ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Dwanaście tysięcy kilometrów przez Brazylię i Argentynę

Autor: Michał Swół
Data dodania do serwisu: 2007-03-02
Relacja obejmuje następujące kraje: Brazylia, Argentyna
Średnia ocena: 6.15
Ilość ocen: 1081

Oceń relację

Czy można przemierzyć w 3 tygodnie 12 tysięcy kilometrów w Brazylii i Argentynie i być w tym czasie nad oceanem i w górach, pośród lodowców i pod równikiem, na karnawale i wśród pingwinów, w krainie wodospadów Igauzu i w świecie favelas w Rio? Oczywiście przy dzisiejszych możliwościach techniczno – organizacyjnych jest to jak najbardziej możliwe. Czy ma to sens, czy można wybronić się przed zarzutem, że taka podróż jest zbyt szybka i zbyt powierzchowna? Nie wiem, ale nie wiem też tego, kiedy znowu uda się zdobyć trzy tygodnie urlopu, zgrać to z urlopem Agnieszki i znajomych i dopiąć tysiąc innych szczegółów, żeby choć przez chwilę zobaczyć, usłyszeć, poczuć, posmakować i dotknąć drugi koniec świata …



W cieniu Corcovador…

Jest 31 stycznia 2005 r. Droga z lotniska w Rio de Janeiro – pierwszy dowód wszechobecnych kontrastów, z których słyną brazylijskie metropolie: imponująca szeroka autostrada, przebijająca się przez slumsy. Przypomina mi się, że gdzieś o tej drodze czytałem, że ona dezorientuje przybysza, który po przejrzeniu zdjęć i przewodników o Rio oczekiwał widoku bajkowych pagórków, wśród których malowniczo rozpościera się miasto. Żeby ten widok zobaczyć trzeba dotrzeć do południowych dzielnic, przejechać się tramwajem po Santa Teresa, pójść na plażę na Copacabana i Ipanema, a spacerując ulicami Botofago rzucić okiem na rozpostarte w świetle zachodzącego słońca ramiona Cristo Redentor, zaś następnego dnia znaleźć się u jego stóp na 700 – metrowej Corcovador i rozkoszować się zapierającą dech w piersiach panoramą (nawet wtedy, gdy te piersi przygniata też kłębiący się w tym miejscu tłum turystów). Ale nawet w luksusowych dzielnicach nie da się uciec od ducha favelas – ludzie śpiący w kartonach pod błyszczącymi sklepami i bankami, oblepione ceglastymi budowlami wzgórza otaczające Ipanemę, pojawiające się ciągle w trakcie lektury przewodnika ostrzeżenia pt. jak nie dać się obrobić czy też opowieści Roba o wyrywaniu aparatów, plecaków i o tym, że najlepiej chodzić za Japończykami, bo jeśli kogoś napadną to ich, „bo mają droższy sprzęt”.



Rio i Głowa Cukru widziane z Corcovador


Rob to nasz gospodarz, Kanadyjczyk zafascynowany Brazylią, mieszka w niej od 16 lat. Jego dom stoi na wzgórzu, z widokiem dzielnicę Botofago. Z zewnątrz to twierdza, podobnie jak inne sąsiednie rezydencje, odgrodzona wysokim murem, ale po przejściu przez solidną bramę przechodzi się do raju – dwupiętrowy budynek zatopiony w tropikalnym ogrodzie, a w środku szykowny salon, ozdobiony zdjęciami z podróży po Brazylii, kostiumem zwycięskiej szkoły samby z karnawału 2004 r., kolekcją płyt i biblioteczką podróżniczą. A „niebo w gębie” to śniadanie w takim otoczeniu, a zwłaszcza koktajle z tutejszych świeżych owoców.



Rob tłumaczy, że Brazylia jest krajem kontrastów m.in. ze względu na system płac – ci na dole dostają płacę minimalną, a potem nie jest jak w Europie gdzie zarobki rosną stopniowo, wraz z każdym awansem na wyższe stanowisko, (czyli o kilkanaście/ kilkadziesiąt procent) – tutaj rosną od razu kilku-/kilkunastokrotnie stąd ci na samej górze zgarniają fortunę.
Żeby jeszcze lepiej zrozumieć klimat kontrastów jedziemy na Favela Tour, czyli komercyjną wersję zwiedzania slumsów. Czy taka wycieczka po dzielnicach biedy to groteska? Nie wiem, zwłaszcza teraz, gdy po powrocie do Polski czytam o wycieczkach do Nowej Huty, które młodzi przewodnicy w Krakowie organizują dla zagranicznych turystów. Dla uspokojenia sumienia odwiedzamy ośrodek edukacyjny dla dzieci z favelas, wspierany finansowo przez właściciela firmy organizującej Favela Tour. Przewodnik Fernando podaje dużo ciekawych informacji i statystyk, mówi o tym, że w favelas mieszka 20% mieszkańców Rio, tłumaczy, że w dzielnicach biedy nie jest tak bardzo niebezpiecznie jak się wydaje – to kwestia głównie wojen gangów, które czasem się zdarzają, a tak na ogół sytuacja jest stabilna, bo favelas rządzą się własnymi prawami. Niemniej na wszelki wypadek Fernando nie pozwala robić zdjęć na ulicy, żeby nie sfotografować przez przypadek jakiegoś dealera, bo to mogłoby się skończyć co najmniej utratą aparatu. Odwiedzamy Favela of Vila Canoas i wchodzimy w wąskie uliczki, przeciskając się pomiędzy biegnącymi na wierzchu kablami i płynącym po ulicy rynsztokiem.



… i w rytmie bębnów z Bahia

Przelot z Rio do Salvador da Bahia położonego 1200 km w linii prostej na północ trwa 2 godziny. To już tylko 12° na południe od równika. Tym razem pierwsze wrażenia z wyjazdu z lotniska są dużo przyjemniejsze – droga wiedzie aleją z bambusów, które wygięte u góry tworzą kształt tunelu.
Salvador w XVII – XVIII w. był drugim po Lizbonie najważniejszym miastem portugalskiego imperium. Stąd też Stare Miasto w Salvadorze to unikat na skalę całej Ameryki, bo spacer brukowanymi uliczkami pośród stylowych, choć trochę zaniedbanych kamieniczek i kościołów można porównywać z tym, co oferują najlepsze europejskie zabytkowe dzielnice.

Ale to miasto jest wyjątkowe jeszcze z innych względów. Salvador to stolica stanu Bahia, określanego jako „Afryka na wygnaniu” – tędy z Afryki do Ameryki Południowej przechodził główny transport niewolników. Rzeczywiście czarnej ludności jest na ulicach znacznie więcej niż w Rio, a mieszanka afrykańskich i latynoskich tradycji przejawia się zwłaszcza w fascynującej muzyce, religii candomble czy nawet w takich szczegółach jak widok kobiety niosącej na głowie dzbanek z wodą.

W Salvadorze trafiamy na święto Yemenja. Yemenja to w religii candomble bogini morza, na cześć której puszcza się w morze różne dary. Przypomina mi to trochę topienie marzanny, chociaż to oczywiście niestosowne porównanie. Impreza daje przedsmak karnawału – ulicą sunie kolorowy tłum, wśród którego największe wrażenie robią orkiestry bębniarzy (ok. 20-30 osób), którym rytm nadaje stojący na czele „dyrygent” z gwizdkiem. Zaczynam rozumieć, co oznacza równikowe słońce – nie pomaga krem z filtrem 22, kapelusz z wielkim rondem, który kupuje Kasia od jednego z wielu przechadzających się sprzedawców, a pragnienie tylko na chwilę gasi sok z trzciny cukrowej albo kokosa – po 3 godzinach ratujemy się ucieczką do klimatyzowanego centrum handlowego.




Bębniarze na święcie Yemenja (fot. Jan Lutomski)


Kolejne trzy dni miały być zejściem z utartego turystycznego szlaku. Inspiracją był przypadkowo oglądany program na Travel Channel z serii „najpiękniejsze zatoki świata”, który pokazywał okolice Salvadoru i m.in. pełną pięknych, a przy tym wolnych od turystów plaż na wyspie Boipeba.
Rzeczywiście początek jest dość egzotyczny – po dotarciu do Valencii wsiadamy do autobusu, który po wyruszeniu z miasta szybko zjeżdża na leśne drogi i zawozi nas do prowizorycznej przystani skąd czymś, co pełni rolę pasażerskiego stateczku docieramy do małej wioski rybackiej na Boipebie.
Okazuje się jednak, że od komercji nie jest łatwo uciec. Posadas dla turystów w wiosce okazują się być bardzo cywilizowane i o porządnym standardzie. Za tym podążają też ceny – za 2 noclegi płacimy po 110 $ od pary, czyli najwięcej w trakcie całego wyjazdu do Ameryki, a ceny w barach i restauracjach też nie należą do najniższych.

Ale szybko utwierdzamy się, że ta odrobina luksusu nie zaszkodzi, bo domki stojące tuż przy plaży wśród palm i innej egzotycznej flory dostarczają niezapomnianych doznań, takich jak np. poranne śniadania w ogrodzie z widokiem na oddalony od nas o 10 metrów ocean. No i wyspa jest naprawdę urocza, turystów mimo szczytu sezonu niewielu (ci, co są to głównie Brazylijczycy) tak, że do woli można się rozkoszować spacerami wśród niekończących się pięknych plaż i kąpielą w oceanie, którego woda ma przynajmniej trzydzieści stopni. Przestaję się dziwić, że żyjący w takim klimacie Latynosi wydają się wiecznie uśmiechnięci i radośni.



W takt karnawałowej samby …

Wracamy do Salvadoru, gdzie karnawał w pełni. Wrażenie niesamowite. Po Starym Mieście przechodzą blocos, czyli różnego rodzaju grające lub śpiewające zespoły. Do tego parady poprzebieranych grup i grupek. Wśród nich np. wiekowe panie ubrane w kolorowe, błyszczące suknie, zrobione z czegoś na kształt pazłotek. Wokół nich tańczą ludzie, inni tylko się przechadzają lub przesiadują w rozlicznych barach. Najbardziej spontaniczne są dzieci np. małe dziewczynki podrygują na scenie rozstawionej na placu Largo do Pelourinho, widać że taniec mają w genach.

O ile karnawał na Starym Mieście to coś na kształt festynu rodzinnego, zupełnie inaczej jest nieco dalej, gdzie wytyczonym okręgiem ulic przejeżdża kawalkada trio electricos. Takich wytyczonych okręgów jest dwa lub trzy w mieście, a w ramach każdego okręgu przemieszcza się kilkanaście trio electricos. Trio electrico to wielka ciężarówka, która ciągnie platformę z rozstawionym na niej nagłośnieniem, na szczycie której gra jeden z miejscowych zespołów. Wokół kłębi się tańczący tłum. Uczestnicy dzielą się na tych, którzy kupili bilety i wchodzą do ogrodzonej kordonem służb porządkowych strefy dookoła ciężarówki i resztę, tzw. „popcorn” który tańczy po bokach. Wtapiamy się w tańczący tłum (ten poza strefą biletową) i podążamy razem z przejeżdżającym właśnie jednym z trio electricos. Nagle karnawał odsłania swą mroczną stronę, a ja szybko zaczynam rozumieć skąd się biorą ostrzeżenia, żeby nie wchodzić między „popcorn” – wokół robi się bardzo ciasno, kilku baianos napiera na mnie tak, że już żegnam się z aparatem, który trzymam ręką w kieszeniach spodni, kątem oka widzę, że Janek ma podobne problemy. Ratuje nas to, że właśnie przechodzi patrol policji. Przepychając się tuż za patrolem wydostajemy się z tłumu i resztę imprezy spędzamy obok ich posterunku rozstawionego na środku placu.




Salvador Carnival


Karnawałowe ulice Rio nie robią już takiego wrażenia jak te w Salvadorze – muzyka wydaje się nie mieć już tyle czaru, atmosfera już tyle magii, a bawiący się tłum tyle autentycznej radości. Wspominam słowa Roba, że w Rio najważniejsza jest parada na Sambodromie. Sambodrom to szeroka „ulica”, po obu stronach której stoją trybuny na ok. 70 tys. osób. W metrze pierwsze spotkania z uczestnikami – ich stroje są naprawdę bajeczne. Najtańsze bilety na Sambodrom zaczynają się od 250 USD / os, ale dawno ich już nie ma. Nie szkodzi – stoimy na wiadukcie przechodzącej w pobliżu Sambodromu drogi i mamy widok na miejsce, którym uczestnicy parady wchodzą pomiędzy trybuny. A widok robi olbrzymie wrażenie – jedna szkoła samby to blisko kilometrowy pochód złożony z różnych grup przebranych tancerzy, pomiędzy nimi jadą platformy, na których odgrywane są inscenizacje związane z tematem prezentowanym przez daną szkołę. Szkoły samby wywodzą się głównie z favelas, tam też powstaje większość oszałamiających kreacji. Na ile całe to wyjątkowe widowisko jest przejawem prawdziwego karnawałowego szaleństwa, a ile w tym wszystkim przeznaczonego dla turystów komercyjnego show? Nie wiem, ale na szczęście podobno są jeszcze Brazylijczycy, którzy potrafią cały rok oszczędzać, aby spędzić potem tych kilka dni w Rio i bawić się do rana na Sambodromie.




…i argentyńskiego tanga

Po dwóch nocach spędzonych na lotniskach przelot 2000 km z Rio do Buenos Aires mija niepostrzeżenie. Stolica Argentyny jest mocno europejska. Tyle, że dość tanio w stosunku do komfortu, który jest oferowany. Skrzętnie wykorzystują to dziewczyny i ciężko je oderwać od zwiedzania kolejnych domów towarowych.

Ale gdzieś w tej argentyńskiej europejskości czuje się, że to jednak druga półkula. To coś ma w sobie jakby trochę smutku i nostalgii imigrantów, którym nie powiodło się tak dobrze jak kolegom z północnej części Ameryki. A może to tylko nadmierne uproszczenia, które nasuwają się po obejrzeniu na żywo ekscytującego acz niepokojącego argentyńskiego tanga (zarówno w wydaniu ulicznym jak i wieczornym w eleganckiej Cafe Tortoni).



Wpatrzeni w patagońskie Andy…

Dwa tysiące kilometrów z Buenos do El Calafate pokonujemy w 3,5 godziny. Duży samolot jest zapełniony w całości, to szczyt sezonu, ale na miejscu poczucie ciasnoty szybko znika, tak jakby ludzie natychmiast rozpuszczali się w pustkowiach Patagonii.

Zastanawiam się, na czym polega magnetyzm patagońskich przestrzeni – przejeżdżasz dziesiątki kilometrów i nie ma żadnych osad, domów, praktycznie śladu ludzkiej obecności, dopóki nie dojedzie się do następnej miejscowości. Wszędzie niezmienny, stepowy krajobraz. Gdyby nie widoczne czasem oznaki wypasu owiec możnaby sądzić, iż nic się tu nie dzieje. W każdym razie słowo „nic” nabiera w takiej okolicy innego kontekstu.
Tumany kurzu – to jeszcze jeden element przemieszczania się po Patagonii. Tak też w większości wygląda 4 godzinna droga z El Calafate do podnóża gór – El Chalten, skąd wyrusza się w kierunku słynnych Fitz Roy i Cerro Torre.




Cerro Torre (3102 m n.p.m.)


Trudność w zdobyciu Fitz Roy (3405) nie polega jedynie na tym żeby pokonać blisko dwutysięczną pionową ścianę. Wejście na szczyt to także walka z kaprysami patagońskiej pogody. O tym jak bardzo jest zmienna przekonujemy się 3 dnia, kiedy w ciągu kilku godzin prędkość wiatru gwałtownie wzrasta, a Fitz Roy przykrywają chmury. Kiedy wydaje się, że w tym wietrze nasz namiot za chwilę odleci, miejscowi pobłażliwie przekonują nas, że taki wiatr to żaden problem, bo można przy nim chodzić, a nie jak czasem bywa „czołgać się po ziemi”. Pewnie wiedzą, o czym mówią, bo kilka lat temu wiejący w El Chalten wiatr pozrywał niemal wszystkie dachy w tutejszych domach.




Fitz Roy (3405 m n.p.m.)


Poza tym pogoda jest jednak dla nas łaskawa – w ciągu 3 dni podziwiamy niebotyczny Fitz Roy zarówno od wschodniej jak i mniej znanej północnej strony. Oprócz tego ostatniego dnia „zaliczamy” treking pod malowniczą ścianę Cerro Torre (3102).



…i wsłuchani w patagońskie lodowce

Jedno z największych przeżyć w patagońskich Andach to lodowce. Lodowce schodzą do poziomu 1000 – 1500 m. n. p. m. tak więc „ocieramy się” o nie każdego dnia. Ponieważ lodowce zajmują większą część terytorium Parku Narodowego Los Glaciares, stąd też dostępne dla turystów są jedynie północne rejony w okolicy Fitz Roy oraz położony na południu Parku Perito Moreno Glaciar. Pod Perito Moreno ciągnie sznur busów, jednak popularność tego miejsca jest jak najbardziej uzasadniona. Perito Moreno, o powierzchni równej mniej więcej obszarowi Buenos Aires, jest unikatowym na skalę światową lodowcem, gdyż opiera się efektom globalnego ocieplenia, a nawet stale się powiększa. Co kilka lat jego wysokie na 60 metrów czoło powoduje zablokowanie kanału łączącego dwie części otaczającego go jeziora. Wówczas pod naporem spiętrzonej wody z północnej części jeziora czoło lodowca przełamuje się, dzięki czemu następuje odblokowanie kanału. Aż tyle szczęścia żeby akurat załapać się na takie widowiskowe pokonywanie lodu przez wodę nie mamy, ale i tak jest na co popatrzeć: olbrzymie pole lodowe, coś jakby pomruk dobywający się z jego wnętrza, odrywające się od czoła lodowca kawałki lodu, których odgłos spadania do wody dochodzi do „widzów” z jedno – dwu sekundowym opóźnieniem.



Lodowiec Perito Moreno w Parku Los Glaciares


W towarzystwie pingwinów …

Z El Calafate do Trelew jest blisko tysiąc kilometrów. Przelot trwa prawie 2 godziny. Właściciele hostelu w Puerto Madryn są bardzo mili. Mimo późnej pory pomagają nam zorganizować poranny wyjazd na Penisula Valdes i bardzo przejmują się naszym zaginionym bagażem, który zamiast z nami poleciał do Buenos. Wiedzą nawet gdzie jest Polska i kojarzą Lecha Wałęsę – być może dlatego, że miejscowa nauczycielka angielskiego jest Polką. Ale to i tak godne podziwu, bo pani domu nie była nigdy nawet w Buenos Aires. Zastanawiam się jak bardzo kontrastuje to ze skalą i tempem naszego przemieszczania się …

Półwysep Penisula Valdes słynie jako miejsce gdzie od września do grudnia można zobaczyć wieloryby. Dla odwiedzających to miejsce w lutym pozostaje oglądanie innych okazów morskiej fauny. Kolonia lwów morskich to połączenie fetoru legowiska, porykiwań i pojękiwań wylegujących się osobników, urozmaicane widokiem zmagań, jakie toczą pomiędzy sobą samce, żeby powiększyć swój „harem” o kolejną samicę. Słoni morskich jest znacznie mniej, dosłownie kilka sztuk i patrząc jak leżą bez ruchu na brzegu morza, aż trudno uwierzyć w opowieści o ich wielokilometrowych wędrówkach w głąb oceanu. Są jeszcze pingwiny Magellana, chociaż tak naprawdę prawdziwe wrażenie robi dopiero to, co widzimy następnego dnia w Punta Tombo, gdzie znajduje się ich najliczniejsza poza Antarktydą kolonia: pingwinów są tysiące, pływają w morzu, stoją na plaży lub przechadzają się pomiędzy wyznaczonymi dla turystów ścieżkami. Zastanawiam się, w jaki sposób funkcjonuje tak wielkie stado zwierząt, jakimi regułami się rządzi? Atmosferę podgrzewa upalne słońce – jest jakieś 30°C, więc trzeba przełamywać swoje stereotypy, że pingwiny są tylko tam gdzie jest zimno.




Pingwiny z Punta Tombo


…i w kolorach tęczy znad Iguazu

Kolejne 1,5 doby i kolejne trzy tysiące kilometrów zostaje za nami. Podróż autobusem, choć trwa znacznie dłużej niż samolotem pozwala zachować więcej respektu dla pokonywanej przestrzeni. A ta zmienia się istotnie – w miejsce patagońskich pustkowi wjeżdżamy w zieloną Pampę, by po przesiadce w Buenos obudzić się rano w subtropikalnych lasach prowincji Misiones.

Iguazu oglądamy najpierw od argentyńskiej strony. System ścieżek wiodący po metalowych konstrukcjach i balkonach prowadzi do szeregu punktów widokowych gdzie wodospady są prawie na wyciągnięcie ręki i gdzie można łapać „energię” płynącą z ich szumu albo niemal stanąć na krańcu jednej z wielu pojawiających się tu tęczy. Mówi się jednak, że strona argentyńska jest jak scena w amfiteatrze natomiast brazylijska to trybuny tego teatru.




Iguazu - Garganta del Diablo


Rzeczywiście dopiero od brazylijskiej strony można ogarnąć ogrom Iguazu – to tak naprawdę dziesiątki wodospadów, które rozwidlająca się na szerokość kilku kilometrów Rio Iguacu tworzy na powstałych w tym miejscu uskokach. O potędze rzeki i ilości wody, którą przetacza najlepiej świadczy fakt, iż kilka kilometrów poniżej połączone siły Rio Iguacu i rzeki Parany napędzają największą na świecie elektrownię wodną. Ale jednocześnie trudno w to uwierzyć, kiedy patrzy się jak Rio Iguacu spokojnie płynie rozlana szeroko powyżej linii wodospadów.



W drodze do domu …

Jest 19 luty 2005 r. Teraz już tylko 850 km w 2 godziny do Sau Paulo. Stąd 10000 km w 12 godzin do Frankfurtu. Potem 1000 km do Warszawy. I zostaje 25 km z lotniska do domu na drugi koniec miasta. Po drodze mijamy Żwirki i Wigury wysadzaną majestatycznymi lipami. Dalej rondo Dmowskiego, a przy nim kamienny drogowskaz: Moskwa 1122 km, Ateny 1606 km, Lizbona 2633 km, Reykiawik 2771 km …