ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Do i po Afryce Zachodniej

Autor: extrek
Data dodania do serwisu: 2010-05-17
Średnia ocena: 6.00
Ilość ocen: 19

Oceń relację

Wyprawa odbyła się w terminie: 26.12.2009 – 24.01.2010

Przejechaliśmy – 12 tys. Km.

Przejechaliśmy przez Niemcy, Francję, Hiszpanię, Maroko, Mauretanię, Mali, Burkina Faso, Senegal, Gambię.

Na wyprawę po Afryce Zachodniej wybraliśmy się w 7 osobowym składzie, busem Renault – Master którego zamierzałem sprzedać w Bamako. Z Bamako mieliśmy dostać się do Dakaru skąd mieliśmy już zarezerwowane bilety na lot przez Lizbonę do Pragi. Cała podróż była zaplanowana na przeszło 4 tygodnie.  Zaszczepiliśmy się, zabraliśmy moskitiery, kupiliśmy Muggę, zabraliśmy cześć jedzenia z kraju. Przygotowania trwały rok. Miałem duże trudności aby zebrać dokładne info na temat planowanej wyprawy. Tylko dzięki relacjom z wypraw po Afryce Zachodniej poprzedników mogłem cokolwiek zaplanować i dowiedzieć się czegokolwiek. Dlatego też powstała ta relacja, która mam nadzieje pomoże następcom.

26 grudnia 2009

Dzień 1

Wyjeżdżamy z Wrocławia 26.12 o godz. 17.  Zimno, bez mrozu. Na drogach mały ruch. W Legnicy zabieramy 7 członka załogi i jedziemy na Niemcy. Na granicy niemieccy celnicy czepiają się braku zapiętych pasów ale po kontroli paszportów puszczają nas. Może poskutkowała wiza senegalska. Tak czy inaczej jedziemy przez Niemcy bez zapiętych pasów. W nocy robi się coraz zimniej i zamarza płyn do spryskiwaczy. Siarczysty mróz – zatrzymujemy się tylko na tankowania i toaletę. Ja jadę, reszta śpi mimo słabego ogrzewania, myślę co przede mną i za mną!?

Dzień 2

We Francji zjeżdżamy z płatnych autostrad i dzięki nawigacji trzymamy dobry kierunek. Byle szybciej na południe do ciepła i słońca.  Przez Francje walimy gorszymi drogami oszczędzając na kasie , tracąc na czasie. Śniadanie, obiad i  kolacje robimy jeszcze w zimnej Francji. Dalej mamy zamarznięty płyn i wyostrzam wzrok. Dopiero koło San Sebastian w Hiszpanii robi się ciepło i mogę lepiej zobaczyć drogę przed sobą. Po nocnych mrozach ciepło w Hiszpanii odbieram jak powiew lata. Niestety zaczyna ciągle padać I ZNÓW „WIATR W OCZY”.

Dzień 3

W Hiszpanii jedziemy na Madryt gdzie chcemy wyrobić sobie wizy Mauretańskie. Pomyłka. W Madrycie, korki, korki, ogromne miasto. Nie możemy odnaleźć Ambasady Mauretańskiej. Nawigacja wprowadza nas w błąd i musimy wracać do centrum. Dopiero taksówkarz wyciąga nas z opresji  i jadąc za nim docieramy w końcu do ambasady. W ambasadzie dostajemy informacje, że cena wizy to 62,5 euro, wiza za 1-2 dni czekania. Decydujemy, ze odpuszczamy sobie wyrabianie wizy w Madrycie i jedziemy na Rabat po wizę. Dostajemy info o szczegółach wyrobienia wizy mauretańskiej od Bydgoskiej  wyprawa – Dzięki wielkie za pomoc! Dzielnie jedziemy na Alqaziras, ja przesypiam całą drogę - zmieniony za kierownicą przez Józka. Docieramy do portu ok. 21. Kupujemy bilety promowe w pierwszym punkcie biletowym za 150 euro  (bus i 7 osób), oczywiście w jedną stronę. Po 2 godz. Jesteśmy w Tangerze. Dość szybka odprawa celna po stronie marokańskiej i jesteśmy w mieście. Na granicy cywile z plakietkami pomagają wypełnić papiery wjazdowe – są pracownikami z pensją na granicy i nie należy im się żadna zapłata mimo tego , że się o nią upominają. Wymieniamy jeszcze trochę kasy na dirhamy i jedziemy przez żywe nocne miasto w kierunku autostrady do Rabatu.

Dzień 4

Jest ciepło w Tangerze – nawet bardzo. Jak dla nas po mrozach i deszczach Europy 19 st. C w nocy to czysto letnia noc! Jedziemy pustą autostradą – co prawda płatną ale na miarę europejskich standardów.  W pewnym momencie zatrzymuje nas Policja w ciemnym bezludnym miejscu. Udowadniają nam, że jechaliśmy 110 km gdzie ograniczenie było do 80 km/h. Jestem zmęczony i się trochę wściekam na Policjantów, że mnie zatrzymali. Uparłem się, ze samochód nie pojedzie więcej niż 80 km/h. I jak chcą niech sami sprawdzą. Nie chce im się pewnie dyskutować  z upartym polakiem bo mnie puszczają. Jedziemy dalej , przed Rabatem zjeżdżamy z autostrady i śpimy w lasku eukaliptusowym – całe 3 godz.  Rano chwila na śniadanie w czysto wiosennej atmosferze. Śmigamy pod ambasadę Mauretańska w Rabacie. Namiar GPS dość dokładnie pokazuje pozycje ambasady. Trafiamy na małą marokańską ulice z ambasadami. W Rabacie korki, ciepło z 30 st. C – przynajmniej tak się wydaje. Krótkie spodenki, koszulki – składamy paszporty z 2 zdjęciami i wnioskiem wizowym. O 16 godz. mamy wszystkie paski zwizowane – koszt 20 euro wiza. W międzyczasie część zwiedza Rabat a reszta gra na ulicy w piłkę przeznaczona na wymiankę. Decydujemy się zostać na następny dzień i wyrobić sobie jeszcze wizę malijską. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy ze możemy taką wizę otrzymać na granicy mauretańsko - malijskiej bez czekania. No cóż błędy pierwszego razu i ciągle zmieniających się przepisów wizowych w Afryce Zachodniej. Szukamy długo noclegu. Marzy nam się kąpiel. Szukamy campingu. Jeden w Rabacie przy plaży został zlikwidowany. Już po ciemku wyjeżdżamy klucząc z Rabatu w kierunku na Casablankę szukając „kąpieli”. Znajdujemy prysznic , niestety bez prysznicu. Poza miastem same drogie hotele klasy lepszej. Jedziemy w końcu szukać dzikiego spokojnego noclegu. Teraz szybko znajdujemy pięknie położony parking  nad samym oceanem 30 dh za wszystkich.  Jeszcze przed spaniem oglądamy nocny przypływ z rozbijającymi się falami o brzeg. Nawet miejscowi tu przyjeżdżają popatrzeć na siłę oceanu.

Dzień 5

Zbieramy się jeszcze po ciemku. Pada, jedziemy do stolicy Maroka po śladzie GPS-a.  Wcześnie trafiamy pod ambasadę Mali znajdującej się w pobliżu ambasady mauretańskiej. Dwukrotna wiza kosztuje do Mali 50 euro. Już po 2 godz. Otrzymujemy ja choć w ambasadzie urzędnik mówi  że powinniśmy mu dać za tak wczesne wyrobienie wizy jakiś prezent.  Od razu jedziemy do Marakeszu. Autostrady prowadzą nas do samej stolicy południowego Maroka. Jak to w Marakeszu jest jeszcze cieplej. Zatrzymujemy się na parkingu przy najwyższym minarecie. Parking doba – 50 DH. Jest jeszcze widno gdy szukamy hotelu. Po trzech próbach znajdujemy hotel za 7 euro od osoby. Jest dobrze – jest ciepła woda. Idziemy pooglądać plac „cudów”. Są węże, małpy, niezły chaos na tym placu. Zjedliśmy jakieś dziwne potrawy: ślimaki dla smaku, głowizną się nawet najedliśmy.

Dzień 6

 Rano, jeszcze ciemno ruszamy do Algadiru w kierunku na Saharę Zachodnią. Jedziemy, jedziemy. Przy jednej z kontroli policyjnych zostawiamy 100 DH za przekroczenie prędkości (oczywiście po targach). To był jedyny mandat podczas naszej podróży, choć przy innych zatrzymaniach musimy sporo kombinować, aby nie wydawać kasy na policję. Jedziemy dalej, coraz mniejszy ruch. 31 grudnia – a nie widać aby Marokańczycy obchodzili Sylwka, pracują, jeżdżą. Zatrzymujemy się na noc za Tan Tan – na plaży. Robimy sobie sylwester przy odgłosach oceany, w  świetle księżyca, fasolce po bretońsku i flaszce szampana. Niestety tylko muzyka z radia nie dopisywała, zawodzą albo krzyczą w tym radiu. W nocy szukamy przy latarkach kolorowych kamieni, krabów – uciekając przed falami –niezła zabawa.

Dzień 7

Skoro świt jedziemy dalej. Zaczyna się pustkowie, wydmy, pusta droga. Policji jakby mniej, kontroli także. Na każdej kontroli zostawiamy fiszki – kartki z naszymi danymi. Za oknami monotonia i 110 na liczniku. Zatrzymujemy się w stolicy Sahary Zachodniej – nowe miasto, postawione specjalnie chyba dlatego, aby potwierdzić aneksję Sahary Zachodniej przez Maroko. Jest Piątek 1 stycznia – modły w meczecie trwają, pijemy miętową herbatkę i… jedziemy dalej. Zbyszek najadł się czosnku i odlatuje (mdleje), na szczęscie w ramiona Danusi. Zbyt ciepło (+30) na tak ostre zapachy. Akcja odbyła sie na parkingu w większym mieście. Zaszokowała mnie reakcja policji marokańskiej - zlecieli sie jak muchy do lepu. Karetka była po 5 min. a ich troska o Zbyszka była autentyczna. Na szczęście Danusia obudziła go w miarę szybko, aby nam nie porwali kolegi do szpitala. Szybko sie zwijamy i uciekamy przed nadtroskliwą policją. Choć szczerze i mnie Zbychu przestraszył!! Zatrzymujemy się na nocleg ponownie nad oceanem. Wysokim na 50 m klifem. Rozstawiamy 2 namioty, reszta śpi w samochodzie.

Dzień 8

Droga do Mauretanii. Mamy 500 km, szybko, bez kontroli dojeżdżamy do granicy. Marokańczycy odprawiają nas dość szybko, ale po pokonaniu ziemi niczyjej – wyboistego, szutrowego, niczyjego pasa pomiędzy krajami, stoimy w kolejce do odprawy. Żar z nieba. Załatwiamy granicę w 3 godziny, zostawiając 2 swetry na prezenty, 10 euro na ubezpieczenie. Zdumiewa mnie ilość osób przekraczających granicę – mimo niedawnego porwania w Mauretanii 3 Hiszpanów – turyści i handlarze samochodów ciągną masowo na południe. Nam udało się szybko odprawić, ale inni siedzieli i czekali, czekali. Ostatnio granica mauretańska się bardzo zmienia – budują nowe budynki odprawy celnej i paszportowej – może będzie to szło sprawniej. Za granicą spotykamy dwa posterunki policji, która nas bez prezentów puszcza dalej. Nasłuchałem się tak wielu ostrzeżeń o łapówkarstwie, że wywołuje to moje zdziwienie. Już po ciemku znajdujemy camping Abba w Nauadhibou. Za pokój dla 5 osób i camping dla 2 osób utargowaliśmy cenę 13 tys. NDL czyli ok. 5,5 euro za osobę. Ciepła woda, czysto i spokojnie, w nocy ciepło, tną komary – smarujemy się muggą.

Dzień 9

O 7 rano ruszamy do stolicy Mauretanii. Po drodze rozdajemy fiszki na punktach kontroli. Punktów kontroli jest tak dużo, że zaczyna nam brakować fiszek. Fiszki – kartki z naszymi danymi. Fiszka także przyspiesza kontrolę, a policja wie gdzie byliśmy – jesteśmy. Widoki są coraz bardziej urozmaicone, po monotonii Sahary Zachodniej wreszcie można na coś popatrzeć. Pustynia piaszczysta, skalista, krzaki, drzewa, wraki samochodów leżących na poboczach. Tyle samo padniętych wielbłądów rozkładanych przez słońce, czas, robaki. Wtedy zrozumiałem dlaczego nie należy jeździć po zmroku. Podobno także wprowadzono formalny zakaz poruszania się po zmroku. Widzimy w oddali stada i pojedyncze sztuki wielbłądów – chodzą jak bezpańskie psy, tylko jest ich więcej. Droga jest nowa i szybka, od kontroli do kontroli. Walimy 100 – 110 km/godz. Widzimy też ten najdłuższy pociąg świata – ciągnięty przez 3 lokomotywy z długim składem towarowym. Słońce grzeje nas w samochodzie od przodu i z każdej strony, jest coraz cieplej. Mijamy opustoszałe wioski zasypywane powoli piaskiem, wyglądają jak porozrzucane na pustyni garaże. Wszystko jest zaniedbane i cała Mauretania jak widzimy na poboczach zasypana nie tylko piachem, ale także śmieciami. Wstępujemy do rezerwatu ptaków, w którym w sumie nic nie widzimy, oprócz małego portu rybackiego. Oczywiście wzbudzamy zainteresowanie i rybacy przybiegają po cukierki i tabletki na ból zęba. Jadąc po szutrze do wioski rybackiej nadłamujemy osłonę silnika i bagażnik dachowy wyskakuje z uchwytów.  Jadąc szybko, bez problemu przejeżdżamy przez piasek, niestety cierpimy przez podskoki i tarkę, gdy zaś jedziemy wolno zakopujemy się i  musimy pchać. Dojeżdżamy do Nouakchott wcześnie. Miasto jest podobno stolicą, ale jak tu wszędzie – jest zaniedbane, z niską zabudową i całe wygląda jak peryferie dużego miasta. Dziwię się, że tak może wyglądać stolica. Znajdujemy hotel Maneta. Podoba nam się, choć nie ma specjalnej ceny dla nas i płacimy 14 tys. UM czyli znowu 5,5 euro. Bierzemy taxi za śmieszne pieniądze i jedziemy na targ rybny. Samochody tutaj to w 90 % mercedesy – rozklekotane, bez lusterek, tragiczne. Na targu przy plaży wita mnie niesamowity smród tego miejsca. Idziemy na plażę i długo oglądamy wyładowywanie ryb z łodzi. Nie rozumie co tu się dzieje. Część ludzi w koszach biegiem zanosi gdzieś ryby. Inni po drodze podbierają mu te ryby. Przy łodzi tłoczy się z setka ludzi i coś krzyczą do siebie. Na plaży leżą rozkładające się ryby przy nich siedzą kobiety i sprzedają smażoną rybkę prosto z morza. Dzieci biegają wśród śmieci i bawią się w ganianego. Nagle jakaś łódź się pali, inna przewraca z całym dobytkiem, właściciele ratują co mogą a inni im podkradają co mogą. Chodzą za nami jacyś policjanci – chyba cicha ochrona. Krzyki wrzaski, trzeba uważać z robieniem zdjęć – krzyczą autoryzacja, autoryzacja i wyciągają rękę do bicia lub po kasę. Prościej robić zdjęcia dzieciom i kobietom – nie mają pretensji. Sprzedają od ogromnych ryb po śledzie. Wypatroszone ryby 1000 UM za kilo. Za drogę powrotną taxiarze chcą już 3 razy tyle, ale szukamy i znajdujemy po tej samej cenie co w tą stronę. Taksówkarze jeżdżą jak szaleńcy. Docieramy do centrum, rozchodzimy się oglądamy meczet, jemy obiad za 500 czyli 1,5 euro. Ryż, mięso, surówka i jakiś sos – zupa. Dobre. Wracamy do hotelu, kąpiemy się, część z nas śpi pod namiotem właściciela, część w samochodzie. Zaczynamy używać moskitier. Komary są choć w niewielkiej ilości. Uaktywniają się wieczorem, nie hałasują tak jak nasze i kłują mniej boleśnie.

Dzień 10

Wyjeżdżamy nad ranem – kierunek Mali. Droga na wschód. Chcemy dojechać do Kiffa. Droga jest na przemian dobra i zła, czyli asfalt bez dziur i z dziurami. Jednak niekiedy bardzo zła - czyli dziura na dziurze. Jest spory ruch na drodze i zwalniam jazdę – idzie wolno. Krajobraz się zmienia, śmieci ciągle te same. Zaczynają się sawanny, płaskowyże, często pustynia zasypująca piachem sawannę i drogę. Spycharki tak jak u nas zaspy śnieżne tam odgarniają piasek z drogi. Multum zwierząt padniętych na poboczach. Najwięcej bydła, osłów – to wszystko leży i gnije, suszy się na słońcu. Przed i za niektórymi wioskami leżą całe stosy zwierząt w różnym stanie rozkładu. W wioskach widać biedę, smutnych ludzi, niektórzy odpoczywają bezpośrednio na śmieciach. Wolno jadąc przez wieś widzę jak mężczyzna wyrównuje sobie miejsce w śmieciach leżących na poboczu: zakręconą, pustą, plastikową butelkę podkłada sobie pod głowę i robi sobie sjestę. Do Kiffa dojeżdżamy wieczorem. Korzystamy z pierwszego, lepszego kempingu, ledwo oświetlonego w ciemnościach miasta. Oprócz nas i pary francuzów z małym pieskiem nikogo nie ma. Płacimy po 1500 UM od głowy i korzystamy z namiotu właściciela. Komary w nocy. Dziecięca szkoła koraniczna za płotem recytuje, śpiewa całą noc, aż dostaję gęsiej skórki od tego zawodzenia. Noc chłodna.

Dzień 11

Pobudka jak zawsze o 6. Wymieniamy kasę w Kiffa i robimy ksero fiszek na następne kontrole. Dalej podobny krajobraz, podobni ludzie. Dookoła jakoś smutno, ale spokojnie. Czujemy się bezpiecznie. Wielu czarnych w niebieskich szatach – Tuaregowie. Dalej gnijące na poboczach bydło osły niekiedy wielbłądy. Widzę mnóstwo bydła rogatego, pasącego się na wyschniętych trawach sawanny. Co kilka kilometrów bydło spotyka się przy wodopojach – dołach ok. 20 na 10 m i głębokich na ok. 5 m, gdzie piją mętną wodę. W zbiornikach zostało może z pół metra wody a do pory deszczowej jeszcze pół roku. Dojeżdżamy do miejscowości granicznej Ayoun, gdzie wykupujemy ubezpieczenie na większość państw Afryki Zachodniej – 15 euro. Tankujemy paliwo za 230 UM za litr. Podobno taniej niż w Mali, i jedziemy do granicy. Przed granicą policja dopatruje się pomyłki w ubezpieczeniu i chce kasy. Pomimo tego, że mają rację i ubezpieczenie jest niewłaściwe uporem i cierpliwością nie dajemy im nic, a mimo tego nas puszczają. Jedziemy dalej. Nagle zatrzymujemy się przed znakiem stop, stojącym na prostej drodze i ktoś krzyczy paszporty z namiotu wojskowego. Okazuje się, że jesteśmy na granicy. Na granicy, której w sumie nie ma, oprócz tego namiotu. Dostałem jakiś kwitek, za który płacimy 10 euro. Akceptujemy, bo mamy kwita. Jedziemy drogą dalej, za 200 m następna odprawa, tym razem osób. Dość szybko i bez pieniędzy, dostajemy pieczątki wyjazdowe i pan Mauretańczyk odsuwa beczki z drogi – możemy jechać dalej. Dalej jest granica Mali – tutaj na drodze jest szlaban, kozy, dzieci i pan celnik malijski, w czarnym uniformie i klapkach japonkach. Wita nas serdecznie, mocno roześmiany. Mówi, że niepotrzebnie robiliśmy wizy w Rabacie, bo u nich można od ręki. Szkoda dnia w Rabacie. Szybko wypełniamy jakieś druczki. Wpisanie do ksiąg i bez opłat opuszczamy granicę. Niestety za dwa km stoi szlaban i chcą opłaty za przejazd drogą. Jest kwitek i cena 1000 CFA. Mamy tylko euro i przepłacamy – daliśmy 5 euro. Jedziemy płatną drogą. Bardzo dobra nawierzchnia pozwala się rozpędzić. Niestety są hopki i cierpi bagażnik. Jedziemy wolniej, robi się ciemno. Danusia co chwila krzyczy osioł, bo te czworonogi lubią stanąć na środku jezdni, a przez swój kolor umaszczenia kompletnie zlewają się nocą z asfaltem. Jazda przez te osły i hopki jest wyczerpująca. Bez kontroli dojeżdżamy do Nioro. W Nioro wieczorem – niezły bajzel. W sumie nie wiemy gdzie jesteśmy, więc zabieramy chłopaka, który obwozi nas po campingach. Dopiero hotel za miastem nam pasuje, jest spokój. Wieczorem w mieście słabo oświetlonym czuliśmy się niepewnie. Pełno bezczelnych, natrętnych chłopaków morduje naszą cierpliwość. Niestety musimy wymienić w nocy euro po niekorzystnym kursie 1 euro – 600 franka. W banku następnego dnia dostajemy 650 franka za 1 euro. Noc mamy w pokoju dwu osobowym za 10 tys. CFA, mi bardzo dobrze śpi się w samochodzie. To moja 10 noc w Melku.

Dzień 12

Jak zawsze i tym razem wstajemy po ciemku, szykujemy jedzenie, jemy, naprawiamy bagażnik - obciążony przez 7 kół z felgami. Odnoszę wrażenie, że Malijczycy chcą wszystko za darmo, że im się należy i my po to przyjechaliśmy aby wszystko rozdać. Dzieciaki żądają kadu czyli prezentu. Każda pomoc z ich strony musi być wynagrodzona. Mimo wesołego nastawienia są bardzo zachłanni. Ktoś się pyta o samochód w Nioro, ale to nic pewnego, daję telefon. Jedziemy dalej. Na rogatkach w Nioro żądają papierka z custom, jesteśmy zmuszeni go im dostarczyć. Jedziemy pod wskazany budynek i wyrabiamy papierek, płacimy 10 tys. franka. Jedziemy pod następny budynek , płacimy za pieczątkę 2 tys. franka i możemy w końcu jechać. Za chwilę następny szlaban i tysiąc franka za przejazd. Droga jest dobra, nawet bardzo dobra, jak na warunki afrykańskie. Nie widzę nigdzie padniętych zwierząt, czy śmieci. Po trzeciej płatnej bramce możemy w końcu wjechać do Bamako. Krajobrazy po drodze mniej urozmaicone. W sumie ciągle sawanna, mniej lub więcej zarośnięta drzewami i krzakami. Oprócz baobabów nie mogłem żadnego drzewa lub krzewu nazwać. Są dla mnie tak egzotyczne jak i ptaki tutaj spotykane. Jednak jeden gatunek drzewa mnie urzekł – duże drzewa bez liści z dużymi jaskrawoczerwonymi kwiatami. Jest przy tych kwiatach sporo ptaków korzystających z nektaru drzewa. Zatrzymujemy się na jedzenie. Kiedy dzieciaki nas zwietrzyły, przybiegają gromadą po kadu. Dzieciaki ze wsi są skromniejsze, stoją i patrzą, a Józek rozdaje cukierki. Stara się bardzo, aby nie dać więcej niż jeden na małą głowę. Dzieciaki są nagie, obdarte, często owrzodzone tu i tam, nie jedzą jednak przy nas cukierków, chowają do kieszeni i czekają na następny. Jak pisałem Mali jest czystsze niż Mauretania, dopiero w Bamako zobaczyliśmy jaki jest śmietnik w mieście. Tumany kurzu drażnią gardło, nos. Pełno masakrycznie zniszczonych samochodów, podobnie jak w Mauretanii królują mercedesy, a w nich upchani ludzie. Po drodze do misji katolickiej kilkakrotnie policja gwiżdże na nas, ale jestem zmęczony i się nie zatrzymuję. Ani razu nie ścigali nas. Na szczęście szybko docieramy do misji, dzięki napotkanemu nauczycielowi. W misji przy katedrze płacimy 5 tys. franka za osobę. Warunki jak wszędzie spartańskie, zimna woda i zagrzybione pokoje. Nie chce się nam dalej szukać, zostajemy. Wieczorem idziemy na spacer po Bamako. Szukamy restauracji. Tragedia i Bangladesz, wszędzie śmieci, nie widać ludzi, tylko koszule, bardzo słabe oświetlenie, bezdomni śpiący na chodnikach, dzieci o które potykamy się na drodze, ogniska na chodnikach – czyli małe garkuchnie. Wszystko stwarza wrażenie jakbym trafił na tereny po jakiejś niedawnej wojnie. Nieprzyjemnie i niepewnie. W końcu znajdujemy restaurację, w której jemy coś za 1,5 euro i wracamy do misji. Śpię pierwszą noc od wyjazdu w łóżku z moskitierą. Mogę się w końcu wyprostować, ale całonocny ruch na drodze, klaksony nie dają się komfortowo wyspać. Jest duszno.

Dzień 13

Z przyzwyczajenia stajemy o świcie. Mamy sporo do załatwienia, a nic nie wiemy. Tym razem nieznajomość francuskiego bardzo nam utrudnia zdobywanie informacji. Już teraz myślimy o sprzedaży samochodu w drodze powrotnej. Informacje jakie zdobywamy, nie są zbyt pocieszające. Chcą tylko niemieckie samochody, za inne płacą grosze. Nie znajdujemy hotelu w którym podobno by nam pomogli w sprzedaży samochodu, ale jest sporo osób pytających o cenę. Ich potrzeby i możliwości to mercedes z 20 letnim stażem do 2 tys. euro. Już czuję, że nie sprzedam samochodu za cenę podobną do ceny krajowej. Przy każdej okazji wymieniamy co nam nie potrzebne na pamiątki. Jedziemy na dworzec autobusowy i kolejowy. Dowiadujemy się jakie mamy połączenia z Bamako do Dakaru, z którego mamy wylot do Pragi. Na kolejowym mówią, że naprawiają jeszcze wagony i prawdopodobni ruszy pociąg za tydzień. Autobusy do Dakaru kosztują około 50 euro i jadą 36 godzin. Supermarketu nie ma. Wszędzie w Bamako musimy pytać się o drogę, nie ma oznakowań. Chyba najlepszym wyjściem jest wzięcie miejscowego przewodnika za parę groszy. Decydujemy się w końcu na wyjazd z Bamako. Nie podobają nam się duże miasta. Za dużo naciągaczy, naganiaczy, zgiełku, kurzu i brudu. Na przedmieściach kupujemy wodę i bagietki i wreszcie za miasto. Droga – trzeba uważać przy wioskach na hopki, które nazwaliśmy żandarmami. Czym większa wieś przy drodze, tym większa hopka na drodze. W Afryce jest zwyczaj naprawiania samochodów, busów, autobusów bezpośrednio na drodze. Widzimy wyciągnięte silniki, skrzynie biegów, wszystko rozebrane i czekające na części zapasowe. Wybieramy noc na sawannie. Zjeżdżamy z drogi, po kilkudziesięciu metrach zatrzymujemy się na zasłoniętej drzewami i krzakami polanie. Słońce zachodzi. Jesteśmy kompletnie sami w oddali słychać odgłosy ciężarówek. W pewnym momencie przejeżdża chłopak dwukołówką ciągniętą przez osła. Widzi nas, ale się nawet nie zatrzymuje. Na polanie jest wiele kopców termitów. Są małe nigdzie nie widać ich mieszkańców, mamy jeszcze trochę gazu, robimy leczo z makaronem i oglądamy niebo w gwiazdach. Część śpi w samochodzie, inni w namiotach, ja pod samą moskitierą przywiązaną do konaru drzewa. Mam niespokojny sen, jest bardzo jasna noc, budzę się wielokrotnie. Wychodzę spod moskitiery i przy świetle czołówki obserwuję teren wokół. Jak się okazuje, termity uaktywniają się nocą. Przy każdym moim kroku klekoczą dając sobie sygnał. Nie chowają się jednak i mogę oglądać miliony mrówko podobnych w ich nocnej robocie. Kładę się  jednak ponownie nie czując zagrożenia – dla uspokojenia myślę, że wszystkie te mini zwierzaki wolą się  trzymać z dala od człowieka.

Dzień 14

Rano zbierając moskitierę, pod karimatą znajduję spore gniazdo termitów i kilka małych skorpionów w wilgotnej, parującej ziemi. Dla nich jeszcze była noc, mimo tego, że inne przed świtem skończyły działalność nadziemną. Pomyślałem, że kopce są tylko wentylacją podziemnych korytarzy termitów, lub ucieczką i schronieniem przy porze deszczowej. Po skromnym śniadaniu bez herbaty czy kawy a tylko przekąszeniem czegoś pod Malarone wyjeżdżamy na główną drogę i jedziemy do Djenne. Cały czas asfalt lekko podziurawiony. Przy drodze krzewy i drzewa sporo baobabów. Skręcamy z głównej drogi do Mopti w kierunku na Djenne, płacimy po tysiąc franka od głowy za...? Chcemy zobaczyć największy i najstarszy meczet w Mali.  Później wśród mokradeł dojeżdżamy do przeprawy promowej. Biorą 4 tys. CFA za wszystko. Jest pełno handlarzy, wymieniamy co się da na korale, figurki z hebanu i inne pierdoły. Pod meczet jeszcze 4 km. Proponują nam camping. Dojeżdżamy do Djenne na główny plac pod meczet. Każda informacja po drodze kosztuje, dlatego często w podróży po Afryce staramy się jechać na czują. Często się udaje. Pod meczetem plac, kilka straganów i pełno naganiaczy, przewodników. Decydujemy się na parking za tysiąc franka i odmawiamy przewodnikowi, który mimo to włóczy się za nami. Nie ma dobrej perspektywy do zrobienia zdjęć. Meczet w ciągłej naprawie, przebudowie. Do środka nie można wejść. W końcu decydujemy się na spacer wokół meczetu. Wszyscy twierdzimy, że to słaby punkt wyjazdu. Meczet nie daje spodziewanego wrażenia. Następna noc ponownie wypada nam po drodze na sawannie. Robimy podobnie jak wcześniej. Odjeżdżamy jednak dalej na mały płaskowyż, aby rozpalić ognisko. Grzejemy wodę i zupę na ognisku, co trwa znacznie szybciej niż na gazie. Nie ma tym razem termitów, ale wolę i tak spać w samochodzie. Ciepła, miła noc, pod rozgwieżdżonym niebem.

Dzień 15

Poranny chłód jest bardzo przyjemny, ożywia nas. Ognisko, poranna kawa, jedziemy do Mopti. Nigdzie nie możemy kupić gazu do kuchenki. Mają kompletnie inne wejścia. Aby dojechać do Mopti, trzeba odbić z drogi prowadzącej do Gao i dojechać 14 km. W Mopti, jak w każdym większym mieście Mali jest spory ruch. Ludzi jak termitów i trzeba się rozpychać samochodem, aby dojechać do celu. Oglądamy podobny meczet jak w Djenne, jednak znacznie lepiej prezentujący się i jedziemy na port rzeczny na Nigrze. Tam za przewodnikiem, których jest wszędzie pełno znajdujemy miejsce do zaparkowania samochodu. Idziemy popatrzeć na port. Oczywiście z przewodnikiem. Stara się on, opowiada, informuje. Mówi, że stąd do Timbuktu płyną łodzie komunikacji publicznej 2 noce i 3 dni. Tak jak wszędzie i wszystko tutaj także sprzęt pływający jest mocno niepewny czyli w fazie przed rozpadnięciem. Tafle soli transportowane z Timbuktu, tutaj są cięte i rozdrabniane. Na kurs powrotny tragarze ładują towary, nosząc je z brzegu przez wodę do ładowni. Widzimy scenę – jak miejscowy znachor upuszcza krew leczonego pacjenta z … głowy, przez kozi róg. Takich rodzajowych scenek jest tu wiele, choć niewiele z nich rozumie i dlatego wole nie pisać. Jest kupiec na samochód. Niestety pertraktacje trwają długo a nas czas nagli. W końcu przerywamy negocjacje, które prowadzą do nikąd . Jestem zły, że zawracają nam głowę, zabierają czas bo chcą ponegocjować dla samej negocjacji.  Wymieniamy ponownie kasę i w drogę. Jedziemy na Bandziagarę. W Mopti mam jeszcze rozmowę z Policja. Nie zatrzymałem się na stopie. Ale w końcu dają spokój i jedziemy do Dogonów. Krótkie odcinki drogi nie meczą. Dojeżdżamy do Bandziagary skąd podobno wszyscy startują oglądać kraj Dogonów. Znów pełno przewodników itp. Negocjacje jak wszędzie. Sprzedaję komplet kół zapasowych – mam jeszcze trzy opony, a jak widzę bagażnik ma już dość takiego obciążenia i dobrze jest , że znalazł się kupiec. Przewodnicy oferują za swoje usługi tak wielkie sumy, że ich zmywamy. Niestety nie wiemy gdzie jechać. Przypadkowo znajdujemy szefa campingu w Djiguibombo, skąd jest najbliżej do wiosek. Podobno wiele dróg budują w Mali chińczycy i to się sprawdza, gdy widzimy żółtego nadzorcę przy pracach drogowych. Po 2 km za Bandziagarą w kierunku na Burkina Faso, zjeżdżamy z drogi w lewo. Dobra droga szutrowo-betonowa. Jedziemy wolno ale bez problemu. Przejeżdżamy kilka mniejszych miejscowości i po około 20 km dojeżdżamy do Djiguibombo. Jest tu kilka campingów. My wjeżdżamy do kampingu naszego przewodnika, położonego koło campingu Gira. Płacimy 2 tys. CFA za głowę za noc. Toaleta ze ścianami, ale bez dachu, natrysk podobnie. Pod natrysk bierze się wiaderko z wodą i kubełek i robi się natrysk. Na campingu jest spokojnie. Oprócz rodzinnych sprzedawców pamiątek. Można rozbić się namiotem na dachu zabudowań lub spać w gorących pokojach – dwuosobowych. Nie ma kuchni i bieżącej wody, ale wszystko przynoszą gospodarze.

Dzień 16 i 17

Rano część z nas idzie na jednodniową wycieczkę po wsiach Dogonów (7 euro od głowy), 3 osoby decydują się na dwudniowy trek z 1 nocą i 2 posiłkami. Przewodnik zabiera jeszcze owoce coli dla tubylców aby chętniej pozowali do zdjeć. Podobno te owoce podobne do bobu dają Dogonom kopa i są cenna walutą w handlu zamiennym. Wszystko jest tutaj droższe niż w większych miastachJ Na trek warto wziąć ze sobą wiele rzeczy na wymianę – obniża koszty. Jesteśmy na 470 m n.p.m. Dwudniowe obejście wsi Dogonów jest jak opowiadają uczestnicy bardzo  ciekawe. Ciekawy artykuł na temat:
http://turystyka.gazeta.pl/Turystyka/1,82269,5814398,Tajemnicze_plemiona_Afryki___Dogonowie.html

 Wiele wiosek, wiele interesujących miejsc – tylko z jedzeniem wliczonym jest problem. Ci którzy zostali na campingu odpoczywają, piją piwo, leniuchują i chodzą po wsi, oprowadzani przez dzieci. Częstujemy je cukierkami, które chowają nie jedzą ale są zadowolone. Cała wieś jest zrobiona na wzór tych Dogońskich. Spichlerze na kamiennych nogach o glinianych ścianach i słomianych dachach. Zamykane są na zmyślne drewniane klucze. Gospodarze za to śpią w prostych, małych budyneczkach o płaskich dachach o stropie drewnianym i od góry zabezpieczonych gliną z piaskiem. We wsi jest meczet, kościół i miejsce kultu mistycznego – ściany z 5 m wysokości z otworami na totemy czy coś podobnego. Jak wszędzie kobiety nie chcą być fotografowane, kiwają paluszkiem, za to mężczyźni reagują gwałtowniej. Musimy uważać przy robieniu zdjęć i filmowaniu. Oprowadzają nas dzieci, mam  niechęć do chwytania tych brudnych rączek ale jak przyjaciel to przyjaciel. Gospodarze na campingu są ciągle gotowi nam pomagać. Rozpalają ogień, przynoszą wodę. Po dwóch dniach jedziemy odebrać resztę ekipy z Bandziagary. Tam jemy obiad: stek + frytki = 3 tys. franka. Zabieramy głodnych towarzyszy z hotelu i zbieramy się do Burkina Faso.
Droga z początku dobra, szybko zamienia się w szutrówkę z wybitymi dziurami. Straszny kurz, wiele dziur i tarka nie pozwala na szybką jazdę. Jedziemy 40 km/h. Jeszcze przed granicą się ściemnia i musimy szukać noclegu. Józek dostrzega jakieś murowane zabudowania z flagą, podjeżdżamy , pytamy czy możemy przenocować. Nie ma problemu. Merostwo w osobie stróża pozwala nam skorzystać z podwórka i jakieś sali lekcyjnej. Zamyka bramę i możemy czuć się jak w domu. Jedyny murowany budynek w okolicy, w oddali jakaś wioska – widać ogniska, słychać nawoływania. Gospodarz częstuje przegotowaną wodą, ogniem. Dostaje w prezencie kurtkę + 2 tyś franka. Jest zadowolony z gości, my z bezpiecznego miejsca. Jemy zupki Profi, ożywa dyskusja co dalej – gdzie dalej jedziemy. Na ile wystarczy czasu, co zobaczyć. Noc jest ciepła – za ciepła. Śpimy jak kto chce, jedni w samochodzie, inni w merostwie.

Dzień 18

Rano zmywamy się szybko choć kupiony piecyk ( 2000 franka) na węgiel drzewny powoli się rozpala. Jedziemy. Dalej kurz i wolna jazda. Wymijamy samochody przy zamkniętych oknach i jadąc po omacku przez tumany kurzu. Chore zatoki mordują mnie powoli. Nagle droga zablokowana jest beczkami, musimy zjechać na pobocze. A na poboczu posterunki graniczne. Szybka odprawa – bez wymuszeń kasy. Szybko załatwiamy formalności, wjeżdżamy ponownie na drogę i jedziemy ok. 15 km. Podjeżdżamy pod posterunek graniczny Burkina Faso . Wizy po 10 tyś. franka + 2 zdjęcia + wniosek wizowy który wypełnia za nas pogranicznik. Drugi pogranicznik – służba celna leży sobie w szopie bez ścian przy kurniku i udaje , że nas nie ma. Płacimy jeszcze za pozwolenia na wjazd samochodem do BF i się zmywamy bo kolejni turyści dobijają a pogranicznik robi się nerwowy chyba z nadmiaru pracy. Do pierwszej większej miejscowości w Burkinie mamy dalej drogę pyłową choć szeroką jak pod autostradę – 50 km. W Oushigouya asfalt, wymieniamy kasę i  korzystamy z tańszej przydrożnej gar-kuchni. Podobno to była restauracja - sami z zamrażalnika wybieramy co chcemy zjeść a tęga pani właścicielka robi dla nas coś…? Przyznam -  źle wybrałem!!  Jedziemy, wielbłądy i osły na drodze zastąpiły świnie biegające bezpańsko jak psy. Bydło i owco – kozy bezpańsko się włóczą po poboczach. Często zwalniam przed przemarszem zwierząt przez droga. Małe wsie porozkładane przy drodze i małe centra handlu przydrożnego. Widać stos papai, mango czy innych nieznanych mi owoców, jest sporo chińszczyzny i gar – kuchni. Nie ma w odróżnieniu od Mali – hopek we wsiach i można jechać szybciej ale ciągle w napięciu. Droga do stolicy Burkina - 185 km to asfalt – nawet dobrej jakości. Częste bramki na drodze – płatne drogi. Płacimy po 300 franka. Paliwo nieznacznie droższe niż w Mali, piwo i jedzenie lekko tańsze. Dobre jedzenie i piwo, słabe paliwo. Przestajemy martwić się powoli o żołądki i sycimy je u przydrożnych sprzedawców. Ile można jeść konserwanty. W sumie oprócz chorych zatok nic mi nie jest czyli jem co chcę. Szybko dojeżdżamy do Wagadugu. Sporo czasu zajmuje nam jednak szukanie noclegu – czyli taniego ekskluzywnego hotelu. Decydujemy się na hotel za 5 tyś CFA. od osoby. Pawilon Vent hotelu w bocznej uliczce. Dobre warunki. Jemy w innej bocznej uliczce – zupa rybna – 2 tyś CFA, oraz mięso z grilla po 900 CFA. Czyli kawałki mięsa położone na gęstej siatce (ogrodzeniowej) pod tym ognisko – super jedzonko. Wieczorem wspólnie decydujemy, ze nie jedziemy na Togo, Benin i Ghanę, a resztę czasu poświęcamy na Burkinę. Szkoda mi się zrobiło tych miejsc których nie zobaczymy ale brak czasu i wylot z Dakaru zdecydował. Innym razem. Logiczniej byłoby zarezerwować sobie lot z Accry i zobaczyć te 3 kraje. Jak się później okazało Senegal i Gambia nie były warte naszego czasu.

Dzień 19

Rano się pakujemy i jedziemy przez zatłoczone ulice Wagadugu na południe do Po. W Bamako tłok na ulicy robią busiki do przewozu ludzi, w stolicy BF ten tłok robią rowery i motocykle. Na peryferiach miasta przy polu golfowym robimy śniadanie – jajecznice ze wszystkim co mamy. Jest gorąco z 40  st. – wiatr nie chłodzi tylko grzeje. Jedziemy w kierunku równika – pod granice z Ghaną. Melek jedzie jak dotąd bez awaryjnie tylko nam facetom ciągle coś dolega, kobiety nic nie tyka. Do Po droga jest dobra jak na warunki afrykańskie. Niekiedy zaliczamy jakąś dziurę, niekiedy zwalniam gdy naprawiają drogę . Jest kilka zniszczonych mostów, rozmytej nawierzchni – to skutek ostatniej pory deszczowej. Jedziemy przez park narodowy, który tylko tym się różni od pozostałych rejonów że gęściej tu rosną chaszcze.  Ogólnie wszystko jest spalone przez słonce i przykurzone. Zupełnie jak u nas jesienią – tylko inne temp.  Szybko docieramy do Po – brudne przygraniczne miasteczko wyglądające na takie , które tylko dzięki przejezdnym utrzymuje się przy życiu. Oczywiście jest tu i mały placyk na którym handluje się wszystkim czym można. Sępy chodzą miedzy straganami i wyjadają resztki kłócąc się o nie z psiarnią. Skręcamy w drogę prowadzącą do Tiebele – w lewo. Szybko kończy się asfalt i zaczyna się droga szutrowa. Zalepiamy wentylacje aby kurz nie mógł się dostać do środka i jedziemy 30 km/h. do wioski, mijamy osady ludzi, stada kóz, świń, nieliczne bydło rogate. Sucho, sucho. Ludzie machają rękami, witają i odwracają się od zdjęć. W Tiebele nie wiemy co począć, co zrobić, co zobaczyć, decydujemy się na przewodnika. Nawet jeden mówi po angielsku. W przewodniku bardzo niejasno piszą o tej miejscowości. Jest to rejon w którym kobiety nadal malują swoje chaty we wzory - talizmany. Na krzyżówce w Tiebele wiele jadłodajni, sklepików z pamiątkami. Jemy za 3 tys franka. Idziemy za przewodnikiem do jego rodzinnej wsi. Tutaj kobiety co dwa lata malują domy wykorzystując elementy religii animistów. Przewodnik objaśnia nam namalowane znaki na chatach z gliny. Podobno to osiedle powstało w XII wieku. Jest ciągle odbudowywane i poprawiane na starych zasadach. Niektórych miejsc, domów nie możemy fotografować. Wchodzimy do domu, oglądamy tradycyjne domostwa, gdzie rządzi najstarsza kobieta z rodziny. Mężczyźni śpią na zewnątrz a matki z dziećmi wewnątrz okrągłych chat z gliny. Każda chata ma obronne wejście i składa się z kilku pomieszczeń bez okien. Jest w nich ciemno i duszno. Taka wioska to jedna rodzina – 300 osobowa mająca swojego króla, władcę, którego ze względu na jego bezpieczeństwo nikt z zewnątrz nie zna. W wiosce nie wolno wchodzić na żaden kamień podobno są to symbole zmarłych – duchów. Po wyjściu z osady trafiamy na plac z pamiątkami. Niestety nie chcieli zbytnio handlować zamiennie. Zdążyliśmy jeszcze przed zmrokiem dojechać do Po, gdzie znaleźliśmy oberże za 12 tys od wszystkich. Był natrysk, ale cała reszta podobna do wszystkich innych noclegów.

Dzień 20

Wcześnie rano pojedliśmy i ruszyliśmy do rancza -  Gibier. Droga ma 55 km i wiedzie drogą szutrową a później polną. Drogą zaczynała się w Po i po dobrych oznakowaniach docieramy do bramy parku. Zaskakują nas ceny jakie na papierze przedstawia nam strażnik parku. Wynika z niej że wjazd do parku będzie kosztował 15 euro od osoby, decydujemy się mimo obaw ze za późno wjeżdżamy do parku i nic nie zobaczymy. Niskie krzaki, wyższe drzewa i droga polna przez park. Jedziemy w porywach 30 km/h są jakieś zwierzęta w oddali ale jak tylko się zbliżamy czmychają w gęstwinę  krzaków. Dojeżdżamy do stanowiska przy drodze i mimo zakazu wychodzenia z samochodu wychodzimy popatrzeć na ? Widzimy na drugim brzegu jeziora antylopy, słonie, kolorowe ptaki wszystko daleko. Jedziemy dalej wąską drogą do centrum parku. Przy drodze jakiś leniwy krokodyl, kilka czapli, małpy goniące gdzieś. Akurat gdy zajeżdżamy i wchodzimy do punktu obserwacyjnego - słonie mają swoją sjestę wodną. Dobre widowisko. Można się tutaj przespać, jest restauracja, niestety ceny bardzo wysokie. Bierzemy przewodnika i jedziemy na rundkę po parku. Rundka ma 6 - 7 km. Droga mimo zapewnień przewodnika jest miejscami taka, że trzemy silnikiem po ziemi i kamieniach Część drogi jadę sam samochodem a reszta idzie za - abym mógł przejechać. Cała rundka nie wiem co miała nam pokazać bo tylko w oddali zobaczyliśmy stado antylop. Samochód płoszył zwierzęta no a bez samochodu nie można ze względów bezpieczeństwa oglądać parku. Rozgoryczeni wracamy drogą przez park. Robi się późno a chcemy spać w tym samym miejscu co wczoraj.  Jedziemy do bram parku gdy spotykamy leżącego czarnego motocyklistę - na tych wybojach miał wypadek z ziemią - prosi nas o pomoc. Dajemy mu kartkę i długopis coś zapisuje i wieziemy to na bramkę wjazdową. Nagle widzimy stado słoni przechodzącą przez drogę zatrzymujemy się i nie wychodząc z samochodu fotografujemy jak te ogromne ssaki łamią wszystko przed sobą zagłębiają się w park. Ostatnie sceny słoni i chcemy jechać, gdy ktoś dostrzega słonie po lewej - wączam kamerę i jadę powoli. Widzę że słonie zaczynają coraz szybciej poruszać się w naszą stronę, przyspieszam. Widzę że jesteśmy ich celem a czerwony melek jest jak płachta na byka i tylko przez minięcie ich mogę uniknąć konfrontacji, zatrzymanie czy cofanie może doprowadzić do konfrontacji. Stado jest zbyt zdenerwowane, prawdopodobnie samice bo z tyłu biegną młode. Kilka metrów przed samochodem unoszą trąby i ryczą, atakują, ciarki przechodzą mi przez skórę i daję gazu na maksa. Mijam szarżę w ostatniej chwili. Mocno się zdenerwowaliśmy jak i słonie. Niechcąco sami do tego doprowadziliśmy, dojeżdżamy do innych samochodów czekających na bezpieczny przejazd czyli przejście i oddalenie drugiego stada. Pytają czy wszystko ok. i oglądają samochód. Jedziemy na bramkę wyjazdową. Oddajemy kartkę motocyklisty i jak najszybciej przed zmrokiem dojeżdżamy do Po. Robimy zakupy i jemy bigos jeszcze z kraju, dzielimy się wrażeniami dzisiejszego dnia - przy piwie i odkażającym spirytusie Danusi.

Dzień 21

Zwijamy się szybko i jedziemy do Wagadugu. Jak co dnia widzimy miejscowy pożar buszu, setki ludzi gdzieś się przemieszczających. W stolicy BF stajemy przy katedrze katolickiej, grupa idzie zwiedzać świątynie - meczet Mossi. Robią foto choć jest tabliczka zabraniająca. Nagle obserwujący ich ludzie nerwowo reagują podbiegają wyrywają im aparaty fotograficzne. Chcą je zabrać, jest szamotanina w końcu każą wykasować zdjęcia meczetu. Nieprzyjemne a wręcz groźne zdarzenie zniechęca do zwiedzania. Robimy zakupy i ulatniamy się jak najszybciej w kierunku na Bobo Dioulasso. Po drodze wstępujemy nad jeziorko krokodyli. Blisko 400 m od drogi krokodyle leżą na brzegu jeziorka i wygrzewają swoje skorupy. Ludzie kręcą się w koło jeziora, krowy z niego piją, kilka osób łowi ryby – sielanka jakby w jeziorze nie było jak to mówią miejscowi 100 krokodyli. Miejscowi podbiegają do nas i żądają opłaty za oglądanie 1000 franka, decydujemy się zostać w domku nad jeziorem na noc. Po długich targach płacimy 17 tyś. za wszystko - oglądanie plus nocleg. Miejscowi robią cyrk z krokodylami czyli jeden karmi krokodyla kurczakiem a my siadamy na krokodylu i robimy sobie fotki. Krokodyl klap i klap - zajęty jest kurczakiem tak bardzo, że nie zwraca uwagi na to, iż 80 kg siedzi na nim i pozuje do zdjęć. Na noc przywiązują czystego i miłego osiołka nad jeziorem aby dawał nam poczucie bezpieczeństwa. Niestety osiołek ryczy całą noc i nie daje spać, a te 50 m od jeziora nie wydaje się nam bezpieczną odległością.

Dzień 22

Następny dzień przeciągu w samochodzie w drodze do Bobo. Zatrzymywania się tylko dla osuszenia spodenek i koszulek z potu. Na szczęście pachniemy (śmierdzimy) tak samo wiec nikomu nie przeszkadzamy. Drogi są czasami tak dziurawe, że jedziemy 20-30 km/h co tym bardziej męczy. W Bobo długo szukamy wymiany kasy, tylko dzięki miejscowemu trafiamy pod kantor wymiany. Zauważyłem że jeśli ktoś oferuje pomoc tutaj to żąda pieniędzy, jeśli jednak my prosimy o pomoc przypadkową osobę to nikt nam nie odmawia i nie żąda pieniędzy. Szybko sami trafiamy pod najstarszy meczet w Bobo, robi wrażenie, jest autentyczny i używany. Później decydujemy się na obejrzenie starej części miasta z przewodnikiem i ochroniarzem. Biuro przewodnika znajduje się naprzeciwko meczetu. Skład starego miasta to 4 części : muzułmańska, rzemieślnicza, muzyków i animistów. Idziemy za przewodnikiem (3 tys. franka) po wąskich ścieżkach między glinianymi budynkami i ogrodzeniami. Oglądamy domową wytwórnię piwa, sprzętu muzycznego, zaaranżowany występ muzyczny, szwalnię toreb, kuźnię - gdzie dzieci robią przedmioty dla turystów, rzeźbią w metalu na kowadle. Smyk który pracuje na miechu ma 6 lat. Oglądamy św. Sumy w ściekowym kanale, w kanale, w którym wszyscy się myją, piorą i … Nawet wiem dlaczego są święte – prawdopodobnie przez ich jadłospis. Szczerze mówiąc musiałem ciągle zatykać nos, mimo, że sami nie pachnęliśmy najlepiej, tutaj zapachy dobijają.  Zastanawiamy się jak tu mogą żyć ludzie, ale widocznie mogą, bo od pokoleń robią to samo. Wreszcie możemy robić zdjęcia nie martwiąc się że dostaniemy w pysk. Postura ochroniarza dodaje nam pewności siebie. Idziemy do restauracji prowadzeni przez przewodnika. Rozmawiamy z nim: ma 18 lat i będzie studiował biologię, potem po studiach będzie zarabiał ok. 150 euro na miesiąc. Nauczyciel zarabia tutaj 20 tys. franka. My wydajemy na gulasz 1500 franka. Upał, jedziemy dalej. Rezygnujemy z Bandory bo z melkiem coś złego się dzieje i niekiedy trzęsie. Coś się psuje w napędzie – skrzynia lub półośka (później okazało się, że przejechał jeszcze 5 tys. km bez naprawy). Tak czy inaczej mam pietra, że nie dojedziemy do Bamako. Przed granicą z Mali śpimy w przydrożnych chaszczach. Mamy trochę stracha, ale jest spokojnie. Niestety przy każdym kroku kurz unosi się tumanami i wszyscy plujemy i smarkamy kurzem.

Dzień 23

Rano jedziemy na granice. Od noclegu po 20 km trafiamy pod typową dla Afryki granicę.  Budynki odpraw na poboczu , na ulicy – drodze beczki zagradzają przejazd – szlaban graniczny. Pąn celnik je, pije a później wbija pieczątki, wpisuje nas do zeszytu i jazda. Nie kontrolują nam samochodu, nawet rzadko patrzą czy ktokolwiek jest w samochodzie i czy paski pasują do przekraczającego granice. Po takiej granicy jest pas niczyi i odprawa wjazdowa – bardzo podobna. Choć przy wjazdach wypisują jakieś kwity na samochód, każąc sobie za to płacić. Wszystko w tempie żółwim. Droga dziurawa, szutrowa, i w końcu 200 km przed Bamako szybka droga asfaltowa. Jedziemy do misji katolickiej, robi się ciemno i około godz. 19 dojeżdżamy. Nie ma miejsc, ale proponują nam spanie u sióstr za 4 tys. franka. Zgadzamy się - nie mamy wyjścia. Ja śpię w samochodzie, gdy zobaczyłem czarne szczury biegające po podwórku naszej nowej noclegowni. Rano szukamy kupca na samochód, tutaj trzeba mieć cierpliwość i czas. Jeździmy od jednego klienta do drugiego. Pani przełożona zakonnic załatwia nam pierwszego kupca. Nie był jednak zainteresowany francuskim samochodem. Spotykamy przypadkowo sprzedawcę pamiątek z kraju Dogonów, który w Bamako miał swój sklep, nasz nowy kolega Sulejman oferuje nam pomoc, jeździmy z nim od komisu do komisu. Wszystkich interesują tylko stare, tanie mercedesy. W jednym z komisów właścicielem jest policjant, który oferuje nam w końcu przyzwoitą cenę, jednak odwleka kupno samochodu i jedziemy zmęczeni z powrotem na misję.  Mieliśmy już dość targów i tłumaczeń.  Była godz. 17 chcieliśmy coś zjeść i przepłukać gardło. Sulejman zaprowadził nas do najtańszej i najlepszej podobno restauracji w Bamako. Później pojechaliśmy posłuchać muzyki do jakiejś knajpy, gdzie było jeszcze pusto, ale już grali czarny - trans muzykę. Dwóch tancerzy tańczyło w takt z mocnym poświeceniem, było przyjemnie , muzyka się podobała i była mocno nastrojowa. Czuliśmy się bezpieczni, choć byliśmy jedynymi białymi w nocnym klubie. Było to ciekawe przeżycie. Podczas tego wieczoru poczułem się bardzo dobrze w Mali. Wszystkim ta noc się przydała, wszystko było autentyczne i przyjazne. W pewnym momencie jakiś facet zaproponował mi swoją siostrę, była nawet ładna, ale chciałem w końcu odpocząć od całodziennego targowania. Około 2 w nocy wróciliśmy do zakonnic.

Dzień 24

Rano zaproponowałem wszystkim dalszą podróż przez Senegal do Gambii. Dostałem informację , że tam łatwiej sprzedam samochód i będziemy bliżej Dakaru bez korzystania z autobusu. Oprócz Józka wszyscy się zgodzili na tą propozycje. Józek pojechał następnego dnia do Dakaru, pisząc własną historię. My wyjechaliśmy o 11. Droga częściowo ta sama co wjazdowa. W drodze do Senegalu ponownie powróciły baobaby, stada kóz i owiec na ogromnych przestrzeniach sawanny bez granic. Trawy – paszy tutaj mają pod dostatkiem, tylko dostęp do woda ma swoje granice.  Doły wypełnione wodą jeszcze z ostatniej pory deszczowej powoli schną. Już po ciemku znaleźliśmy się przed granicą Senegalu. Ponownie noc przed granicą. Dzika noc pod baobabem. Kuchnia z kamieni i ogień z wyschniętej trawy. Zmieszaliśmy końcówki różnych zup (jeszcze z kraju) i zrobiliśmy mix, w tych warunkach nawet dobrego. W sumie czego można wymagać gdy się żyje jak Beduini.

Dzień 25

Wstajemy o 6 ( w końcu urlop) i grzejemy, najpierw wodę a później w drogę. Znów trafiamy na śniadanie pograniczników i trochę to trwa ale w końcu przejeżdżamy przez most i jesteśmy w Senegalu. Na pierwszym posterunku cofają nas bo gdzieś po drodze ominęliśmy jakiś punkt graniczny, mocno ukryty za krzakami. Nie wpisują mi samochodu do paszportu – czyli droga otwarta aby tutaj go sprzedać. Jedziemy jednak do Gambii. Nie wiele Senegal różni się od Mali przynajmniej w terenach przygranicznych. Zatrzymujemy się jeszcze w wiosce aby trochę porobić zdjęcia – nie ma problemu. Rozdajemy resztki jedzenia – jeszcze z kraju , kasze, ryż itp. Zastanawiam się tylko czy będą wiedzieć co z tym zrobić. Reagują tylko na słowo Kus – Kus. Droga różna, raz jedziemy 100 a raz 30 km/h . Drogowcy coś robią – wiec może kiedyś będzie lepiej. Docieramy do rozwidlenia dróg, Gambia – Dakar. Jedziemy na Gambie a tam droga jak w Kazachstanie. Lepiej jechać poboczem , w piachu niż samą drogą. Widzę nawet roboty na tej niby drodze – zasypuje ktoś piachem dziury na drodze ale to na długo nie wystarczy. Dojeżdżamy do granicy. Tu mają nawet szlabany ale ich nie używają. Multum handlujących osób, kilka kobiet nas okrąża i chce wymienić kasę. Takie chodzące „obszerne” kantory. Senegalska granica przeszła bez problemu. Tutaj ponownie dowiadujemy się, że nie potrzebujemy wiz senegalskich jeśli mamy paszporty €nii Europejskiej mimo, że wszystkie informacje w kraju podawały że obowiązkowo musimy mieć wizy. W Gambii, jeśli chcemy być w niej 3 dni nie potrzebujemy wiz. Gambijska odprawa natomiast jest mocno łapówkarska i wymuszają za wszystko kasę. Jest późno i chcemy zdążyć na ostatni prom tego dnia – dlatego płacimy i płaczemy. Potwierdza się stare doświadczenie, że w nocy przez dzikie granice się nie przejeżdża. Od razu za granicą następna kontrola – udaję, że mnie to nie rusza choć jestem zmęczony i głodny. Sprawdzają głównie dokumenty przy latarce bo jak wszędzie, tu też jest ciemno i tak do końca nawet nie widać kto nas kontroluje i gdzie. Długa bezsensowna gadka skąd, dokąd, po co. Podobno tak tu jest – tak jest w starych koloniach angielskich i trzeba zachować spokój. Wreszcie puszcza. Jadę wolno – tyłek boli mnie od jazdy i przepocenia. Ciemna noc i zjawy ludzi przy drodze. Teraz witają nas w Gambii, mówią że Gambia jest piękna etc. Wszystko źle odbieram, nawet mile zaczepki kontrolujących. Jeden z policjantów chyba z nudów przekonuje nas, że mięso jest dobre a chleb – nie, mówi że powinniśmy jeść samo mięso – ok. niech będzie jego. Pokazuje nam w końcu budkę gdzie możemy kupić bilety na prom. W nocy nie widzimy żadnych oznakowań budki, czyli choć za to wskazanie jesteśmy mu wdzięczni . W budce chłopak podaje nam cenę za przeprawę, 1 euro za osobę i 10 za samochód. Przed promem brama – płaczu. Obskakują nas sprzedawcy, przewodnicy – ustawiacze do promu proponujący pomoc w szybszym dostaniu się na prom. Odsyłamy i jednych i drugich. Po prostu jest kolejka i w niej stoimy. Zasada – jest wolne miejscy przed tobą – to się pchaj do przodu i nie puszczaj nikogo. Są dwa promy które rotacyjne przewożą wszystko co chce przejechać.   W końcu przypływa prom wysypując na brzeg wszystko – górę ludzi i tyle samo samochodów. Na szczęście mieścimy się na prom razem ze stadem bydła którego melkim odgradzamy od rzeki. Tak nas sprytnie ustawiacze pokierowali, że teraz robimy za szlaban i za sąsiada mamy rogi i kopyta zdenerwowanych krów. Po 40 min dobijamy do brzegu. Uliczki portowe o tej porze wyglądają jak opuszczone przez ludzi i boga miasto. Jakby wszyscy musieli w pospiechu uciekać i pozostawili po sobie nieład i głębokie wyrwy w drodze. Maruderzy – włóczędzy porozpalali ogniska przyżądzając ostatnia herbatę miasta. Wyjechaliśmy w mrok za portowy i od razu kontrola. Policja lubi ciemność. W sumie nie wiemy gdzie jechać, gdzie spać. W koncu po prostu jedziemy na Ambasadę Senegalską bo mimo, że większość z nas nie potrzebuje ponownej wizy senegalskiej to dwoje z nas ma stare paski trzeba wyrobić im wizę. Pytamy się na posterunkach o ambasadę i jedziemy – mamy choć dodatkowy logiczny powód aby zatrzymywać się na kontrolach. Mam dość i zatrzymujemy się w ciemnym miejscu . Zbyszek jak zawsze wybywa do swojego namiotu i jest luźniej.

Dzień 26

Raniutko się zwijamy, bo wzbudzamy zainteresowanie i jedziemy szukać ambasady. Pytam tu i tam, aż po wielu niepowodzeniach i pomylonych drogach, znajdujemy cel dzięki – przechodniowi. Wiza kosztuje 10 dolarów dla osób ze starym paszportem. Zbieramy się i jedziemy szukać campingu, ponownie dzięki zabranemu przechodniowi, jadąc po wąskich uliczkach, strumieniach ścieków docieramy do campingu – Sekuta, prowadzonego przez parę Niemców. Czysty, porządny camping. Ja z Waldkiem szukam kupca na samochód, jest to upierdliwe zajęcie i ciągle te same odpowiedzi: nie ta marka, i potrzeba czasu na sprzedaż. No chyba, że chcemy w złocie i diamentach. Jest też trochę zwiedzania i kąpieli na plaży dla białych. Wieczorem jedziemy na muzykę taksówką do lokalu tylko dla białych i ich czarnych przewodników. Lokal nie ma ścian i jest pełno ciemnych gapiów dookoła. Co pewien czas podjeżdża policja i zgarnia trochę ze stadka oglądających. Ogólnie sztucznie grają, dość sztucznie tańczą i pełno dziwnych biało - czarnych par. Ja wychodzę i się trochę włóczę. Ciągle mnie zaczepiają i proponują dziewczynkę może chłopaczka, już wiem gdzie jestem. Dość wcześnie się zwijamy i jedziemy z powrotem.

Dzień 27

Rano kupiec przeciąga sprawę – próbując zbić mnie z ceny. Wkurzam się bo nie mamy czasu i jedziemy z powrotem do Senegalu. Droga powrotna szybciej nam mija. Okazuje się że w dzień jest mniej posterunków – kontroli. Mniej wypytywań. Niestety kolejka na prom jest tym razem znacznie większa i mimo pchania się do przodu musimy przeczekać 3 kolejki. Jest gorąco i ospale. Czarni po pierwszym ataku na nas, odpuszczają po pewnym czasie, w końcu nas ignorują. Dopiero na promie odczuwamy przyjemny wiatr i chłodek od wody. Studzimy emocje, pakowania się na prom. Pokonując kolejne kontrole dojeżdżamy do granicy Gambia - Senegal. Idzie zadziwiająco szybko i bez wymuszeń prezentów czy kasy. Ponownie jedziemy tą samą drogą, mijamy jakiś rezerwat z żyrafami. Staramy się dostać do Dakaru przed wieczorem. Jednak przez stan dróg docieramy do Dakaru o północy. Na przedmieściach korek, na poboczach imprezy, koncerty, pełno ludzi gdzieś wędrujących. W samym Dakarze trafiamy na piękną autostradę, tak różną od drogi dojazdowej, którą robiliśmy slalomem. W centrum miasta psim swędem zatrzymujemy się przy hotelach. Jedno pytanie o tani hotel i jesteśmy w hotelu Blanche za 7  tys. CFA od osoby. Pierwszy hotel z gorącą wodą od… nie pamiętam kiedy. Tej nocy też po raz pierwszy spada kilka kropel deszczu.

Dzień 28

Rano odszukuje Józka i już razem szukamy bezpiecznego miejsca dla melka, którego postanawiam tutaj pozostawić. Przy okazji jest następny kupiec, ale oczywiście za złoto i diamenty. Inni zwiedzają wyspę niewolników, miasto. Wieczorem wszyscy meldujemy się na lotnisku. Odlatujemy w nocy około 3. Z ulgą, ale też z bagażem doświadczeń , wrażeń opuszczamy portugalską linią lotniczą Afrykę. Po 4 godzinach mamy międzylądowanie w Lizbonie. Zabierają nam płyny, nawet płyn do płukania zębów (warunki bezpieczeństwa). Lecimy dalej do Pragi. W Pradze się rozstajemy i jedziemy odpocząć do pracy!!!! I to byłby koniec!