ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Aconcagua 2008

Autor: Zbyszek Bąk
Data dodania do serwisu: 2008-03-11
Relacja obejmuje następujące kraje: Argentyna
Średnia ocena: 5.77
Ilość ocen: 223

Oceń relację



4 x A. Ameryka, Argentyna, Andy, Aconcagua 2008

Relacja z wyprawy Klubu Alpinistycznego ‘Homohibernatus” - „Aconcagua 2008- śladami polskich podróżników”

„Są tylko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe, walki byków, wyścigi samochodowe i alpinizm, reszta to tylko gry”

E. Hemingway

Dzień ataku


Dzień ataku- ile jeszcze ...?


Spoglądam po twarzach współtowarzyszy, widać po nich ogromne zmęczenie, 11 dni regularnego wycisku który zafundowała nam góra widać w każdym centymetrze ciała, brak odpowiednich posiłków które dostarczają tak ważne kalorie tak potrzebne do normalnego funkcjonowania, mróz i wiatr który tnie powietrze z prędkością do 70km/h szarpiący nasze ciała jak marionetkami zrobił już swoje.
Resztka woli walki którą zachowaliśmy aby zdobyć Acconcahuac - Kamiennego Strażnika jak zwą miejscowi Aconcague każe nam szarpnąć jeszcze raz ciała i wejść na tą diabelska górę.

Warszawa- 3 miesiące wcześniej.

Zasiadam do komputera po obfitym śniadaniu aby przeczytać poranna pocztę . List od Magdy potwierdzający jej uczestnictwo w wyprawie na Aco nie jest niczym dziwnym. Twarda zawodniczka z Poznania nie zastanawiała się ani minuty gdy zaproponowałem jej w styczniu wyprawę na dach Ameryki Południowej. Skład kompletował się dość długo, na sam koniec jednak wypadła nam z listy Ania Czerwińska ale pewne sprawy pokrzyżowały jej plany. W ostatniej chwili dołączył do nas Michał. 3 miesiące załatwiania spraw, korespondowanie z agencjami mulników, załatwianie sprzętu, biletów, ubezpieczenia sprawiło ze zleciały jak z bicza strzelił, . Pozostało tylko czekać na dzień wylotu .

Santiago-14 dni wcześniej

Lądujemy w stolicy Chile po 24 godzinach lotu bez większych przygód. Na odprawie celnej tylko Magdę dopadają labradory z sekcji narkotykowej, na szczęście to tylko zabronione wwozem jabłka ale słychać czasami o podrzucanych zakazanych towarach turystom.
Samo miasto zaskakuje czystością, bezpieczeństwem, mnóstwo policji i wojskowych, uśmiechniętymi obywatelami, na ulicach widać mnóstwo obejmujących się par, może dlatego ze styczeń to u nich pora wakacji, środek lata.
Nocnym autobusem przedostajemy się do Mendozy, miasta wypadowego w Andy w Argentynie. Lekkie „trzepanie” bagaży na granicy przypomina nam nie tak odlegle PRL-owskie czasy.
Mendoza- zaskakuje zielenią i kameralnym charakterem choć to 700 tysięczne miasto. Zamieszkujemy w Independencii, rodzinnym hostelu z górskim klimatem.
Po załatwieniu permitow na atak szczytowy robimy zakupy żywności i gazu do naszych palników. Resztę czasu poświęcamy na zwiedzanie city zniszczonego doszczętnie 200 lat temu przez trzęsienie ziemi..

Los Penitentes-12 dni wcześniej.


Pierwszy nocleg w Los Penitentes


Wieczornym busem dostajemy się do Los Penitentes, miejscowości wypadowej do doliny Horcones i Vacas a także siedziby firmy Fernando Grajalesa zajmującego się transportem na mułach sprzętu do Plaza de Mulas i Plaza Argentina , baz pod Aco. My pójdziemy Puerta de Vacas, drogą dłuższa ale zdecydowanie ciekawszą obfitującą w więcej zieleni, potoki i wodospady. I na dodatek dużo spokojniejsza, dziennie przemierza tedy ok. 20 osób gdzie przy Horcones i 200 osobowych pielgrzymkach to oaza spokoju.


Dolina Vacas, temperatura 30 stopni


Słonce pali niemiłosiernie i już po paru godzinach widać ze mimo kremów będą poparzenia. Po drodze spotykamy stado mułów pasących się swobodnie bez opieki. Są zbyt zadbane aby były dzikie. W Papa Lenias (2800m) gdzie stajemy na pierwszy nocleg okazujemy pozwolenia strażnikom parku, w zamian dostajemy woreki na śmieci który przy wyjściu z parku musimy zdać. Wieczór mija wesoło, poznajemy jeszcze parę ekip polskich które to zdecydowały się wchodzić drogą która 74 lata wcześniej wytyczyli nasi rodacy (Narkiewicz, Ostrowski, Osiecki).


Postój i nocleg w Papa Lenias



Wymarzona chwila relaksu w cieniu namiotu



Rano skoro świt zrywamy się i rozległym korytem rzeki idziemy do Casa de Piedra na 3200m. Susza która tego roku nawiedziła te rejony pozwala zaoszczędzić nam drogi bo rzeka i potoki dają się pokonywać bez omijania ich szerokim łukiem.


Rzeki można pokonywać tak...




...I tak


Mijamy po drodze kości mułów, nieszczęśnicy skończyli swa karierę pewno łamiąc nogi podczas pokonywania tej trudnej drogi. Nagle niespodziewanie u kresu popołudniowej wędrówki miedzy dwoma górami ukazuje się nam po raz pierwszy- Aconcagua, w blasku zachodzącego słońca stała w pełnym majestacie ośnieżona przy wierzchołku, piękna a zarazem straszna jakby znała swoja wartość i ostrzegała następnych śmiałków przed sobą.


Odpoczynek w drodze, w oddali Aconcagua


7 dni wcześniej

Tym razem jeszcze po ciemku wychodzimy do bazy. Musimy przeprawić się przez rzekę i to w paru miejscach. Niektórzy w klapkach, niektórzy na bosaka a niektórzy skacząc niby jak zające przeprawiają się może w niegłębokiej ale rwącej i zimnej wodzie. Zaczyna się ostre podejście. Coraz więcej przystanków, żar z nieba, pot leci ciurkiem po plecach, góra, dół., góra , dół, obsuwające się kamienie nie ułatwiają sprawy a do tego wysokość 4000m , tlenu coraz mniej…mijający Anglik na pytanie czy daleko do celu pokazuje następny pagórek mówiąc, „home, sweet home my friend „ . Rozbijamy obozowisko, jest nas tu 18 Polaków. Spotykamy Michała który koczuje już tutaj od 2 dni. Zatykam na szczycie namiotu polska flagę, od razu jakoś przyjemniej. Duma nas rozpiera ale będzie jeszcze większa jak zatkniemy ja na 6963m.Robimy badania lekarskie , saturacja 85, bicie serca 115, wszystko w normie na tej wysokości.


6 dni wcześniej


Droga do obozu I


Z bazy PA wnosimy trawersem do camp I na 5100 depozyt w postaci jedzenia i gazu. Droga wiedzie lodowcem pomieszanym z piargami, mnóstwo usypujących się kamieni, uskoków, zamarzniętych szczelin, popękanych lodów na zamarzniętych jeziorkach. Ostatni fragment wiedzie po piargach i na wpół zamarzniętym potoku. Spotykamy Michała który od wczoraj już się tutaj aklimatyzuje.


Lodowiec na 5 tys pokryty kamieniami


Słońce smaga po twarzach ze nie idzie wysiedzieć. Każdy za parę tysięcy złotych może pokusić się o zdobywanie Aconcaguy. Odmrożenia i poparzenia są w cenie. Schodzimy z powrotem do bazy. Na dole lekkie krawieckie zabiegi. Magda klei popalony śpiwór a ja ceruje spodnie w kroku. Następnego dnia zwijamy obozowisko i w gore do camp I.


Wyjścia były bardzo wcześnie


Ta sama droga idzie się znacznie lepiej, aklimatyzacja działa choć i tak każda czynność wymaga wiele wysiłku , nawet przy założeniu butów człowiek sapie jak lokomotywa. Rozbijamy obóz w camp I. Przychodzi Michał z brzoskwiniami w puszce, smakują nieziemsko.



Obóz I (5100 m) poranek przed wyjściem



Widok z camp I



4 dni wcześniej


Droga do obozu II była wycieńczająca ale widoki przepiękne


Dzień. wnoszenia depo do camp II. Cały ten himalajski system jest trochę denerwujący, Wygodnie tym co mają szerpów, tragarzy. Po pół godzinie dopada nas zawieja, śnieg sypie jak z wywrotki. Na pewnych odcinkach przydałyby się raki bo droga wiedzie po lodowym zboczu. Jak na razie najgorszy dzień wyprawy.


Zamieć śnieżna w drodze do obozu II



Droga do obozu II ( 5850 m)


Chętnie zostawiłoby się depo gdzieś pod kamieniami ale skoro inni idą to trzeba zagryźć zęby i do przodu. Inni pewnie myślą podobnie…W końcu w całej tej zadymce dostrzegam namioty obozu drugiego. Nie jest ich za wiele ale to na pewno tu. Pomagamy Michałowi rozbić namiot którym wiatr szarpie jak żaglem i szybko w dol. Droga powrotna mija szybko, śnieg który napadał amortyzuje kroki lecz ani na chwile nie rozluźniamy uwagi. Nasz namiot wygląda jakby przebieg po nim Yeti, naszych sąsiadów są podobne, to skutki krótkiej nawałnicy. Padamy w namiotach ale szalejąca tej nocy burz śnieżna nie pozwala za bardzo pospać Nikt nie mówił ze będzie łatwo…


Niespodzianka po powrocie z obozu II po zmianie pogody


Następny dzień przeznaczamy na odpoczynek, suszymy ciuchy, buty, pełna regeneracja organizmów, wsypujemy w siebie tony jedzenia. Dziś na zmianę to słonce i żar, to znowu czarne chmury i sypie, jak w kalejdoskopie.


Kto powiedział że alpinista musi być brudny i zarośnięty...


Pakujemy resztę gratów i spać, jutro zwijamy obóz i w gore do camp II. Dołącza do nas Rafał z Zawiercia. Wychodzą tez z depo Lucek. Monika, Magda, Adam, Paweł i Gosia choć cala noc bolał ja ząb, brawo za wole walki. Historia znowu się powtarza, zamieć śnieżna w obozie II. Ledwo rozstawiamy namiot. Pod wieczór dochodzą jeszcze Ilona i Przemek. Udostępniamy im na noc namiot bo warunki są nie do schodzenia a sami śpimy u Michała. Szarpie namiotami cala noc.


Camp II



Poranek w obozie II


Dzień ataku

Wiatr szarpie namiotem niemiłosiernie, Magda mówi cos o przełożeniu ataku na inny dzień ale dochodzące z innych namiotów odgłosy szykowania się do wyjścia każą zapomnieć o zmianie planów. Gotujemy wodę na herbatę natopioną wczoraj ze śniegu. Ostatnie sprawdzenie sprzętu i w drogę. Wychodzimy najpóźniej bo o 6.30. Jest ciemno. Włączamy czołówki i oświetlając ścieżkę wydeptana przed chwilą przez naszych kolegów kierujemy się pod Lodowiec Polaków gdzie dalej trawersem ku obozowi III na 6200m.


W głębi Lodowiec Polaków, w tym roku jeszcze niezdobyty


Już ta droga zabiera nam dużo sił. Na wysokości 4500m n.p.m. godzina rozmowy jeżeli chodzi o utratę kalorii porównywalna jest z pół godzinnym joggingiem na poziomie morza, nawet czytanie i spanie powoduje dużą utrat kalorii, nogi zapadają się po kolana w śniegu, wiatr wieje w twarz. Po godzinie mijają nas wracający 3 Amerykanie, jeden z ich kolegów dostał choroby wysokościowej , góra okazała się dla nich niełaskawa . Już o świcie dochodzimy do Białych Skał skąd już blisko camp III.

Wiatr ucicha. Wschodzące słońce momentalnie zaczyna operować, robi się gorąco, ściągamy puchowe kurtki ale na tej wysokości niewiele to pomaga. Przed nami idzie ok. 20 osób którzy atakują od Berlina (5850 m), obozu z drogi przez Plaza de Mulas (4300 m). Odliczam kroki do 100 i stop. Regulacja oddechu, i tak w koło . Wraz ze wzrostem wysokości zmniejszam liczbę odliczanych kroków, coraz ciężej łapać rozrzedzone powietrze.
Doganiamy naszą trójkę znajomych. Na grani nad obozem III krotki odpoczynek .Wśród atakujących słychać języki z całego świata, od japońskiego , poprzez słowiańskie i germańskie a na miejscowych skończywszy. Uzupełnienie płynów, jakiś baton czekoladowy i znowu trzeba się podnieść. Mijamy drewniany domek przy Independencji (6300 m), schronienie dla 3, 4 osób na wypadek załamania pogody .
Przed nami osławiony żleb Canaletta, każdemu pot lec ciurkiem choć mróz nie odpuszcza.


Droga do żlebu Canaletta


Wymieniam parę słów z Masą, japończykiem który pozuje do zdjęcia przy nawisie gdzie większość atakujących górę zostawia swoje plecaki. Dochodzi 15. Podobno jeszcze godzina, jeszcze!, aż! O tej godzinie słyszę już od południa. Liczba kroków miedzy odpoczynkami zmniejszyła się do 30.


Odpoczynek pod żlebem Canaletta


Zdejmuję sweter puchowy i tylko rozsądek nakazuje mi nie zdejmować koszulki z długim rękawem i czapki, żar z nieba, skwar jak na pustyni połączony z maksymalnym wysiłkiem ogranicza moją liczbę kroków do 10. Ostatnie 200 metrów jest katorgą ale dochodzące z góry okrzyki zwycięstwa podrywają człowieka do jeszcze jednego zrywu. W końcu jest. Upragniony, wymarzony szczyt. Aconcagua zdobyta.


Jest, upragniony, wymarzony!


Przez pierwsze parę minut nie dochodzi to do nas, rozglądamy się w około nie wierząc ze to już koniec naszej wspinaczki. Razem z nami jest parę osób, niektórzy reagują okrzykami, niektórzy całkowitą ciszą, jedno jest pewne, radość pokonania nie tylko góry ale i samego siebie, swoich słabości jest wielka. Seria zdjęć . Świadomość jednak ze jeszcze trzeba zejść nie pozwala nam na długi zachwyt. W powrotnej drodze spotykamy naszych znajomych, jeszcze chwila i oni tez będą świętować. Na drogę powrotna tez trzeba zostawić spory zapas sił, błąd może kosztować w najlepszym wypadku siniaki i zadrapania a w najgorszym śmierć. Moment kiedy lądujemy w namiocie z uczuciem zwycięstwa jest błogim stanem. Sam szczyt i moment jego zdobycia jest wspaniały ale droga do niego prowadząca jest najistotniejsza, ciężka, wymagająca dużej pracy, wytrwałości , potu i wyrzeczeń ale jakże satysfakcjonująca.


Widok z Aconcaguy


Statystyki wyjazdu:

2 razy helikopter zabierał z bazy PA turystów z obrzękiem płuc, 4 turystów zabrał na ich wyraźne życzenie, zrezygnowali po 5 dniach wyjścia z Los Penitentes, 24 osoby nie dotarły wcale do Camp II (5800m,) a to tylko te dane widziane na żywo od strony PA, co się dzieje od Plaza de Mulas gdzie średnio jest 10-krotnie więcej chętnych na przygodę tylko można sobie wyobrazić. Średnio szczyt zdobywa 30% atakujących. Rokrocznie na Aco ginie więcej turystów niż na wszystkich 8-tysięcznikach razem wziętych. Nie pisze tego po to aby kogoś wystraszyć ale góry to nie żarty i trzeba się do nich solidnie przygotować.


Droga powrotna przez Nido de Condores



Plaza de Mulas


Na koniec chciałbym dodać aby każdy z nas stawiał sobie coraz wyżej poprzeczkę , nie tylko związaną z górami i podróżami ale i tą zawodową, i tą związaną z pasjami życiowymi bo tylko tak kiedyś będziemy mogli śmiało spojrzeć w tył i wspomnieć naszego życie i śmiało powiedzieć ze nie żałowało się jego ani jednej minuty. Niech każdy z nas wierzy mocno w swoje marzenia , nie tylko te związane z podróżami, z pracą ale i te zwykle, malutkie bo jeżeli naprawdę mocno w nie wierzymy to na pewno się spełnią. Trzymam kciuki za Was i za nie wszystkie. Do szybkiego…

Tekst i foto : Zbyszek Bąk Klub Alpinistyczny „Homohibernatus”



Połączone siły polskich wypraw