nigdy nie osiągnęliśmy. Ale i tak było fajnie. Po trzech godzinach jazdy z Kairu, minięciu niezliczonej ilości punkt&oacute;w policyjnych, objechaniu jeziora Qarun z dw&oacute;ch stron, dotarliśmy do bramy rezerwatu Wadi Rajan. Tu uiściliśmy opłatę za wstęp na rzecz National Parks of Egypt (z tą instytucją mieliśmy się jeszcze spotkać). Za jedyne 3 dolary amerykańskie dostaliśmy bardzo dokładne mapy terenu i dobrze opracowane informacje na temat terenu (jeden jedyny raz w Egipcie!). Niestety, tu dostaliśmy także wiadomość, że do celu naszej podr&oacute;ży &ndash; Wadi al-Hitan dojechać się nie da ze względu na wiosenne burze piaskowe, kt&oacute;re zasypały drogę i jeszcze jej nie odnaleziono (słowo &bdquo;droga&rdquo; w tym przypadku oznaczało pas pustyni obramowany sporymi kamieniami). Dla naszego kierowcy (tego samego, co dwa dni wcześniej pod piramidami) oznaczało to koniec podr&oacute;ży. Udało nam się go jednak nam&oacute;wić, by podjechał do sztucznych jezior &ndash; tu droga jeszcze istniała, choć miejscami mocno zanikała pod zwałami piachu. Z zapowiadanych&nbsp; tłum&oacute;w turyst&oacute;w oczom naszym ukazał się jedynie policjant turystyczny z nieodłącznym &bdquo;kałachem&rdquo; i kilku innych, zatrudnionych na miejscu Egipcjan. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6157._23.05.07_Pustynia_-_rezerwat_Wadi_Rajan.jpg', 2000, 3008)"><img style="width: 209px; height: 263px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6157._23.05.07_Pustynia_-_rezerwat_Wadi_Rajan.jpg" border="2" alt="Pustynia w rezerwacie Wadi Rajan" title="Pustynia w rezerwacie Wadi Rajan" hspace="10" vspace="10" width="209" height="263" align="left" /></a>Pospacerowaliśmy trochę nad jeziorami, doszliśmy do wodospad&oacute;w łączących je, następnie (po długich błaganiach) dojechaliśmy do skał El-Mudawara mad Jeziorem Dolnym &ndash; super widoki na oba sztuczne jeziorka w środku najprawdziwszej pustyni!!! Tu zrozumieliśmy, co znaczy zasypana droga. Mimo, że ta, kt&oacute;rą jechaliśmy była asfaltowa &ndash; asfaltu mało co było widać, a po drodze spotkaliśmy potężnego buldożera, usuwającego piach z drogi. Ledwo wytyczony szlak do Wadi al-Hitan pewnie zniknął pod zwałami piachu... Co prawda w parkowej ulotce znaleźliśmy informację, że na dojazd do Doliny Wieloryb&oacute;w nie potrzeba samochodu z napędem na cztery koła, ale jesteśmy pewni, że nawet taki nie dałby sobie rady... Ta wyprawa kosztowała nas 400 LE. Popołudnie spędziliśmy nudząc się w hotelu &ndash; nasz pociąg do Luksoru odjeżdżał dopiero o 22:00, więc zabijaliśmy czas w hotelowej restauracji grając w&nbsp; karty.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień sz&oacute;sty: czwartek, 24 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Z zaledwie p&oacute;ł godzinnym op&oacute;źnieniem docieramy padnięci do Luksoru. Na dworcu oczywiście otacza nas tłum naganiaczy. Dzielnie odpierając ataki docieramy pieszo do hotelu Mercure Inn (zarezerwowany wcześniej na stronach naszego banku Lloyds TSB &ndash; ceny w internecie były sporo niższe od cen wywieszonych w recepcji, zar&oacute;wno w tym hotelu, jak i wszystkich pozostałych). Po kr&oacute;tkiej drzemce ruszamy taks&oacute;wką do Karnaku. Świątynia (50 LE), a w zasadzie kolos świątynny, robi na nas niesamowite wrażenie. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6164._24.05.07_Swiatynia_w_Karnaku_-_droga_procesyjna.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6164._24.05.07_Swiatynia_w_Karnaku_-_droga_procesyjna.jpg" border="2" alt="Świątynia w Karnaku" title="Świątynia w Karnaku" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="left" /></a>Od razu na wstępie ustalamy, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego, więc ograniczamy się do najważniejszych obiekt&oacute;w. Po trzech godzinach zwiedzania padamy zmęczeni w kawiarni. Ceny tu obowiązujące szybko nas jednak stawiają z powrotem na nogi. Ruszamy w drogę powrotną do Luksoru, tym razem na piechotę wzdłuż Nilu, co kilka sekund nagabywani przez taks&oacute;wkarzy bądź woźnic&oacute;w słynnych calleche (rodzaj powozu konnego). Zn&oacute;w jesteśmy twardzi, zn&oacute;w nie dajemy się nakłonić do wydania kasy, realizujemy plan własny, choć pot po plecach płynie, a nerwy ledwo ledwo na uwięzi. Zaglądamy do Muzeum Luksorskiego (70 LE), w kt&oacute;rym, jak we wszystkich innych muzeach i piramidach, przy wejściu należy oddać aparat fotograficzny. Szeroko opisywane w przewodniku Pascala pozwolenia na fotografowanie chyba zakończyły sw&oacute;j żywot. Choć nie, przetrwały w formie nieoficjalnej w kilku miejscach, w kt&oacute;rych przedsiębiorczy strażnicy sami namawiają na &bdquo;foto, foto&rdquo;, wyłudzając potem ogromne bakszysze! Niedawny remont muzeum i zmiana ekspozycji nadały mu bardzo cywilizowany (w rozumieniu europejskim) wygląd. To jedno z niewielu takich miejsc Egipcie i choćby dlatego warto tu zajrzeć. Po obejrzeniu muzeum, mimo palącego słońca idziemy do świątyni luksorskiej (40 LE). W zwiedzaniu przeszkadza mocno niesamowity upał, więc dość szybko uciekamy z powrotem do klimatyzowanego pokoju hotelowego. Wieczorem oglądamy taniec brzucha (czy wszystkie tancerki są takie... tęgie?) i taniec derwisza zorganizowane przez hotel w ramach umilania życia gościom hotelowym.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień si&oacute;dmy: piątek, 25 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Zn&oacute;w pobudka z samego rana. Dziś mamy w planie Dolinę Kr&oacute;l&oacute;w, w kt&oacute;rej ponoć trudno o jakikolwiek cień, więc trzeba wstać wcześnie. Przed hotelem taks&oacute;wkarze zabijają się o klienta, my jednak mamy samoch&oacute;d um&oacute;wiony dzień wcześniej. Taks&oacute;wka na cały dzień będzie nas kosztować 100 LE. Kierowca m&oacute;wi dość dobrze po angielsku, poza tym jest bardzo obrotny, co ułatwia nam nieco zwiedzanie, choć każe nam też zachować sporą ostrożność wobec jego sprytu. Mkniemy przez most na południe od Luksoru (jak wszyscy; nie spotkaliśmy nikogo, kto przeprawiałby się promem w Luksorze, czyli trasą podawaną w przewodniku) prosto do punktu kasowego u wylotu doliny. Tu kolejna zmiana w stosunku do tego, co wyczytaliśmy wcześniej. Każdy z obiekt&oacute;w ma swoją kasę, nie ma jednego punktu na wstępie do &bdquo;zachodniego brzegu&rdquo;, gdzie koniecznie trzeba się określić, co się będzie zwiedzać (tak podaje Pascalowy &bdquo;Egipt&rdquo;). <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6246._25.05.07_Dolina_Krolow.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6246._25.05.07_Dolina_Krolow.jpg" border="2" alt="Dolina Kr&oacute;l&oacute;w" title="Dolina Kr&oacute;l&oacute;w" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="left" /></a>A zatem kupujemy bilety do Doliny (70 LE wejście do trzech grobowc&oacute;w + 4 LE obowiązkowo za przejazd kolejką) i osobno bilety do grobowca Tutenchamona (80 LE). Dolina Kr&oacute;l&oacute;w jest miejscem niesamowitym. Sucha jak pieprz, otoczona strzelistymi skałami, naszpikowana jest wejściami do rozlicznych grobowc&oacute;w (większość zamknięta dla turyst&oacute;w). Jednak jest cień! Zapewnia go daszek tarasu widokowego przez grobowcem Tutenchamona. Największe wrażenie przed wejściem do jakiegokolwiek grobowca robią policjanci w cywilu pałętający się po dolinie dla &bdquo;podwyższenia poczucia bezpieczeństwa&rdquo;. Są to przeważnie młodzi chłystkowie, kt&oacute;rzy znudzeni ciągną za sobą na paskach sponiewierane &bdquo;kałachy&rdquo;... W Egipcie nawet słowo &bdquo;bezpieczeństwo&rdquo; ma inne znaczenie... Zaczynamy zwiedzanie. Wchodzimy najpierw do grobowca Tutenchamona (ta sama sytuacja, co w Gizie z piramidami: wejście do innych grobowc&oacute;w w zupełności wystarcza, wchodzenie do Tutenchamona jest zbyteczne, to tylko rozrzutność, choć p&oacute;źniej można się znajomym pochwalić, że &bdquo;u Tutenchamona się było!&rdquo;), p&oacute;źniej Ramzesa III, Siptah, a na koniec, na samym krańcu doliny, po drabinie wdrapujemy się do niezwykle dusznej komory grobowej Thotmesa III. Prawdę m&oacute;wiąc bardziej spociliśmy się we wszystkich tych komorach, niż na zewnątrz, mimo panującego okrutnego upału. Ciuchcią (zwaną pieszczotliwie Taftafem) wracamy do taks&oacute;wki. Teraz kolej na świątynię Hatszepsut. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6253._25.05.07_Swiatynia_Hatszepsut.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6253._25.05.07_Swiatynia_Hatszepsut.jpg" border="2" alt="Świątynia Hatszepsut" title="Świątynia Hatszepsut" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="right" /></a>Tu znowu Taftaf podwozi nas od kasy do świątyni, z tym, ze tym razem jest to wliczone w cenę biletu (25 LE). Miała Hatszepsut i jej architekci głowę, żeby świątynię w takim miejscu budować: amfiteatr, z trzech stron otoczony wysokimi ścianami g&oacute;r. Piękno w najczystszej postaci. Choć w żaden spos&oacute;b nie może to usprawiedliwić zaporowych cen obowiązujących w kawiarni! Po wizycie u kr&oacute;lowej pr&oacute;bujemy zatrzymać się przy Ramesseum, ale kierowca m&oacute;wi, że nie warto, lepiej od razu jechać do świątyni Madinat Habu. Tak też robimy. My na zwiedzanie, kierowca na modły, bo to przecież piątek, dzień dla muzułmanina święty, niczym dla nas niedziela. Kolejna świątynia (25 LE) niezwykłej urody. Czy pamiętamy jeszcze, co w kt&oacute;rej świątyni widzieliśmy? Pamięć powoli nie wytrzymuje obciążenia zab&oacute;jczą dawką informacji, widok&oacute;w, imion bog&oacute;w, imion władc&oacute;w, cen bilet&oacute;w... uff, czas, czas dla trenera!!! Po zwiedzeniu świątyni idziemy na um&oacute;wione z kierowcą miejsce, gdzie okazuje się, że modlił się... nad sziszą, z kolegami. Wiernych tego typu pełno w każdej religii! Niechętnie, ale jednak przystaje na pomysł z odwiedzeniem dla odmiany Doliny Kr&oacute;lowych (25 LE). Kontrast z Kr&oacute;lami niezwykły: tam tłumy ludzi, tu tylko my i kilku wszędobylskich Japończyk&oacute;w. No, i kilku naganiaczy, ale do nich powoli przywykamy. Wchodzimy do trzech otwartych grobowc&oacute;w. Na zakończenie wizyta przy kolosach Memnona, z kt&oacute;rymi czas obszedł się raczej okrutnie. Ogłaszamy koniec zwiedzania. Zn&oacute;w oponuje kierowca: koniecznie musimy jeszcze jechać do Instytutu Papirusu. Mimo, że wiemy, że ta propozycja nie jest bezinteresowna (kierowca dostanie prowizję od zakupionych przez nas pamiątek) &ndash; ulegamy. I warto było, bo zobaczyliśmy, jak papirus powstaje, a rozmaitość obrazk&oacute;w malowanych na papirusie była wręcz imponująca. My co prawda wychodzimy bogatsi o kilkanaście papirus&oacute;w, ale nasz portfel dziwnie szczupły... Tym razem to już naprawdę koniec zwiedzania zachodniego brzegu. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6358._25.05.07_Swiatlo_i_dzwiek_w_Karnaku.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6358._25.05.07_Swiatlo_i_dzwiek_w_Karnaku.jpg" border="2" alt="Światło i dźwięk w Karnaku" title="Światło i dźwięk w Karnaku" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="left" /></a>Wracamy do Luksoru, by przygotować się na spektakl &bdquo;Światło i Dźwięk&rdquo; w Karnaku. Jedziemy tam powozem zwanym calleche. Wersja angielska zaczyna się o 20:00 i kosztuje 75 LE. Ale warta jest i większych pieniędzy, bo wrażenia niesamowite. Nawet obsługa profesjonalna (w tym panowie z karabinami), wskazuje miejsca, skąd najlepiej widać oświetlone budowle. Gdy okazuje się, że za tę przysługę nie chcą bakszyszu początkowa nieufność mija tak szybko jak świetność Egiptu i wszyscy całkowicie oddają się widowisku. Pierwsza część to wędr&oacute;wka wśr&oacute;d mur&oacute;w świątyni, następnie zasiadamy na trybunach za Świętym Jeziorem i stąd obserwujemy ruiny w r&oacute;żnokolorowym świetle. Może tylko komentarze z głośnik&oacute;w przydługie, za to można poznać historię całego G&oacute;rnego Egiptu, ze szczeg&oacute;lnym uwzględnieniem czas&oacute;w Hatszepsut i Tutenchamona (to chyba najczęściej wspominany kr&oacute;l, choć tak niewiele zrobił i tak kr&oacute;tko rządził...).&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień &oacute;smy: sobota, 26 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Ten dzień zaczął się pechowo. Już wcześniej planowaliśmy podr&oacute;ż z Luksoru do Asuanu statkiem, jednakże okazało się, że rejs taki trwa co najmniej trzy noce i dwa dni (a nie dwie noce i dzień, jak liczyliśmy), więc z b&oacute;lem, bo z b&oacute;lem, ale zdecydowaliśmy się na pociąg. Bilety kupiliśmy dzień wcześniej, pociąg do Asuanu na godz. 9:00. Gdy dotarliśmy na stację tuż przed czasem &ndash; odjechał pociąg, ale z godz. 6:00... Nie było to dobry prognostyk na przyszłość. Wkr&oacute;tce obawy sprawdziły się &ndash; nasz pociąg też sp&oacute;źnił się o 3 godziny, w dodatku na odcinku Luksor - Asuan jeszcze zwiększył op&oacute;źnienie. Przynajmniej w tym nasze kraje nie r&oacute;żnią się od siebie... W każdym razie: niech żyją koleje egipskie! Do Asuanu dotarliśmy już po południu, więc tego dnia nie mogliśmy już zwiedzić zbyt wiele. Powędrowaliśmy (ku rozpaczy taks&oacute;wkarzy) zatem do hotelu Isis. Warunki jak na hotel 4-ro gwiazdkowy podłe, za to kuchnia &ndash; najlepsza w Egipcie. I obsługa restauracji nienachalna. W hotelu zakupiliśmy wycieczkę do Abu Simbel na dzień następny (100 LE ze zwiedzaniem Wielkiej Tamy i wyspy File), po czym spacerkiem dotarliśmy pod Muzeum Nubijskie, obiekt niezwykle wart polecenia, i to za jedyne 40 LE. Czynne jest do godz. 21:00 (z przerwą w środku dnia), więc nawet po zwiedzaniu okolicy można tu zajrzeć, choćby po ciemku &ndash; wszystko pięknie oświetlone.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień dziewiąty: niedziela, 27 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Wstajemy wściekle rano, i już o 3:00 wsiadamy do zatłoczonego busa. Jedziemy na punkt kontrolny, gdzie ma się zbierać konw&oacute;j jadący na południe (tereny od Asuanu do granicy z Sudanem dostępne są ponoć dla turyst&oacute;w tylko w ten spos&oacute;b). Ten cały konw&oacute;j to jedna wielka ściema &ndash; każdy jedzie sobie na własną rękę. Wszystkie pojazdy są rejestrowane na punkcie kontrolnym (wraz z liczbą i pochodzeniem pasażer&oacute;w) i puszczane wolno. Jednak co jakiś czas znajdują się punkty kontrolne i na nich są sprawdzane dane podawane przez radio z Asuanu. Ot, cały szumny konw&oacute;j. Znając zamiłowanie policjant&oacute;w i strażnik&oacute;w do bakszyszu pewnie nie byłoby trudności kogoś przemycić w tym &bdquo;konwoju&rdquo;... Około 8:30 dojeżdżamy do Abu Simbel. Kierowca busa daje nam dwie godziny na zwiedzanie. Jak się okazało, z połową tego czasu nie bardzo jest co robić... Od parkingu, poprzez kasy (bilecik: 70 LE) docieramy na brzeg Jeziora Nassera. <a href="javascript: okno('//bezdroza.pl/_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6405._27.05.07_Swiatynie_w_Abu_Simbel.jpg', 3008, 2000)"><img style="width: 263px; height: 209px" src="_grafika/photos/users/3b46ed1b45057774156ddf16436f3fff/photos/6405._27.05.07_Swiatynie_w_Abu_Simbel.jpg" border="2" alt="Świątynie w Abu Simbel" title="Świątynie w Abu Simbel" hspace="10" vspace="10" width="263" height="209" align="left" /></a>Tu znajdują się dwie świątynie: symbole kunsztu architekt&oacute;w starożytnych, ale także tych bardziej nam wsp&oacute;łczesnych, jako, że w latach 70-tych świątynie przeniesiono z teren&oacute;w zalanych p&oacute;źniej przez jezioro na obecne miejsce (całą operacją przeniesienia świątyń kierował Polak!). Patrząc na fasady &ndash; wszystko wydaje się być oryginalne, wystarczy jednak odejść kilka krok&oacute;w w bok i od razu widać, że ściana skalna z wejściami do obiekt&oacute;w powstała sztucznie, że zaraz za zrekonstruowaną g&oacute;rą (tak tak!) jest kopuła, zgrabnie przysypana piaskiem, otulająca bezcenne wnętrza. W środku świątyni szok &ndash; strażnik wygonił jakiegoś Polaka robiącego zdjęcia! Nawet magiczne sł&oacute;wko &bdquo;bakszysz&rdquo; nie pomogło!! Tu spotkaliśmy pierwszego (i ostatniego, jak się okazało) egipskiego (czy raczej nubijskiego) służbistę. Pełni wrażeń i podziwu dla budowniczych z obu epok wracamy do Asuanu. Po obiedzie ciąg dalszy zwiedzania. Tym razem jedziemy na Wielką tamę. Za samo wyjście z busa na parking płacimy bilety, na szczęście niedrogie (8 LE). Tama jest tak szeroka, że trudno dostrzec i ocenić jej wielkość Po obu jej końcach umocnione posterunki wojskowe, pełno wojska r&oacute;wnież widać na otaczających wzg&oacute;rzach. Następnie płyniemy na wyspę File. Świątynia (40 LE) niezaprzeczalnie piękna, mąci nam i tak już mocno zagmatwany obraz tego, co do tej pory widzieliśmy. Dla kogo została wybudowana? Jedyna nadzieja w zdjęciach &ndash; może one p&oacute;źniej pozwolą nam na zidentyfikowanie tych obiekt&oacute;w, kt&oacute;re zwiedziliśmy...Wracamy do hotelu.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień dziesiąty: poniedziałek, 28 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Rano idziemy na pociąg do Luksoru (35 LE). O dziwo &ndash; odjeżdża punktualnie. W Luksorze staramy się odnaleźć dworzec autobusowy, ale w miejscu, w kt&oacute;rym zaznaczono go na mapce w przewodniku zastajemy tylko kupę gruzu. Okazuje się, że nowy dworzec wybudowano ok. 10 km za miastem (w okolicach lotniska) i większość autobus&oacute;w dalekobieżnych do miasta już nie wjeżdża. Chcąc, nie chcąc bierzemy taks&oacute;wkę (30 LE). Na dworcu obsługa ledwo zna angielski, ale po dłuższej pantomimie udaje się jednak kupić bilety do Hurghady (30 LE). Zasłyszane wcześniej tu i &oacute;wdzie informacje o konieczności podr&oacute;żowania na tej trasie w konwoju okazują się nieprawdziwe, a i posterunek policyjny na trasie przez pustynię był tylko jeden! Nawet wieści o tym, że w autobusie kursowym może być co najwyżej czworo obcokrajowc&oacute;w okazują się bujdą. Ponadto osiągnęliśmy już taką perfekcję w języku ciała z rzadka przerywanym pojedynczymi sł&oacute;wkami angielskimi, że na dworcu udało nam się dowiedzieć też, że w Hurghadzie powinniśmy być ok. 18:00, czyli po 5 godz. jazdy. Mielibyśmy zatem czas na szukanie hotelu, bowiem tym razem nie zarezerwowaliśmy go wcześniej, ze względu na wysokie ceny nawet w internecie. Jakże złudne były to nadzieje. Beduin kierujący autobusem należał do os&oacute;b nie uznających pośpiechu i w Hurghadzie wylądowaliśmy (wsp&oacute;lnie z parą z Holandii i innymi turystami z r&oacute;żnych części świata) ok. 21:00. Oczywiście po zmroku (ściemnia się już ok. 19:00) kierowca świateł nie używał, bo przecież gdy jeździ wielbłądami, to wielbłąd świateł nie ma, więc on musi widzieć po ciemku, żeby wiedzieć, w kt&oacute;rą stronę wielbłąda prowadzić. No a jeśli włączy światła w autobusie &ndash; tylko wzrok sobie zepsuje! Logiczne! O konieczności ostrzeżenia innych kierowc&oacute;w o swoim pojawieniu się na drodze nie wspominał.... Zresztą inni brali przykład z naszego ujeżdżacza wielbłąd&oacute;w i także jeździli bez świateł. Czasem tylko kt&oacute;ryś kurtuazyjnie błysnął, dając znak, że będzie wyprzedzał. W dodatku autobus, wbrew zapowiedziom, był komfortowy tylko jak na warunki egipskie, brak klimatyzacji mocno dawał się nam we znaki. Tak więc niczym Latający Holender mknęliśmy przez pustynię. W Hurgadzie zdecydowaliśmy się na nocleg w hotelu proponowanym przez naganiaczy. Były to najgorsze warunki. w jakich kiedykolwiek spaliśmy (wliczając w to częste gęste noclegi pod namiotem czy wręcz &bdquo;pod chmurką&rdquo;...). Za to jedzenie, przygotowywane dosłownie za naszymi plecami, dość dobre. Jeśliby ktoś podążał naszymi śladami i potrzebował porady: z Kairu jedźcie prosto do Asuanu, po zwiedzeniu tamtych okolic wr&oacute;ćcie do Luksoru, po zwiedzeniu kt&oacute;rego można szybciej i mniej nerwowo przenieść się nad Morze Czerwone. Myśmy popełnili błąd w tem temacie, ale człowiek uczy się na błędach. Szkoda, że swoich...&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień jedenasty: wtorek, 29 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Znowu pobudka o szalonej, jak na urlopowy wypoczynek, porze. Jedziemy do portu taks&oacute;wką, prawie nowym Daewoo. Szok!!! No, ale Hurghada to kurort pełen turyst&oacute;w rosyjskojęzycznych, kt&oacute;rzy chcąc się pokazać, bez szemrania i zbędnych negocjacji płacą żądane przez kierowc&oacute;w stawki. Docieramy do portu, kupujemy bilety na prom do Szarm asz Szajch (pływa codziennie opr&oacute;cz czwartku, o 9:00, kosztuje 250 LE) i po przeciągającej się odprawie siadamy wreszcie w wygodnych siedzeniach katamaranu. Jego prędkość wprawia nas w zachwyt! Z Hurghady do Szarm w niecałe p&oacute;łtorej godziny! W porcie w Szarm znowu otacza nas tłum naganiaczy. Chcemy jechać prosto do klasztoru Św. Katarzyny, aby od razu zdobyć g&oacute;rę Synaj, lecz kierowcy trochę kręcą nosem i rzucają ceny powalające na kolana. Decydujemy się zatem (za radą Holendr&oacute;w, z kt&oacute;rymi wciąż podr&oacute;żujemy) na podr&oacute;ż busem do Dahabu (35 LE), gdzie busik wjeżdża prosto na teren pozytywnie zakręconej &bdquo;wioski hotelowej&rdquo; Bishbishi. Miejsce godne polecenia, choć niekt&oacute;rzy z młodej obsługi są zanadto wyluzowani. Niekt&oacute;rzy pasażerowie busa mocno zaskoczeni obrotem spraw (chcieli do Dahabu, ale nie do tego hotelu, mając już inne rezerwacje) protestują przeciwko przymusowi pozostania w hotelu, do kt&oacute;rego ich przywieziono, okazuje się jednak, że jeśli ktoś nie chce tu zostać &ndash; zostanie odwieziony do żądanego miejsca. Chwyt marketingowy jest jednak efektywny &ndash; z 14 os&oacute;b z busa na miejscu w Bishbishi pozostaje 12. W recepcji kupujemy wycieczkę na G&oacute;rę Synaj, co oznacza kolejne wczesne wstawanie. Tym razem wyruszymy już o godz. 23:00.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień dwunasty: środa, 30 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Po dw&oacute;ch godzinach jazdy przez noc, po minięciu ogromnej ilości posterunk&oacute;w kontrolnych policji, wojska, B&oacute;g wie jakich jeszcze formacji, dodatkowo wspieranych przez obserwator&oacute;w z ONZ (Synaj wciąż pamięta wojny egipsko &ndash; izraelskie z lat 70 i 80&ndash;tych) docieramy w pobliże klasztoru św. Katarzyny. Po drodze po raz drugi mamy do czynienia z National Parks of Egypt, bowiem teren wok&oacute;ł wioski Św. Katarzyna jest chroniony, co przejawia się właściwie jedynie koniecznością zakupu bilet&oacute;w w cenie dolar&oacute;w amerykańskich 3. Z parkingu pod klasztorem niezwykle zapyloną ścieżką, wśr&oacute;d setek czekających na klienta cierpliwych wielbłąd&oacute;w z ich mniej cierpliwymi właścicielami, wspinamy się śladami Mojżesza na G&oacute;rę Synaj. Mimo, że naukowcy nie są zgodni, czy to właśnie tu Mojżesz otrzymał tablice z 10 przykazaniami (wskazywane są jeszcze dwie inne g&oacute;ry), parcie turystyczne do zdobycia g&oacute;ry i to jeszcze przed wschodem słońca jest ogromne. Przeciskając się między tłumami turyst&oacute;w coraz stromiej ścieżką, już nie pylistą a skalistą, po trzech godzinach męczącej drogi stajemy na szczycie. Porywisty, zimny wiatr przekonuje nas do wypożyczenia koca od przyjaznego Beduina za &bdquo;jedyne&rdquo; 20 LE. Pr&oacute;bujemy się przespać do wschodu słońca, ale silny wiatr i padający co chwila deszcz (w Egipcie deszcze też są możliwe!) uniemożliwiają nam to. Wsch&oacute;d słońca, ze względu na spore zachmurzenie, nie jest tak imponujący, jak się spodziewaliśmy, ale krajobrazy i tak niesamowite. A nam wysiadają baterie w aparacie, a ładowarka została w Anglii... Pozostaje nam tylko nędzny aparat w telefonie. Schodząc z powrotem do klasztoru przekonujemy się, dlaczego na g&oacute;rę większość wchodzi po ciemku. Za dnia spora część turyst&oacute;w wycofałaby się ze względu na wysokość g&oacute;ry i spore przepaście wok&oacute;ł. Do klasztoru docieramy jeszcze przed jego otwarciem o 9:00. Nasz &bdquo;angielskojęzyczny&rdquo; (czy w og&oacute;le go ktoś rozumiał?) przewodnik z Bishbishi sprytnie się zagubił w tłumie, więc klasztor zwiedzamy na własną rękę, podsłuchując przewodnik&oacute;w innych grup, domyślając się bardziej, niż wiedząc, gdzie znajduje się słynny płonący krzew Mojżesza. Z klasztoru szybko do busa, busem też szybko (nie licząc posterunk&oacute;w) do Dahabu. Tu pakujemy się i kolejnym busem tylko dla nas (za tę przyjemność płacimy całe 100 LE, choć cena wyjściowa brzmiała 300 LE) jedziemy do Szarm. Wcześniej zarezerwowaliśmy hotel Amar Sina, wypełniony w połowie, za to samymi Polakami. Padamy ze zmęczenia po nocnej wspinaczce i postanawiamy następny dzień przeznaczyć tylko na leniuchowanie w hotelowym basenie.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień trzynasty: czwartek, 31 maja 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Jako się rzekło &ndash; leniuchowanie przy i w hotelowym basenie. Najdłuższą wyprawą było wyjście do przyhotelowego sklepu. I tyle. Wspominamy to, co widzieliśmy już w Egipcie. Zastanawiamy się nad stylem życia w tym kraju, jakże r&oacute;żnym od naszego. Słowo cywilizacja nabiera tu totalnie innego znaczenia. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że Egipt to co miał do zaoferowania światu &ndash; zrobił to kilka tysięcy lat temu. Dziś jest zaledwie kiepską karykaturą dawnego potężnego państwa. A wszystko to przy tak ogromnym potencjale: zyski z ropy i gazu (podczas podr&oacute;ży z Aleksandrii do Al-Alamain zakłady i instalacje przemysłu naftowego ciągnęły się przez dziesiątki kilometr&oacute;w; urody krajobrazowi to nie daje, ale wpływy do państwowej kasy zapewne ogromne), zyski z turystyki, a mimo to ub&oacute;stwo wyzierające z każdego kąta. Zastanawiamy się także nad rolą kobiety w świecie islamskim: wspominamy sytuacje, w kt&oacute;rych żonie aż nadto dano do zrozumienia, że nie ma w kraju muzułmańskim praw żadnych. Najbardziej dobitnie przy świątyni Hatszepsut, gdzie kilkakrotna prośba żony o wodę, wypowiedziana prosto w twarz sprzedawcy spowodowała tylko jego odwr&oacute;cenie się w moją stronę z uprzejmym pytaniem &bdquo;co podać?&rdquo;. Kolejny wątek, o kt&oacute;rym gawędzimy, to słynny bakszysz. Przy opisie dnia drugiego podaliśmy pewne definicje, wynikają one jednak z własnych obserwacji, a nie ze stanu faktycznego. Bakszysz jest bowiem jałmużną dla biednych, znaną ponoć w całym świecie muzułmańskim od wiek&oacute;w. Ostatnie jednak czasy doprowadziły do pewnej modyfikacji bakszyszu, być może tylko na ziemiach egipskich. Ot&oacute;ż modyfikacja polega na tym, że &bdquo;ofiarodawcą&rdquo; (czy też, jak kto woli: &bdquo;ofiarą&rdquo;...) jest zagraniczny turysta, &bdquo;przyjmującym&rdquo; Egipcjanin, niezależnie od stanowiska i sytuacji majątkowej. O bakszysz byliśmy nagabywani wszędzie. Policjant, pozujący do zdjęcia na wielbłądzie; strażnik piramidy, za przechowanie aparatu fotograficznego na czas zwiedzania wnętrza (choć to nakaz odg&oacute;rny, a on ma za pilnowanie państwową pensję, ale tu uwaga: grupa z Francji, zwiedzająca razem z nami, była mocno zaskoczona, gdy strażnik oddał im aparat, ale za zwrot karty pamięci, kt&oacute;rą w międzyczasie wyciągnął z aparatu, zażądał 100 LE!!!); strażnik świątynny pokazując, kt&oacute;ra z postaci namalowanych na ścianie jest przedstawieniem boga, o kt&oacute;rego pytamy; strażnik w meczecie za pilnowanie but&oacute;w; woźnica calleche (po zapłaceniu um&oacute;wionej stawki &ndash; na karmę dla konia); policjant turystyczny, wskazujący właściwą kasę na dworcu; strażnik świątynny, namawiający do zrobienia zdjęcia w miejscu, gdzie tego robić nie wolno; dziecko, kt&oacute;re zauważyło, że zrobiliśmy zdjęcie jego osiołkowi, policjant turystyczny, wskazujący dogodne miejsce do zrobienia zdjęcia&nbsp; &ndash; wszyscy oni dopominają się głośno bakszyszu. I choć zaraz na początku zwiedzania człowieka chce trafić od tego ciągłego nagabywania, do sprawy trzeba podejść spokojnie i po prostu z uśmiechem ignorować natręt&oacute;w. Myśmy czasami dawali bakszysz, ale tylko tym, kt&oacute;rzy nie byli zbyt nachalni. I zapewniamy, że jeśli dacie 1 LE bakszyszu (o takich kwotach można przeczytać w przewodnikach i na stronach wydziału turystyki Ambasady Egiptu w Warszawie), to tylko rozzłościcie &bdquo;przyjmującego&rdquo;! Kr&oacute;tko m&oacute;wiąc ofiara poniżej 5 LE w grę nie wchodzi. Trzeba jednak pamiętać, że takie zachowanie rodzi się z niesamowitego ub&oacute;stwa, obecnego w tym kraju na każdym kroku. A efekt &bdquo;zjawiska bakszyszu&rdquo; jest widoczny gołym okiem: turyści biegiem uciekają bowiem z miejsca, w kt&oacute;rym nagle pojawił się Egipcjanin, pr&oacute;bujący w czymkolwiek pom&oacute;c. I to nawet przy najczystszych &ndash; niematerialnych jego chęciach. Ot, Egipt, kraj marzeń!Po tych rozważaniach, w hotelowej recepcji wypytujemy o możliwości dotarcia do Parku Narodowego Ras Muhammad. Co prawda chcemy tam dotrzeć od strony lądu, ale ogarnięci błogim lenistwem godzimy się na udział w całodniowej wycieczce statkiem (100 LE). &nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień czternasty: piątek, 1 czerwca 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Mimo, że obsługa hotelu zapomina o tym, że jedziemy na organizowaną przez nich wycieczkę, z niewielkim tylko op&oacute;źnieniem docieramy do portu, w kt&oacute;rym zacumowały dziesiątki, jeśli nie setki podobnych statk&oacute;w. Nasz opiekun z hotelu w sobie tylko znany spos&oacute;b znajduje właściwy statek, wypełniony przede wszystkim Rosjanami, poza tym kilkoma Włochami i Polakami, i wypływamy. Nasz opiekun i przewodnik na statku zdaje się znać wszelkie języki świata. Opr&oacute;cz swojego arabskiego dogaduje się także po rosyjsku, włosku, niemiecku, angielsku, ba, zna także kilka sł&oacute;w po polsku!! P&oacute;źniej okazuje się, że w zasadzie w każdym języku zna tylko po kilka sł&oacute;w, resztę nadrabia dobrą miną. Podr&oacute;ż w okolice Ras Muhammad trwa ok. p&oacute;łtorej godziny. Tu statek robi post&oacute;j, aby wszyscy chętni mogli wskoczyć do wody i obejrzeć życie podwodne. Takich przerw robimy jeszcze dwie, wszystko po to, aby obejrzeć jak najbardziej r&oacute;żnorodne postacie rafy. My schodzimy do wody tylko raz: brak własnego sprzętu (płetwy, rurka, maska) właściwie nie zezwala na większe eskapady, a sprzęt, jaki do wypożyczenia oferuje obsługa statku polecamy tylko ryzykantom. I to wielkim! Stwierdzamy jednak, że woda Morza Czerwonego jest niezwykle słona! Co prawda na ląd w og&oacute;le nie schodzimy, a tak właśnie chcieliśmy zwiedzać Park Narodowy Ras Muhammad, a i w morzu pływamy tylko przez chwilę, ale wycieczkę i tak uważamy za udaną. Dzień kończymy ponownie pluskając się w hotelowym basenie.&nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień piętnasty: sobota, 2 czerwca 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">To znowu dzień drogi. Pokonujemy ją najpierw taks&oacute;wką: z hotelu na dworzec autobusowy (30 LE), potem &bdquo;superkomfortowym&rdquo; Neoplanem (bez przesady..., nasze Jelcze PR mają podobny standard) do Kairu (80 LE). Niestety, Kanału Sueskiego choć chcieliśmy &ndash; nie zobaczyliśmy, autokary Superjet omijają Suez kierując się prosto do tunelu pod kanałem. Przed wjazdem super dokładna kontrola autokaru, włącznie z bagażami (wojskowy przeszedł wok&oacute;ł nich z czymś, co przypominało r&oacute;żdżkę gości poszukujących wody...). P&oacute;źniej kierowca wysadził nas niby w centrum Kairu, ale w zupełnie nieznanym terenie, a pr&oacute;ba złapania taks&oacute;wki przez p&oacute;ł godziny nie przyniosła rezultatu: co prawda taks&oacute;wek było mn&oacute;stwo, ale żaden kierowca nie m&oacute;wił po angielsku, nawet nazwa hotelu nie spotykała się ze zrozumieniem. Wreszcie udało się namierzyć samoch&oacute;d, kt&oacute;rego właściciel co nieco rozumiał i dotarliśmy do znanego nam już z początku egipskiej wyprawy hotelu Victoria. Wieczorem z pomocą recepcjonisty łapiemy taks&oacute;wkę (o dziwo żadna z nich nie dyżuruje przed hotelem &ndash; akurat teraz!) i jedziemy znaną trasą do Gizy, aby koniec pobytu w Egipcie uświetnić pokazem &bdquo;Światło i Dźwięk&rdquo; u st&oacute;p piramid. Pomysł ten prawie legł w gruzach, bo nasz taks&oacute;wkarz nie wiedział jak dojechać do piramid... Szok! W końcu udało się trafić, choć ostatni odcinek pokonaliśmy kierując się na migające już światła przedstawienia. Widowisko super, choć trochę żal, że to ostatni akord naszego tu pobytu... &nbsp;</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify"><strong>Dzień szesnasty: niedziela, 3 czerwca 2007</strong></div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Po zaledwie p&oacute;łgodzinnej, spokojnej jeździe (o 4:00 rano w Kairze praktycznie nie ma ruchu na ulicach!) docieramy na lotnisko. Po kilku nieporozumieniach przy stanowiskach odpraw i przedłużającej się kontroli paszportowej (obsługa, gł&oacute;wnie kobiety, mocno dawała wszystkim do zrozumienia, że mocno się nudzi wykonywaniem swych obowiązk&oacute;w) Airbus należący do Air France zabiera nas do cywilizacji w europejskim tego słowa znaczeniu. Mimo, że &ndash; tak jak pisałem na wstępie &ndash; niejednokrotnie nasze wyobrażenia o tym kraju legły w gruzach &ndash; warto było. Choć w ciągu najbliższych 20 lat nie wybieramy się tam z powrotem. No chyba, że...</div><div align="justify">&nbsp;</div><div align="justify">Magdalena i Andrzej Banak</div>