ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Cyklady w sosie własnym - jachtem po Grecji

Autor: Agnieszka Czernek-Olszewska
Data dodania do serwisu: 2007-02-14
Relacja obejmuje następujące kraje: Grecja
Średnia ocena: 5.93
Ilość ocen: 138

Oceń relację

Tekst: Agnieszka Czernek-Olszewska
jacht: s/y Nanou (Oceanis 343)
trasa: Ateny - Kithnos - Serifos - Milos - Sifnos - Paros
termin: 10.IX - 17.IX.2005


Warszawa

Jak na dobrze zorganizowaną grupę przystało spotkaliśmy się punktualnie w hali odlotów warszawskiego lotniska. Odprawiliśmy nasze bagaże, przedostaliśmy się do strefy wolnocłowej gdzie czekaliśmy na "nasz" samolot. Kiedy o czasie stawiliśmy się na bramce i pozostało niewiele czasu do odlotu nikt z nas nie przypuszczał, że to miejsce będziemy oglądać jeszcze przez 3 godziny! Takie, bowiem opóźnienie miał samolot do Aten. Dostaliśmy kanapki i napoje na otarcie łez, ponieważ było już po 24.00 i bary były zamknięte.



Zapchani suchym prowiantem ok.02.00 weszliśmy na pokład samolotu i już bez przeszkód wystartowaliśmy. W sumie opóźnienie nam nie przeszkadzało, gdyż przy terminowym locie czekalibyśmy na lotnisku w Atenach na mniej barbarzyńską porę niż 02.00, żeby udać się środkiem transportu publicznego do mariny Kalamaki. A tak mogliśmy od razu wsiąść do autobusu i jechać. Nie ma tego złego....

Ateny

W marinie czekało nas miłe zaskoczenie. Nie musieliśmy czekać do popołudnia na jacht, ponieważ już był gotów. Poprzednia załoga zeszła z niego dzień wcześniej. Co za radość! Mieliśmy jeden dzień pływania więcej. Kiedy wszelkie formalności zostały już załatwione, zakupy zrobione, nie pozostało nam nic innego jak ruszać na Cyklady. Po drodze mieliśmy zatrzymać się na kąpiel i albo nocować w zatoce, albo płynąć nocą. Już w trakcie płynięcia do zatoki wszyscy się pospali. Krótkie ożywienie nastąpiło tylko na moment kąpieli i jedzenia, po czym o 20.00 cały jacht znów smacznie chrapał. Wyszła z nas nieprzespana noc na lotnisku.

Kea, Kithnos

Po śniadaniu ruszyliśmy na wyspę Kea na kąpiel, a następnie na Kithnos do miasteczka Loutra. Porcik malutki, miasteczko również, ale wszystko razem sprawiało bardzo sympatyczne wrażenie. Dodatkowa atrakcją tego miejsca było gorące źródło, którego wody wpływały do zatoczki. Stwarzało to wymarzone warunki do kąpieli morskich. Woda gorąca jak w wannie! Wieczorem postanowiliśmy zajrzeć do jednej z licznych knajpek usytuowanych nad brzegiem. Stoliki ustawione były na tyle blisko wody, że można było sączyć wino i jednocześnie moczyć nogi. Poza tym między drzewami rosły niewysokie, ale rozłożyste drzewa stwarzające klimat posiłku w osobliwym ogrodzie. Dodatkowo okazało się, że w wybranej przez nas restauracji pracują cztery Polki. Zarobkowo przebywających w Grecji rodaków spotykaliśmy, co i rusz na trasie naszego rejsu.



Serifos

Rano, kiedy z koleżanką poszłyśmy zapolować aparatami na widoczki spotkałyśmy rodaka. Niesamowite. Taka mała dziura, na małej wyspie i już pięciu spotkanych Polaków, którzy tu pracują! Zamieniliśmy parę słów, pomógł nam w załatwieniu drobnych zakupów (po grecku mówił, że ho ho) i na odchodnym dał nam... spinacze do bielizny, których nam na jachcie brakowało, a w sklepie nie było. Zatankowaliśmy wodę i ruszyliśmy na Południe. Jeszcze na tej samej wyspie wykąpaliśmy się w zatoce Ioannou, a później popłynęliśmy na groźnie brzmiącą z nazwy wyspę Serifos. Nad małym portem zamiast szeryfa dominowała "chora". Nie chodziło bynajmniej o damę podupadłą na zdrowiu, ale o miasteczko górujące nad portem. Układ knajpek w miasteczku był podobny jak w poprzednim, czyli moczenie nóg w cenie posiłku. Każdy wybrał opcję jemu najbliższą, a wieczorem spotkaliśmy się na jachcie i zorganizowaliśmy mały koncert na jedną gitarę i wiele głosów. Załogi sąsiednich jachtów nie rzucały w nas puszkami po piwie, tylko czasem klaskając wspierały nasze wyczyny, więc chyba nie było tak źle :)



Sifnos

Popłynęliśmy na wyspę, której nazwa Sifnos przywodziła na myśl widoki różne, ale na pewno nie rajskie. W zatoce Vathi stanęliśmy na kąpiel, a docelowo zakotwiczyliśmy na noc w zatoce przy wyspie Poliagos. Zatokę tą od strony morza lekko osłaniała inna malutka wyspa. Od tego postoju zaczęły się zmieniać krajobrazy. Miejsce kotwiczenia już było inne od poprzednich. W skały o piaskowej barwie wciśnięte jakby na siłę tkwiły oślepiająco białe formacje, przypominające szkolną kredę. Poza tym krajobraz był ubogi, wypalony przez słońce. Żądni wrażeń zwodowaliśmy ponton i jazda na wspomnianą wysepkę u wejścia do zatoki. Kryła w sobie jaskinie, a na zewnątrz wyglądała jak ciasto drożdżowe z bakaliami. Pionowe ściany, czasem poorane pionowymi pęknięciami, a w poprzek biegły warstwy gładkiej skały na przemian z warstwami składającymi się z luźno pozlepianych ze sobą kamieni różnej wielkości. Postój w takiej scenerii wydawał nam się odrealniony. Nie wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze większa uczta dla oczu...

Milos

Z wysepki Poliagos popłynęliśmy na Milos. Przemieszczaliśmy się wzdłuż wschodniego brzegu ku południu. Im dalej tym szerzej rozdziawialiśmy buzie i oczy w zachwycie. No po prostu trudno opisać te wszystkie kolory, które nas zaatakowały. Czego tam nie było! Krwistoczerwone ostre skały sąsiadowały z bialutkimi jak śnieg łagodnymi formacjami, do tego czasem dochodził kolor czarny i zielony. Miejscem, które zupełnie rzuciło nas na kolana była niewielka zatoka, która ukazywała nam się powoli. Pojawiły się tam nowe kolory. Czerwone skały w wyniku erozji zmieszały się z białymi i powstały łososiowo-różowe usypiska. Dodatkowo było widać (i czuć) wtrącenia złóż siarki w kolorze żółtym. Wrażenie niesamowitości potęgował fakt, że w tym zaczarowanym miejscu byliśmy zupełnie sami. Popłynęliśmy na żwirową plażę i tam nastąpiło kolejne odkrycie. Na brzegu, a czasem już w wodzie leżały potężne kamienie, które właściwie wyglądały jak zerodowane grudy żelaza. Czuliśmy się trochę jak odkrywcy.

Adhamas

Po kąpieli i zaznajomieniu się z wybrzeżem ruszyliśmy dalej okrążać wyspę. Na południu wyspy po raz kolejny zostaliśmy zaskoczeni różnorodnością. Tym razem nie kolorami, ale formami skalnymi. Zakotwiczyliśmy blisko wyłaniającej się z wody iglicy i dalej na ponton eksplorować okolicę. Skały miały wszelkie odcienie bieli i beżu, za to twory z nich stworzone były przeróżne. Niektóre skały stały okrakiem w wodzie i można było pod nimi przepłynąć tunelem. Poza tym wrażenie robił sam brzeg, który wznosił się pionowo czasem strasząc nawisami. Na noc postanowiliśmy zatrzymać się w miasteczku Adhamas w Zatoce Milos. Sama zatoka była niegdyś kalderą wulkanu. Wpływając do niej, mając przed oczami jej wielkość i wyobraźnię odtwarzającą obraz istniejącego tu kiedyś wulkanu czuliśmy się malutcy. Przed miasteczkiem Adhamas jest urokliwa wioseczka rybacka Klima. Przycupnięta jest u podnóża pionowej skały, tworzy ją ciąg malutkich domków, stojących w szeregowej zabudowie. Każdy składa się z dwóch poziomów. Dolny to garaż wodny na łodzie rybackie, górny służy za mieszkanie. Domki pomalowane są na biało i jedyne, czym się różnią to kolory użyte do barwienia okiennic i furt od garaży. Są wśród tych barw wszelkie odcienie niebieskiego od błękitu do granatu, turkus, czerwień, żółty i zielony. Całość jest tak malownicza, że ktokolwiek wpływa do zatoki jachtem nie omieszka płynąć wzdłuż tych domostw. Turystów lądowych przewożą w ich pobliżu statki wycieczkowe. Samo Adhamas, w którym przyszło nam spędzić noc nie należało do miejsc specjalnie ładnych i urokliwych, poza tym pełno było tam turystów, co nadawało tej miejscowości typowy kurortowy charakter.

Sifnos

Następny dzień przywitał nas silnym wiatrem i deszczem, który na szczęście nie trwał długo. W zatoce na wyspie Sifnos zatrzymaliśmy się na kąpiel, a następnie wpłynęliśmy do zatoki Faros. Według locji miał być tam niewielki pomost, do którego jachty mogą cumować prostopadle. Na miejscu okazało się, że tenże pomost w całości zajmuje jeden jacht stojąc wzdłuż brzegu. Podpłynęliśmy zapytać czy można się do nich zacumować. Kategorycznie nie! Odpowiedzieli, bo oni stoją tu tylko na chwilę, a poza tym zaraz przypłyną kutry i tak trzeba będzie odejść. Na takie dictum odpłynęliśmy i niewiele się zastanawiając postanowiliśmy rzucić kotwicę i rufę przywiązać do kamienistego brzegu, nad którym górowała knajpka. Zapewniało nam to w miarę stabilny postój. Jacht stojący przy pomoście ani nie odpłynął, ani nie przypłynęły żadne kutry. Nie ma to jak zająć wszystkie miejsca i jeszcze wprowadzać w błąd innych. Nie mieliśmy jednak, co narzekać. Miejscówkę mieliśmy ekstra. Wieczorem w tej przedziwnej osadzie zajaśniały nastrojowe światła lampionów i świec, a wszystko to, mogliśmy podziwiać z pokładu jachtu.

Paros

Po dość wietrznej nocy ruszyliśmy do celu naszej podróży, czyli do Paros na wyspie o tej samej nazwie. Jeszcze tylko ostatnia kąpiel i ostatecznie rzuciliśmy cumy na ląd. Porcik niewielki, ale w miarę oddalony od gwarnego centrum. Po ogarnięciu jachtu ruszyliśmy w kręte uliczki Paros. Po pierwsze musieliśmy znaleźć nocleg na następną noc. Musieliśmy zostać dzień dłużej na wyspie, ponieważ dopiero następnego dnia odchodził prom do Aten. Kręcąc się po tym kolorowym miasteczku odwiedziliśmy różne kwaterki, ale ostatecznie postanowiliśmy zaufać sprzedawcy z jednego z licznych sklepików, który załatwił nam nocleg u kolegi w pensjonacie. Pocieszeni tym faktem rozbiegliśmy się w różnych kierunkach, zapoznając się z topografią miasteczka. A miasteczko okazało się być jednym z ładniejszych na naszej trasie.
Rejs w Grecji - czartery jachtów

Zachwycało kolorami kwiatów, stolików kawiarnianych, wystaw sklepowych kontrastujących z bielą ścian. Można było chodzić po nim bez końca. Wracając wieczorem na jacht krętymi uliczkami, zostaliśmy w jednej z nich zatrzymani przez restauratora namawiającego nas na kolację w jego knajpce. Zajrzeliśmy do środka i zdecydowaliśmy się zostać. Stoliki rozstawione były w ogrodzie, miedzy drzewami, pomiędzy liśćmi miękko przesączało się światło lampionów. Atmosfera bardzo nam się spodobała. Zaczęliśmy mościć się przy stole, wyrażając przy tym swoje zachwyty, gdy z ust kelnerki padły słowa: No proszę, Polacy! Był to ostatni dzień jej pracy przed powrotem do Polski, więc była bardziej niż wyluzowana. Komentarze dotyczące Greków i jej pracy nie do końca korespondowały nam z tym miłym miejscem. Postanowiliśmy, więc traktować to spotkanie jako kolejny element ubarwiający nasza grecką, wakacyjną eskapadę.

Następny dzień zaczął się pracowicie. Zdawanie jachtu zawsze trwa trochę czasu. Poszliśmy do sklepu, którego właściciel załatwić miał nam nocleg. Umówieni tam byliśmy z człowiekiem z pensjonatu, który miał nas do niego zabrać. Lokum okazało się być bardzo czyste. Pokoje 2-osobowe z łazienkami za 10 eur od głowy wydawały się być kuszącą propozycją. Podaliśmy sobie dłonie na przypieczętowanie umowy i ruszyliśmy rozklekotanym, pensjonatowym busem po nasze bagaże. Po rozlokowaniu się i skorzystaniu z prysznica ruszyliśmy dalej poznawać miasto. Robiło ono dalej pozytywne wrażenie. Siadaliśmy w knajpkach popijając cafe frappe, delektując się pozytywną aurą tego miejsca i kolorami. W międzyczasie przybyła załoga, która nas zmieniała na jachcie zabierając nam tym samym jednego członka załogi w postaci skippera. Wieczorem nastąpiło spotkanie turnusu pierwszego, (czyli nas) z turnusem drugim (kolejna załoga) w knajpce niedaleko naszego pensjonatu. Wieczór był bardzo miły. Dwaj mężczyźni zaczęli grać na żywo próbując wciągnąć w to całe zamieszanie gości. Nie wszystkim chyba się to spodobało, ponieważ część knajpy się wyludniła.

Noc w pensjonacie była koszmarna i my tak właśnie wyglądaliśmy rano. Jak stwory z zapadniętymi oczami wychylające się ze swoich nor. Decydując się na to lokum zauważyliśmy, że jest przy ulicy i zakręcie, ale nie wiedzieliśmy, że jest to GŁÓWNA droga i w związku z tym GŁÓWNY zakręt. Pisk hamulców przed zakrętem i ryk silników po wyjściu z niego stawiał nas wszystkich na równe nogi. Zamknięcie okien niewiele dało. Właścicielowi powiedzieliśmy, że wszystko było ok, bo przecież te samochody to nie jego wina i o umówionej godzinie zostaliśmy zawiezieni rozpadającym się busem na dworzec promowy.

Ateny

Prom dobił o godzinie, o której miał odbić od brzegu, ale nikogo to nie wzruszało. Na pokładach tłumy. Tam gdzie były fotele powiedziano nam, że trzeba mieć numer fotela na bilecie, bo inaczej nam nie przysługuje. Zrażeni tym faktem ruszyliśmy szukać jakiegoś zacisznego miejsca. Było to z góry skazane na niepowodzenie. Nie mniej jednak znaleźliśmy kameralną salę, w której, a jakże! były fotele i mało ludzi. Postanowiliśmy udać Greka i jeśli znajdzie się właściciel zajmowanego siedzenia to przeprosimy i ustąpimy. Nie było to konieczne. Okazało się, że nawet Grecy udawali Greka i jechali na takiej samej zasadzie jak my. Poza tym prom już nigdzie się nie zatrzymywał, więc ci, co mieli się upomnieć o siedzenie już dawno by to zrobili. Szczęśliwi dotarliśmy do Aten.

Po wyjściu z promu upolowaliśmy plan miasta, wyciągnęliśmy adresy hosteli i ruszyliśmy w drogę. Kupiliśmy bilet na 24h mając na uwadze jazdę autobusem następnego dnia na lotnisko. Gdy wysiedliśmy na właściwej stacji i szliśmy w kierunku obranego hostelu na starym mieście zaczepiła nas zdezorientowana para z plecakami. Po krótkiej wymianie zdań i uzgodnieniu celu dołączyli do nas. Później też ktoś jeszcze się przyłączył. Powiększoną grupą dotarliśmy do hostelu. Nastawieni byliśmy na nocleg dla 6 osób za ok. 10-15 eur na osobę. Recepcjonista przygiął nas do ziemi informując, że ma pokoje 2-osobowe za 25 eur i coś tam jeszcze, ale nie usłyszałam, bo zagłuszył to jęk niedowierzania. Ktoś to skomentował po polsku, na co recepcjonista odrzekł także po polsku: Trzeba było tak od razu! Ba! Żebyśmy wiedzieli... Sprawa nabrała tempa. Wzięliśmy jedną trójkę i trzy materace. Wyszło po 17 eur na głowę. Całkiem przyzwoicie zwłaszcza, że było to centrum Plaki, czyli Starego Miasta u podnóża Akropolu.

Szybko się odświeżyliśmy i pognaliśmy na miasto. Część weszła na wspomniany Akropol, a ja z koleżanką ruszyłyśmy na poszukiwanie tematów fotograficznych. Szczerze mówiąc trochę się zawiodłyśmy. Rozpadające się rudery, sklepy ze straszną tandetą, a jeśli coś warte było uwagi to ceny przyprawiały o zawrót głowy. Przynajmniej nas. Pozytywny efekt natchnienia przyszedł w postaci kebabu za 1,5 Eur, podczas gdy gdzie indziej był za sumę kilka razy wyższą. To nas natchnęło dobrą energią i łaskawszym okiem spojrzałyśmy na okolicę. Spodobały nam się knajpki rozmieszczone na schodkowych ulicach, domy już nas nie straszyły. W tych dobrych nastrojach spotkałyśmy się z resztą naszej grupki i wieczór spędziliśmy jedząc greckie słodkości.

Dzień zaczął się bardzo wcześnie, ponieważ postanowiliśmy między 7 a 8 znaleźć się na targu warzywno-różnym. Zakupiliśmy mieszanki ziół do sałatki greckiej, sosu tzatzyki, figi, laski cynamonu i pędem wracaliśmy. Rozdzieliliśmy się znów na grupki żeby każdy własnym tempem i własną drogą mógł pozwiedzać to, co chciał. Spotkaliśmy się w hostelu, przepakowaliśmy się, odświeżyliśmy i punktualnie opuściliśmy lokum. Na lotnisko jechaliśmy dość długo, w samo południe, a mimo to ruch był nieziemski. To była szkoła nerwów. Linie na jezdni są raczej tylko dla orientacji, a nie żeby się ich sztywno trzymać. Poza tym zajeżdżanie drogi, wymijanie w ostatnim momencie to standard. Pomimo tego ruch jest niewiarygodnie płynny, nikt się nie denerwuje i nie słychać klaksonów. Niezapomniane przeżycie. Wreszcie wyłonił się budynek lotniska i nie pozostało nam nic innego jak czekać na nasz samolot w nadziei, że nie będzie opóźniony...

Relacja pochodzi ze strony:
www.blue-sails.com