A miał być Kaukaz i Morze Kaspijskie...
Autor: Rafał Gnat & Artur Ścisłowski
Data dodania do serwisu: 2008-11-06
Relacja obejmuje następujące kraje: Kaukaz, Gruzja
Średnia ocena: 6.36
Ilość ocen: 389
Oceń relację
<!-- @page { size: 21cm 29.7cm; margin: 2cm } P { margin-bottom: 0.21cm } --> <p align="center"><font face="georgia,palatino" color="#000080"><em><font size="4">A miał być Kaukaz i Morze Kaspijskie…</font></em></font></p> <p align="justify"> Trochę trudno jest pisać o wyprawie, która nie dotarło do punktu swojego przeznaczenia. Być może składa się na to żal z niespełnionych ambicji, zdenerwowanie na niesprzyjający los, i delikatny niedosyt po żmudnym poszukiwaniu zaspokojenia w celach zastępczych, podróżach ‘dookoła’ z nieznośnym uczuciem, że choć samo toczenie się sprawia przyjemność, to całe piękno zakłóca niezmiennie wewnętrzny ‘brak’. Cóż, nie pierwszy to przypadek, a z całą pewnością też nieostatni, kiedy życie serwuje niechciane danie, które choćby nie wiadomo jak przyprawiać, to i tak jest inne. Jednak do rzeczy. We dwójkę wymyśliliśmy sobie trasę do Gruzji i Azerbejdżanu. Plan ten powstawał długo, a i same bezpośrednie przygotowania zabrały sporo czasu. Ja (Gnat) na swojej wysłużonej 15-letniej Viagro 750, co pewnie niektórym może wydawać się absurdem biorąc pod uwagę stan dróg w docelowej części świata, a mój przyjaciel Artur na nowiutkiej Tenerre 650 (to zestawienie maszyn również może wydawać się nieco zabawne). W planie najpierw pojawiła się podróż do ukraińskiej Odessy a następnie promem wskroś Morza Czarnego do gruzińskiego portu Poti. Ten pomysł został jednak szybko zarzucony, głównie z powodów związanych z organizacją. Ukraiński przewoźnik, choć odezwał się w miarę szybko, to nie był w stanie dostarczyć żadnego wiarygodnego potwierdzenia rezerwacji miejsc, a relacje osób podejmujących tą drogę również nie napawały optymizmem. Poza tym, informacja na stronie internetowej mówiąca o możliwości opóźnienia promu o trzy dni finalnie nas odstraszyła. Pozostał wybór trasy przez Rosję, lub wersja południowa przez Turcję. Pierwsza opcja została odrzucona z powodu ciągłego obowiązku posiadania wizy przy wjeździe do Rosji. Zdecydowaliśmy się na drugą, która nie wnosiła znaczących problemów formalnych. W zasadzie do samej Gruzji moglibyśmy podróżować bez zbędnej biurokracji. Plan został więc zatwierdzony. Choć nie ma takiego obowiązku, to na pół roku przed wyjazdem rozpoczęliśmy zalecane szczepienia. Nic poważnego, jednak dla spokoju duszy osobom wybierającym się w te rejony polecamy ich przeprowadzenie. Nie potrzeba do tego wiele zachodu, jednak cała procedura może zubożyć kieszeń o dobre kilkaset PLN. Pół roku to też minimum aby zakończyć odpowiedni cykl. Gdzieś w międzyczasie nadeszła wiosna 2008 więc rozpoczęliśmy zabiegi dotyczące naszych pojazdów. I w tedy miała miejsce pierwsza z niespodzianek. Na marginesie dodam, że było ich później znacznie więcej, co przyprawiało o nieodparte wrażenie, iż nad podróżą ciąży jakieś mroczne fatum. Czy było ono mroczne, ciężko to powiedzieć, finalnie bowiem jesteśmy w domu cali i zdrowi, co raczej powinno napawać optymizmem. Więc podczas przeglądu starej TDM 850 Artura, który miał być jedynie formalnością połączoną ze standardowymi działaniami serwisowymi pojawił się poważny problem – zatarty zawór w głowicy jednego z cylindrów. Sprawa poważna, naprawa długotrwała, koszt wprawiający w zakłopotanie, gdyż stanowił około 20-25% wartości nienowego już motocykla. Używana głowica – owszem, ale skąd ją zdobyć. Pojawiła się jedna, ale nieco odmiennego typu i nie było szans jej dopasować. Koniec końców – czekamy na jakieś rozwiązanie, a czas nieubłaganie biegnie w swą ulubioną stronę… Ja miałem, okazuje się, więcej szczęścia i po dwóch wizytach w zaprzyjaźnionym warsztacie moja maszyna stanęła na nogi, może z nieco zbyt głośno hałasującym rozrządem, ale poza tym w zadawalającej formie. W ten sposób nadszedł lipiec, motor Artura nadal w oczekiwaniu na werdykt, a my pogrążeni w zakupach i załatwianiu miliona drobiazgów, które z całą pewnością będą niezbędne, a co najmniej wygodne, na trasie. Nadszedł jednak czas na decyzję, przy której mój kompan okazał się dużą zapobiegliwością i męskim zdecydowaniem. Padło: zakupiona zostanie nowiutka, bialutka, niejeżdżona i dziewicza Yamaha Tenerre 650. Wszystko OK, cieszymy się, ale do wyjazdu kilka dni a tu wypadałoby zrobić parę setek na nowym sprzęcie. Z poczuciem obowiązku Artur dopełnił powinności, w czym mu nieco pomogłem, i mogliśmy już śmiało startować. Mniej więcej w tym okresie zaczęły się również pojawiać wydarzenia, które sprawiły, że zacząłem potem myśleć, iż w istocie nasz plan był naznaczony piętnem. Na kilka dni przed wyjazdem ni stąd ni zowąd spał ze ściany u mnie w mieszkaniu obraz przedstawiający nasza dwójkę w drodze na przełęcz Transfogarską na terenie Rumunii, którą bezskutecznie próbowaliśmy zdobyć w maju dwa lata temu. Takie tam sobie coś, wielu z Was z pewnością nie może w tej chwili powstrzymać uśmiechu, a jednak zostawiło w głowie ślad. Nie będę ukrywał, iż należę do ludzi, którzy może niespecjalnie przesądni, ale wierzą w istnienie ‘drugiej strony’, której energia kontaktuje się z ziemskim światem. Więc niby nic, ale domagało się ostrożności. Nieco później, dokładnie dwa dni przed planowanym wyjazdem informacja z domu rodzinnego – mój tata miał wypadek i znalazł się w szpitalu. Kolejna trudna decyzja. Na drugi dzień telefon z lepszą nowiną, wszystko wygląda OK, możemy wyruszać, jednak dla pewności zdecydowałem się na jeden dzień opóźnienia. W końcu, w niedzielę 2 sierpnia zaczynamy podróż. Mamy w planie szybką jazdę na południowy-wschód, by nie tracić czasu na znanych nam już terenach Słowacji i Węgier. O siódmej rano zajeżdżam osiodłany do Artura, krótkie pożegnanie z rodziną, uroczysta fotka Nr 1 i zaczynamy obserwować leniwie sunące naprzód liczniki naszych motocykli oraz asfalt wpełzający pod przednie koła, by za moment pojawić się jeszcze w lusterkach i zniknąć na dobre za plecami. Myślę, że Słowacji nie potrzeba komentować zbyt szeroko. Ruch umiarkowany, drogi dobre, przeważnie lepsze od tych, które oferuje nasz kraj rodzinny. Sprzyja również pogoda. Po porannym chłodzie robi się ciepło i słonecznie. Można pozbyć się części odzieży i cieszyć się dobrymi wiatrami. Docieramy tak do Węgier. Robi się coraz szybciej, ponieważ wkrótce po przekroczeniu granicy wpadamy na nową autostradę. Co zadziwiające – jadąc tą samą trasą 2 lata temu korzystaliśmy jeszcze ze starej, wąskiej lecz bardzo dobrej drogi, obok której wrzała budowa nowej trasy szybkiego ruchu. Około 100 kilometrów. Wiadomo jakie budzi to uczucia, kiedy w pamięci ma się raporty rządu polskiego o stanie budowy autostrad. Lepiej, i bezpieczniej dla zdrowia, się nie rozwodzić. Wszystko ładnie i pięknie, już zaczynamy snuć coraz śmielsze plany, ile my to dzisiaj kilometrów nie ukręcimy, a tu… pech. Już przestaję się temu dziwić i utwierdzam się w przekonaniu, że coś nam nie chce pozwolić na opuszczenie Europy. Na krótkim postoju, poczuliśmy szybko ulatujący zapach jakby spalonej gumy, czy plastiku. Nie pojawił się on już później, więc po pobieżnych oględzinach mojego pojazdu ruszyliśmy szybko z powrotem na trasę i … równie szybko zawróciliśmy. Po jakichś 300 metrach mój motocykl zgasł głucho i niespodziewanie. Szczęściem parking, z którego przed chwilą korzystaliśmy ciągle był nieopodal, więc po krótkim pchaniu powtórnie zostajemy jego gośćmi. Okazuje się, że ów niewinny zapach pochodził z przewodu, który opuścił własne miejsce, zetknął się z gorącym wydechem i pozbywszy się izolacji wywołał zwarcie w instalacji elektrycznej. Po dokopaniu się do akumulatora ze średnim zadowoleniem stwierdzam, że obydwa jego zaciski częściowo stopiły się. W jednym można zainstalować śrubę, ale drugi wygląda gorzej. Na szczęście w ekwipunku znajduje się rolka taśmy klejącej. Z własnych doświadczeń w różnych sferach, nie tylko motocyklowych wiem, że to narzędzie w wielu tragicznych sytuacjach oddaje nieocenione przysługi. Tak jest i tym razem. Po dokładnym oblepieniu akumulatora, co nadało mu komiczny wygląd rosyjskiej prowizorki, udaje umieścić się go w ciasnej plastikowej puszce i motocykl odpala. Jest świetnie. Interes toczy się nadal, my podbudowani sukcesem, zaniepokojeni, ile uciągnie na taśmie, lecz ogólnie w dobrych nastrojach. Granica Rumuńska – tutaj również bez problemów. Jedynie tuż przed posterunkami jakaś średnio roztropna dama przecina nagle dwa pasy tuż przed moim dziobem ponieważ zobaczyła coś interesującego w budce po drugiej stronie drogi. Na szczęście dostrzegłem wcześniej jej zaaferowany wzrok skierowany w stronę obiektu jej pożądania. Coś ciekawego, po 33 latach życia potrafię już rozpoznawać ten rodzaj spojrzenia i języka całego ciała, nawet we wnętrzu samochodu i z pewnej odległości, który wskazuje, że kobieta w szczytowej konsternacji nie dostrzega już nic wokół siebie i impulsywnie rusza najkrótszą drogą do zaspokojenia. W tej sytuacji poprzestajemy na wymianie wymownych spojrzeń z Arturem i kontynuujemy jazdę. Oficerowie graniczni nie interesują się nami, zagadują coś o Morzu Czarnym przekonani, że jedziemy tam zażerać się chlebem białym i innymi smakołykami, jednak nie wyprowadzamy ich z błędu. Zaczynają się rumuńskie drogi, więc uprzednia prędkość podróżowania pozostaje już tylko wspomnieniem. Tenerre zaczyna demonstrować swe przewagi nad seniorką Viagro. Wszystko kręci się z wolna, aż zapada zmrok i rozbijamy namiot tuż obok małej stacji benzynowej w pobliżu miejscowości Cluj-Napoca.</p><div style="text-align: center"><img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_2.jpg" alt="" /></div><p align="justify"><em>Niedługo jednak nadchodzi pierwsza próba. Zwarcie i akumulator poskładany do kupy na taśmie klejącej</em></p> <p align="justify">Drugi dzień wita nas pięknym słońcem. W trakcie śniadania polną dróżką obok przejeżdża furmanka, a jej właściciel wydaje się być, sądząc po minie, skrajnie zdegustowany naszą obecnością. To pewnie jego ziemia – myślimy. Kiedy wraca, zagadujemy coś, by nie wszczynać konfliktu międzynarodowego. Chyba nic nie rozumie, ale po usłyszeniu słowa ‘dolary’ wyraźnie poprawia mu się humor. Zamyka w swojej brudnej dłoni piątkę i popędza swą szkapę. Chyba będzie miał dobry dzień. Ruszamy. Drogi nie rozpieszczają, szczególnie w miastach i miasteczkach. Ruch spory, wszędobylskie korki, koleiny, dziury, wyboje. Wszystko, co z zaskakującą łatwością sprawia, że człowiek łapie wewnątrz własnego kasku echa ‘zdań’, których jedynym cenzuralnym wyrazem jest ‘mać’. Zmagając się z tym i kontemplując widoki zagraconych wiosek, nieczystości spływających wszechobecnymi rynsztokami, zbliżamy się do celu pośredniego wyznaczonego na ten dzień – wspominanej już przełęczy w górach Fogarskich. Ich pasmo majestatycznie pojawia się na południu, a droga rozciąga się wzdłuż niego. W pewnym momencie zbaczamy i zagłębiamy się w rozpadlinę pomiędzy dwoma wzniesieniami. Trasa pnie się w górę, a nas zaczynają zaskakiwać coraz to bardziej niesamowite widoki. Przepastne rozpadliny i wyniosłe skały coraz mocniej i mocniej uzmysławiają małość ludzkiej egzystencji i absurd wszelkich aspiracji do zawładnięcia światem przyrody połączonych z butą, za którą już tyle razy tak słono płaciliśmy. Pojawia się w mnie to uczucie, które choć lekko przykurzone, bo przez parę lat nie miałem do czynienia z górami, to jednak ciągle żyje, i ciągle jest niezmiennie piękne i głębokie. Uwielbiam przełęcze. Końcowy podjazd jest naprawdę niesamowity. Po zganieniu ludzkiej megalomanii zaczynam jednak czuć respekt dla uporu, który pozwolił budowniczym na położenie drogi w takim miejscu. Ze szczytu widać jak trasa dziesiątkami zakrętów opada w dolinę niknąc gdzieś za kolejnym załomem doliny. Czas na krótki posiłek. Po nim planowaliśmy sesję zdjęciową, lecz w międzyczasie zaskoczyły nas chyże chmury, które skutecznie popsuły widoczność. Na zamieszczonych fotkach widoczne jest południowe zbocze przełęczy, które jednak prezentuje się o wiele mniej efektownie, niż strona północna. Co ciekawe na szczycie znajduje się obozowisko o dzikim charakterze. Nikt nie pobiera opłat, nikt nie nadzoruje, kontroluje, itd. I mimo wszystko miejsce to nie grzeszy nieporządkiem, co jest miłym kontrastem dla mijanych wcześniej wiosek. Z wiedzy praktycznej warto pamiętać, że przełęcz Transfogarską wygodniej zdobywać od północy i tą też drogą ją opuścić. Zjazd od południa jest fatalnej jakości. Ponad 40 killometrów wyrw w drodze i, zdawać by się mogło, tysiące, tysiące identycznych zakrętów trasy nad brzegiem jeziora. Odporne na niewygody osoby mogą jednak wybrać ten kierunek, gdyż u wlotu doliny w pasmo górskie znajduje się prawdopodobne miejsce zamieszkania księcia Vlada Tepesa – legendarnego Drakuli. W odróżnieniu od atrakcji turystycznej – wyremontowanego zamku w miejscowości Bran – miejsce to uważane jest z prawdziwą siedzibę krwawego władcy. Od tego punktu szybkim pochodem zmierzamy w stronę jedynej chyba rumuńskiej autostrady wiodącej do Bukaresztu. Przedtem mijamy kilka stad była pędzonego środkiem drogi, co jednak nie wzbudza żadnej irytacji wśród tubylców, jedno kuriozalne skrzyżowanie, nieporównywalne nawet z tureckimi, gdzie wszystko jeździło w każdym możliwym kierunku bez żadnych uchwytnych gołym okiem zasad, także zasad logiki. Cóż – wyższa filozofia rumuńskiej organizacji ruchu. Bez strat w ludziach opuszczamy to miejsce. Noc na stacji benzynowej na przedmieściach Bukaresztu jest spokojna. Jest już na tyle ciepło, że nawet nie wyciągamy namiotu. Zagadywani przez biwakujących podobnie do nas kierowców spędzamy kilkadziesiąt minut na rozmowie, w której obydwie strony używają może z pięciu znanych sobie słów. Jest jednak wesoło. Jak się chce to można, dlaczego nie. Usypiają nas słodkie pomruki parkujących tirów.</p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_3.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Droga malowniczo wije się na południowym zboczu przełęczy Transfogarskiej</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_4.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>W miejscu, gdzie dwa lata temu musieliśmy skapitulować, teraz pełen zadowolenia odgrywam się podobną fotką</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_5.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Czasami można posłużyć się statywem…</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_6.jpg" alt="" /> <p align="justify"> …<em>choć nieraz udana fotka wymaga wielu podejść</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_7.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Rogacizna przeróżnego rodzaju to na rumuńskich drogach nic niebywałego</em></p> <p align="justify">Następnego dnia z samego rana przeciskamy się zatłoczoną drogą, która z jakichś powodów na drogowskazach figuruje jako obwodnica Bukaresztu. Szczęściem pobocza są na tyle szerokie, że można przesmyknąć się nie czekając w sznurze samochodów. Po kilku kilometrach zjeżdżamy z obwodnicy w kierunku południowym, ku granicy z Bułgarią. Ta droga, chociaż połatana w ciapki, jest jednak dość szeroka i całkiem pusta, więc liczniki wydają się obracać szybko. Docieramy do miejscowości Giurgiu, gdzie podążając za tabliczkami trafiamy na Most Przyjaźni przerzucony nad szerokim w swym dolnym biegu Dunajem i dający przejazd do bułgarskiego miasta Ruse. Przy wjeździe na most pobierana jest niewysoka opłata. Jeden z milszych rumuńskich dróżników macha nam, byśmy jechali dalej bez płacenia, leż tuż za nim w okienku pojawia się drugi, ten ‘bardziej pazerny’ i życzy sobie 5 dolarów za dwa motocykle. Oczywiście nie dostajemy żadnego biletu ani paragonu. Wiem, że uogólnianie, nie jest chwalebną skłonnością, i wiem też że te kilka dolców to żaden majątek, jednak, wybiegając nieco w przyszłość, okazało się, że takie przypadki spotkały nas jedynie w Rumunii. Kraj ten wspominamy też jako robiący najgorsze wrażenie przez wychodzący z każdego zakątka brud i nieporządek. Z całą pewnością nie można stwierdzić, iż był on najuboższym z odwiedzonych przez nas krajów. Wobec tego śmiem, twierdzić, mimo, że mogę się swym twierdzeniem narazić niektórym czytelnikom, że jest w Rumunach coś takiego, co przyczyniło się do wyrobienia wiadomej opinii w Polsce i krajach Europy zachodniej. Wracając jednak do sedna – przy wjeździe na most spotyka nas jeszcze jedna atrakcja. Podchodzi do nas jakiś motocyklista, drugi siedzi z dala, na krawężniku. Okazuje się, że to ekipa z Francji, a kolega pragnie nas zapytać, czy nie widzieliśmy ich towarzysza, który… zaginął. Pokazuje też zdjęcie i wyjaśnia, że ‘zagubiony’ jechał i zniknął, a oni siedzą i czekają. Nie widzieliśmy osobnika z obrazka na naszej drodze, ani w rowach obok niej, więc nie możemy pomóc. Wymieniamy jednak krótki komentarz na temat możliwości stracenia kolegi w trasie i sensowności działań polegających na pokazywaniu zdjęcia przejeżdżającym, ale cóż: nie nasz kraj, nie nasz obyczaj, może francuski savoir vivre wskazuje, iż jest to w dobrym tonie. Do rzeczy – przyczółek Mostu Przyjaźni zdobią monumentalne kolumny, jakże typowe dla budownictwa minionej epoki. Z mostu rozciąga się piękny widok na leniwie toczącą się rzekę, oraz na port w Ruse. Posterunek graniczny na drugim brzegu przyjmuje nas bez zbędnych utrudnień. Rzut oka w paszport, krótkie ‘Zapraszamy’ i droga wolna. Przy tankowaniu zapytujemy napotkanego motocyklistę, jaką trasę wybrać, by szybko dostać się do Turcji, ponieważ z mapy trudno wywnioskować, które drogi są warte uwagi. Gość okazuje się konkretny, wskazuje drogę, informuje o konieczności skorzystania z jednego objazdu, podaje przybliżony czas przejazdu. Stacja benzynowa bez zarzutu, akceptują karty płatnicze, nawet zwykłą Maestro, cena paliwa zbliżona do polskiej. Zaczynamy okrążać Ruse podziwiając obszarpane blokowiska, które jeszcze jesteśmy w stanie przypomnieć sobie z naszego dzieciństwa. Bardzo podobny klimat, jakby chwilowa podróż w czasie. Zgodnie ze wskazówkami kierujemy się na malowniczo położone w górskim przełomie rzecznym Veliko Tarnovo – starą stolicę kraju z zamkiem i resztkami zabytkowej zabudowy, Stara Zagora – kojarzone u nas głównie z winem, a później na tureckie Edirne. Ku naszemu zaskoczeniu drogi prezentują się całkiem przyzwoicie. Często pojawia się jakiś dziwny, plamisty rodzaj nawierzchni, który jednak musi się dobrze spisywać w tym klimacie. Od czasu do czasu pojawiają się ‘kocie łby’, jednak bruk ułożony jest na tyle równo, że z powodzeniem można osiągnąć jakieś 60 km/h. Słońce zaczyna mocno przypiekać, do tego stopnia, że po początkowym zadowoleniu, zaczyna robić się nieprzyjemnie. To uczucie będzie nam, jak się okaże, towarzyszyć już do końca wyprawy. Ale cóż, nikt przecież nie spodziewał się śniegu. Rozkoszny okazuje się zatem popas nad znalezioną na mapie wodą, która okazuje się całkiem ładnym zbiornikiem z możliwością zażycia kąpieli. Po odpoczynku ruszamy dalej, i do granicy tureckiej nie dzieje się już nic ciekawego. Słońce chyli się ku zachodowi, kiedy docieramy na odprawę. Jest trochę tłoczno, jako że próbujemy wjechać główną trasą tranzytową E80/85. Trochę kolejek, trochę formalności. Po pierwsze wiza turystyczna. Bez problemu zakupić ją można na każdym przejściu granicznym. Kosztuje 15 dolarów i zachowuje ważność przez 30 dni. Po upływie tego czasu pobyt na terytorium Turcji staje się nielegalny. W razie potrzeby trzeba postarać się o nową wizę. Następna budka – tutaj interesują się motocyklami: dowody rejestracyjne, zielone karty. Co zabawne, w jakimś wykazie marek pojazdów zamieszczonym na budce ciągle figuruje Żuk, Polonez i Fiat 125. Po tym wszystkim należy jeszcze złożyć krótką wizytę dwóm panom, którzy siedząc po parasolką popijają czaj, a ich zadaniem jest stwierdzenie, czy wszystkie niezbędne stemple zostały bez wyjątku zgromadzone. Fakt ten potwierdzany jest kolejną pieczęcią wraz z parafką i po tym Turcja staje otworem. Słońce zachodzi i pojawia się pierwsza atrakcja zafundowana przez zupełnie nam nie znana kulturę i religię Islamu. Na meczet, którego minarety wznosiły się nieopodal już wcześniej z zainteresowaniem łypaliśmy. Wraz z ostatnimi promieniami słońca rozpoczęły się brzmiące dla nas jak rodzaj lamentu wieczorne modlitwy rozchodzące się wokół z głośników. Niby właśnie o tym czytaliśmy, wiadomo było, że ‘tutaj tak robią’, jednak bezpośrednie doświadczenie tych dźwięków wydaje się niesamowite. Wraz z całą atmosferą zakurzonej drogi, kolorami zasypiającego nieba i rozgardiaszem panującym wokół uświadamiamy sobie, że oto stanęliśmy u progu innej kultury, a wrażenie to przyprawia o dreszczyk emocji. Cała procedura zajmuje nam tutaj około godziny. Zapada zmrok, a my ciemną już autostradą wbijamy się w głąb kraju rozglądając się za odpowiednim miejscem na nocleg. Warunki na autostradzie są inne niż w Europie. Droga jest wprawdzie wygodna – gładka i trzypasmowa – jednak bez ogrodzeń wokół, co sprawia, że na asfalcie pojawiają się psy, a na poboczach ludzie. Trzeba uważać. Później jest już lepiej. Po minięciu budek z biletami na autostradę są już siatki i jedzie się bezpieczniej. Z góry możemy podziwiać nocną panoramę Edirne, dawnego Adrianopola, z wybijającym się, jasno oświetlonym meczetem. Zaraz pojawia się też dobrze wyglądający parking. Zatrzymujemy się tam, spożywamy regionalne danie i czaj w skromnej restauracji, a potem układamy się między motocyklami wprost na ciepłym betonie. Jakiś człowiek pyta skąd jesteśmy. Po gestach wnosimy, iż miejsce jest bezpieczne i można spokojnie spać. Kierowcy tirów i kilku osobówek robią to samo, więc bez większych skrupułów idziemy w ich ślady.</p> <p align="justify"> Kolejnego dnia głównym planem jest Istambuł. Brakuje nam jedynie 200 km, wiec na grubą jazdę się nie zanosi. Zdecydowaliśmy, że po kilku biwakach można by wyspać się w łóżku, więc po zjeździe z autostrady zaczynamy szukać jakiegoś miejsca na nocleg. Pojawiają się pierwsze doświadczenia z tureckim ruchem ulicznym. Początki są trudne. Turcy są dla nas nieco nieprzewidywalni, jednak jakoś jeżdżenie wychodzi im bez kolizji i stłuczek. Prawdopodobnie jest więc w tym chaosie jakiś system, który należy sobie przyswoić. Na początek warto jednak mieć oczy dookoła głowy i wytężać wyobraźnię spodziewając się rzeczy najmniej spodziewanych. W pobliżu europejskiego portu lotniczego, w miejscowości Yesilkoy, udaje nam się znaleźć miły, skromny, czysty i tani pensjonat. Wiekowy właściciel, okazuje się, miewał już doświadczenia z Polską (wizytował kilkukrotnie) i z motocyklistami (gościły u niego ekipy na motocyklach), więc szybko znajdujemy wspólny język. Mówi przy tym bardzo dobrze po angielsku. Z komunikacją nie ma żadnych problemów. Za 100 dolarów dostajemy mały pokoik z łazienką i ,co bardzo istotne, klimatyzacją. Do Istambułu mamy 30 minut kolejką, a na plażę nad Morzem Marmara – 5 minut. Krótki odpoczynek i rozpoczynamy wyprawę do centrum odwiecznego Konstantynopola. Po podróży śmieszną kolejką przypominającą trochę kolej dojazdową w Warszawie kilkadziesiąt lat temu, czy środki masowego transportu w Azji albo Afryce oglądane w programach krajoznawczych, docieramy wprost do dzielnicy Sultanahmet, w której znajduje się większość historycznych atrakcji miasta.</p> <p align="justify"> Wszystko znajduje się na bardzo niewielkim terenie, więc nawet bez spoglądania w przewodnik można swobodnie się przemieszczać. Uwagę z miejsca przykuwa sześć wyniosłych minaretów Błękitnego Meczetu, do którego kierujemy się w pierwszej kolejności. Jest to budowla znana wszystkim z telewizji i pocztówek – swoista wizytówka Istambułu. Ponownie pojawia się uczucie niedowierzania, bo jakoś nigdy nie sądziłem, że mogę znaleźć się w takim miejscu i to pokonując dystans na grzbiecie motocykla. Kilka fotek od frontu i wchodzimy do wnętrza. Pojawia się niewielki problem, ponieważ wejście jest zabronione w nieodpowiednim ubiorze, za który uważane są sportowe szorty będące na wyposażeniu Artura. Kłopot jednak zostaje zażegnany przez zapobiegliwych Turków zaopatrujących turystów w kawałki płótna, którymi człowiek owija się w pasie, jak ręcznikiem po wyjściu spod prysznica. Nie wolno również nosić obuwia. Jeden z owych ‘miłych’ Turków przyłącza się do nas i oferuje opowieść o historii meczetu. Za chwilę okaże się, że za tą przysługę zażyczy sobie 20 dolarów, jednak bardzo nas to nie dziwi. Informacje, których udziela są interesujące. Być może całkiem oczywiste dla osób zaznajomionych z kulturą Islamu, dla nas – laików – okazują się całkiem pouczające. Człowiek ten opowiada, że budowa całego meczetu zabrała jedynie 8 lat pomiędzy rokiem 1609 i 1617. Wydaje się to całkowicie nieprawdopodobne. Inicjator budowy – Sułtan Ahmed I – najwyraźniej się spieszył, natomiast nie dbał przesadnie o życie poddanych, jako że w trakcie budowy poległo kilkaset osób. Błękitny odcień nadaje świątyni odpowiedni rodzaj wykorzystanego marmuru – u nas być może drogocennego, jednak w Turcji zupełnie powszechnego tworzywa. Pojawia się trochę informacji na temat codziennego życia ortodoksyjnych wyznawców Islamu, porządku obrzędów w ciągu dnia, roku i całego życia, ornamentyki i wystroju meczetów. Uwagę zwraca nieco agresywne odnoszenie się do kobiet, kiedy te próbują wkroczyć w zakazane im rejony tego miejsca. Zachowanie, które w naszej kulturze uchodziłoby za grubiańskie, tutaj okazuje się akceptowane bez zmrużenia oka. Pytamy jaki jest powód tak wyraźnej separacji mężczyzn od kobiet. Odpowiedź jest bardzo prosta i rzeczowa: ‘Świątynia służy modlitwie i skupieniu, a nie rozglądaniu się’. Z tego powodu powszechne obiekty wzajemnego pożądania są od siebie przestrzennie separowane. Ponoć to pomaga, przynajmniej na chwilę. Brzmi sensownie, czyż nie? Zwraca uwagę również fakt całkiem swobodnego zachowania wiernych w meczecie, oczywiście poza czasem trwania nabożeństw. Ludzie rozmawiają na uboczu, siedzą sobie w bardzo różnych pozach na miękkim dywanie. Nasz rozmówca wyjaśnia, iż świątynia jest miejscem, które czyni z pojedynczych istnień wspólnotę, dlatego nie ma powodu, by zabraniać wiernym odpoczynku w jej chłodnym schronieniu, czy też prowadzenia prywatnych rozmów, pod warunkiem, że nie koliduje to z interesem modlących się. Dla mnie osobiście wydaje się to mądrym rozwiązaniem, jakże daleko odbiegającym od pompatycznej atmosfery kościołów katolickich, w których źle widziane są najdrobniejsze odstępstwa od sztywnej etykiety. Opuszczamy Meczet, by po drugiej stronie skweru podziwiać również ogromny, ponad 1000 lat starszy kościół Mądrości Bożej - Ayasofya. Te dwie budowle położone tak blisko siebie jakże wymownie uzmysławiają naszą obecność w mieście ‘na styku kultur’. W oglądanym kościele coś jednak nie gra. Nawet naszymi niewprawnymi oczyma dostrzec można jakieś zawirowanie architektoniczne. Okazuje się, że wielokrotnie niszczona i przebudowywana katedra, którą w XV w., po opanowaniu Konstantynopola przez Mehmeda II przebudowano na meczet. Nie da się tego ukryć. Świątyni jednak nie zwiedzamy, a kierujemy się do zielonego parku otaczającego Topkapi Sarayi – pałac sułtanów. Jest to jedno z niewielu zielonych miejsc w Istambule, raz ze względu na wysoką temperaturę i związane z tym trudności w utrzymaniu roślin, a dwa, ze względu na ogromną gęstość zabudowy w centrum miasta. Jeśli ktoś ma na przykład świeże wspomnienia z Holandii, jak to było w moim przypadku, to tutaj będzie musiał przygotować się na diametralną zmianę. Idziemy jeszcze sprawdzić rozkład jazdy promów turystycznych przez cieśninę Bosfor, gdyż zgodnie z rekomendacją gospodarza naszej stancji, ma to być ciekawa podróż i wbrew wcześniejszym planom chcemy poświęć kolejny dzień na jej odbycie. Potem krótki spacer ciasnymi uliczkami, przy których roi się od niewielkich sklepów, nachalnych sprzedawców i niezdecydowanych klientów. Podobnie jest na wielkim zadaszonym targowisku, które również szybko opuszczamy. Po kilku dniach w szerokiej przestrzeni widzianej znad kierownicy motocykla wszystko to wywiera nieco złowieszcze wrażenie tłocznego mrowiska. Decydujemy się opuścić miasto, choć w przewodniku czytamy, że na zwiedzenie wszystkich atrakcji spokojnie można poświęcić nawet kilka tygodni. Może następnym razem… Nasz pokój wita miłym chłodem. Zapada zmierzch więc szybko udajemy się na pobliską plażę. Jutro nie jedziemy, więc spokojnie zaopatrujemy się w butelkę popularnej tutaj anyżówki i po kąpieli w świetle księżyca kładziemy się w ciepłym piachu kontemplując to sam Księżyc, to samoloty w regularnych odstępach podchodzące do lądowania. Po całodziennym skwarze ten moment jest chyba najsłodszą zapłatą. Ulga wydaje się niemal namacalna. Niedługo będzie pełnia. Spokój otacza nas w odległej stronie świata.</p><img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_8.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Dzielnica Sultanahmet i sięgające niebios, wyniosłe minarety Błękitnego Meczetu</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_9.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Podczas wizyty we wnętrzu świątyni uwieczniamy egzotyczną dla nas ornamentykę</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_10.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Ogromne zadaszone targowisko w centrum Istambułu. Krakowskie sukiennice mogą spłonąć z zazdrości</em></p> <p align="justify">Rankiem po raz kolejny na peron zajeżdża kolejka, do której niczym ślimaki na kadłubie statku pouczepiani są ludzie. Udaje nam się jednak zająć skrawek miejsca i po godzinie startujemy niewielkim promem wzdłuż Bosforu w kierunku Morza Czarnego. Rozpostarty na wzgórzach Istambuł przedstawia się malowniczo. Kontrastują czerwone dachy, rzadkie kępki zieleni i dominująca barwa spieczonej słońcem trawy. Na europejskim brzegu cieśniny podziwiać można twierdzę Rumeli Hisari wzniesioną przez Mehmeda II podczas najazdów na miasto. Uwagę przykuwają również ogromnie luksusowe wille rozsiane na brzegach. Dwa monstrualne, wiszące mosty łączące Europę z kontynentem azjatyckim również nie mogą przejść niezauważone. Za około 2 godziny docieramy do wyjścia na Morze Czarne. Nasz stateczek przystaje tutaj na 3 godziny dając turystom czas na zwiedzanie wioski i ruin zamku kontrolującego wejście do Bosforu – istotnego strategicznie punktu od czasów starożytnych, przez okres II Wojny Światowej, aż po dzień dzisiejszy. Świadczy o tym zarówno sama warownia, jaki i rozległa baza wojskowa zajmująca sporą część tego małego skrawka ziemi. Mamy okazję poznać turecką prowincję, która prezentuje się znacznie mniej okazale niż była stolica. Więcej tu ubóstwa i prostoty. Mimo to, ludzie wydają się czerpać radość z egzystencji. Czasami całkiem niewielkie udogodnienia wystarczą do osiągnięcia zadowolenia. Z zamkowego wzgórza rozciąga się piękny widok na wrota Bosforu. Piękne turkusowe morze pomarszczone podmuchami wichrów z licznymi, kolorowymi punktami statków i okrętów wszelkiej maści. Nie znam miar natężenia ruchu morskiego, jednak to co się tu dzieje zapewne uchodziłoby za niezły ścisk. Upał się wzmaga, a wspinaczka na wzgórze nie działa bardzo chłodząco. Schodzimy więc z powrotem nad brzeg morza i wskakujemy w jego kuszące wody. Podróż powrotna mija spokojnie. Myślami już jesteśmy na jutrzejszej trasie. Może to dziwne, jednak dzień bez jazdy zdaje się długą przerwą. Pobyt w tłoku miasta znowu rodzi pragnienie przestrzeni, atmosfery drogi i zatopienia w myślach nad znikającym pod kołami asfaltem.</p> <p align="justify"> </p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_11.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Twierdza Rumeli Hisari na europejskim brzegu Bosforu oddaje obraz prawdziwej potęgi</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_12.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Tuż za Arturem szerokie wrota Bosforu od strony Morza Czarnego</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_13.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Czasami całkiem niewielkie udogodnienia wystarczą do osiągnięcia zadowolenia. Niekiedy wykorzystuje się pomoce z zewnątrz…</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_14.jpg" alt="" /> <p align="justify">…<em>a czasem wystarcza naturalny ekwipunek</em></p> <p align="justify">Po przebudzeniu czeka nas trudne zadanie okrążenia miasta i przeprawienia się do Azji. Siatka autostrad jest tutaj gęsta, trzeba uważnie kontrolować oznaczenia drogowe, a przy tym ruch jest iście piekielny. Wszystkie pasy zawalone pojazdami najróżniejszego kalibru i w bardzo różnym stanie. Powoli zaczyna docierać do nas, do czego w Turcji służy klakson. Otóż kierowca rozpoczynając jakikolwiek manewr najpierw wydaje sygnał dźwiękowy, a potem robi swoje nie interesując się bardzo widokiem w lusterkach. Początkowo jest to trudne do ogarnięcia, jednak po chwili praktyki jest chyba lepiej. Przynajmniej tak sobie wmawiam. Artur jedzie za mną, i z jego późniejszych relacji dowiaduję się, że było kilka ostrych momentów, kiedy to jakiś Turek błyskawicznie ładował się na pas mijając mój ogon o kilkadziesiąt centymetrów. Dobrze, że skoncentrowany na odnajdywaniu kierunku jazdy tego nie dostrzegałem. Przeprawa przez Bosfor jest płatna, jednak w budkach nie można dostać jednorazowego biletu, a jedynie magnetyczną kartę w cenie około 25 dolarów. Na szczęście udaje się ją później wykorzystać przy opłatach za autostrady. Pogoda jest sprzyjająca. Teraz oznacza to już, że słońce zasłaniają chmury, a temperatura wynosi 300C. Wraz z przejechanymi kilometrami ruch staje się coraz mniejszy, aż w końcu autostrada niemal zupełnie pustoszeje. Mkniemy szybko na wschód, w kierunku granicy gruzińskiej. Po dwudniowym wypoczynku przyciskamy maszyny. Kolejne setki kilometrów mijają jakby zbyt szybko. W małym, przydrożnym miasteczku dociera do nas niepokojąca informacja. Jeden z przyjaznych tubylców przy krótkiej rozmowie, dowiadując się gdzie zmierzamy komentuje bez cienia niepewności: ’Tam będzie wojna’. Nie robi to na nas dobrego wrażenia, jednak kontynuujemy podróż. W jednym momencie interesuje się nami patrol policji, jednak po usłyszeniu słowa ‘Polonia’ znika równie szybko jak się pojawił. W dobrej kondycji przejeżdżamy 700 km i znajdujemy dogodne miejsce noclegowe na przydrożnym parkingu wśród niewysokich drzewek. Po włączeniu telefonu Artur odbiera kluczowego w tej wyprawie esemesa. Brat donosi o wybuchu wojny w Gruzji, o apelach rządu polskiego o stawienie się do ambasady w Tbilisi, lub o zaniechanie wyjazdu do tego kraju. Co robić? Z jednej strony wiadomo, że ruski niedźwiedź zawsze fuczał na rejon Kaukazu. Czyżby to był ponowny pomruk, czy też rzeczywiście dzieje się coś niepokojącego? Długo przygotowywaliśmy się do wyprawy, czy wiec teraz oddać broń tak potulnie? Z drugiej strony są nasze rodziny – głupio byłoby nie wrócić z wakacji, albo wplątać się w wojenną zawieruchę z możliwości utknięcia z dala od domu i, być może, utraty wszystkiego co mamy ze sobą. Myśl że jakiś ruski sałdat mógłby wrócić z wojny na mojej maszynie nie wydaje mi się wielce niemożliwa. Wręcz przeciwnie. Zostawiamy decyzję do rana sapiąc ze złości i niepewności pod rozgwieżdżonym niebem, jednak atmosfera ‘odwrotu’ już pojawia się w naszej ekipie. To raczej przesądzone. Próbujemy jeszcze zadzwonić do kraju, jednak turecki sim szybko pada. Trzeba czekać do rana, nie ma wyjścia.</p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_15.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Po jakichś 200-300 km taki krajobraz tureckiego ‘śródziemia’ zabija swą monotonią</em></p> <p align="justify">Kolejnego dnia udajemy się do niewielkiego miasteczka Amasya. Kupujemy sima i po telefonie do Polski okazuje się, że jednak manewry wojskowe w Gruzji zakrojone są na szerszą skalę. Czołgi, bombardowania i walki w miastach, które pragnęliśmy odwiedzić. Nie brzmi to zachęcająco. Nasze władze ponaglają do rezygnacji z wyjazdów. Decyzja o powrocie zostaje zatem bezgłośnie zatwierdzona. Trzeba pomyśleć o jakimś sensownym planie. Na szczęście już wcześniej mieliśmy na uwadze parę miejsc wartych zobaczenia w drodze powrotnej. Zaraz rozpoczniemy więc jazdę na południowy-zachód w kierunku Ankary i dalej, by obejrzeć jedną z przewodnikowych atrakcji tureckich – wapiennych skał Pamukkale (tur. ‘zamek z bawełny’) i ruin starożytnego Hierapolis. Wcześniej jednak miejscowy fotograf, który wcześniej w swoim życiu praktykował zdobywanie pobliskich wzgórz wykorzystując lekkie enduro, dość intensywnie zachęca nas do skorzystania ze swej gościnności oferując filiżankę kawy. Jesteśmy nieco ostrożni spodziewając się, iż tureckim zwyczajem po chwili pojawi się jakaś propozycja nie do odrzucenia za konkretną cenę, jednak nic takiego nie następuje. Jest to bardzo miłe odczucie, gdy w głębi duszy jątrzy się rozdrażnienie podjętym odwrotem. Klecąc konwersację z kilku słów spędzamy tam chwilę i po pamiątkowym zdjęciu odjeżdżamy. Jest to jeden z cięższych dni. Wjeżdżamy w centralną Anatolię i różnica temperatur w porównaniu z wybrzeżem jest uderzająca. Nad asfaltem jest z pewnością sporo ponad 400C. Po pewnym czasie monotonia spalonego krajobrazu staje się przygnębiająca. Pokonywanie długich odległości w Turcji nie należy do najprzyjemniejszych zajęć. Dodatkowo, po posiłku w przydrożnej restauracji mój akumulator, który już ponad 2000 km trzymał się na taśmie, w końcu odmawia posłuszeństwa. Jestem zrezygnowany całą sytuacją, jednak nieoczekiwanie nadchodzi pomoc. Ponownie jakiś przyjazny człowiek, poproszony o użyczenie narzędzia zaczyna się bardziej interesować naszą niedolą. Dogadując się na migi zaczyna rozumieć problem, woła jakiegoś znajomego brzdąca, który akurat włóczy się w okolicy, ten wykonuje telefon i po chwili na grzbiecie Tenerre ruszają do pobliskiego warsztatu elektrycznego. Zaraz wracają, a za nimi elektromechanik, który szybko reperuje wszystko. Fachowiec prosi o drobną zapłatę, jednak autor całego zamieszania – i nasz wybawca – nie. Stanowczo odmawia. Dziękujemy mu serdecznie. Mimo mniejszych protestów wsadzam jeszcze jakieś drobniaki brzdącowi w kieszeń – wiadomo jak to z kasą za młodu – i szczęśliwi odjeżdżamy. Teraz można już być spokojnym. Jeszcze długo pojeżdżę na tym akumulatorze. Do końca dnia nie dzieje się nic ciekawego. Skwar i jednostajny widok. Nawet będąc tuż nad horyzontem słońce nie odpuszcza. Intensywność upału jest mordercza. Ani chwili wytchnienia. Wieczorem dopadamy zapuszczonej stacji benzynowej i z ulgą odpływamy w chłód nocy. Jednak to nie koniec na dziś. Kolejne doświadczenie jest jednak miłe. Po raz trzeci tego dnia. Chyba ktoś chce nam choć trochę zrekompensować niepowodzenie całej wyprawy. Jacyś młodzi ludzie z obsługi stacji podchodzą i proponują przeniesienie się do pobliskiego budynku z uwagi na pojawiające się w okolicy węże i skorpiony. Po wejściu okazuje się, że jest to… niewielki meczet służący odprawieniu niezbędnych rytuałów w trakcie podróży. Jesteśmy nieco zdziwieni, ale przypominamy sobie luźną atmosferę meczetu w Istambule, więc uznajemy sprawę za normalną. Nie wolno nam jednak korzystać z głównego pomieszczenia, a jedynie z zakątka wydzielonego do dyspozycji kobiet. Ten miły postępek miejscowych ponownie budzi wdzięczność. Od tego momentu wszystko dzieje się już szybko. Dni są podobne do siebie. Docieramy do Pamukkale, jednak białe skały skąpane w ciepłych źródłach i pokryte płytkimi sadzawkami w przewodnikach i na widokówkach prezentują się o wiele lepiej niż w rzeczywistości. Multum ludzi, nie całkiem tani bilet wstępu, i niewielki obszar wydzielony do dyspozycji turystów. Kąpiel w wodzie o temperaturze ponad 300 również nie przynosi ukojenia. Są jednak liczne sklepy z pamiątkami, więc udaje nam się zaopatrzyć w ciekawe souveniry. Głównie popularną tutaj srebrną biżuterię. Wieczorem docieramy na prawie na wybrzeże Morza Egejskiego w okolice wielkiego portu Izmir. Nie zatrzymujemy się jednak na dłużej i w szybkim tempie zmierzamy rankiem na północ w stronę miejscowości Canakkale, gdzie promem można przeprawić się na kontynent europejski poprzez wody cieśniny Dardanele. Po drodze wypada nam wstąpić do Troi, której ruiny znajdują się jedynie 5 km w bok od naszej trasy, jednak i tutaj nic nie wprawia w osłupienie. Przed wieczorem żegnamy się z Azją i ruszamy w kierunku odległej o jakieś 150 km granicy greckiej. Na pierwszej stacji rozkładamy obóz. Po raz pierwszy od kilku dni tankujemy za normalną cenę, tj. gdzieś w okolicach 4,6 PLN. Tureckie żądania 6,3-6,6 PLN za litr paliwa to czyste ździerstwo. Jest bardzo cicho, bez świateł, bez ruchu. Bardzo spokojne miejsce. Daje dobry odpoczynek. </p><img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_16.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Przyjazne spotkanie w miejscowości Amasya</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_17.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Takie ‘coś’ często pojawia się na tureckich drogach. Chociaż nigdy nie widzieliśmy, by się przewróciło, to zwykle wyprzedzaliśmy w wielkim pośpiechu</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_18.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Jednego wieczoru Tenerre pięknie się zaprezentowała na tle gasnącego nieba</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_19.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>No i zmiana wierzchowca</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_20.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Białe skały Pamukkale i przybysz z zachodu</em></p> <p align="justify">Następny dzień to również długa jazda. Trochę przypadkiem udaje nam się zahaczyć o niewielkie miasteczko na północnym wybrzeży Morza Egejskiego – Kavalę. Przypadkiem, bo na greckich autostradach, a może tylko na tej jednej, nie ma stacji benzynowych. Zawsze trzeba zjechać do jakiegoś miasteczka, co częstokroć bywa irytujące, gdy jest się nastawionym na ‘ostrą’ jazdę, a kilometry lecą szybko. Kavala jednak wygląda sympatycznie, ze stacji widać rozległą plażę więc nie wahamy się skosztować kąpieli w czystych wodach. Później, w centrum wpadamy na chwilę do przyjemnej knajpki skosztować tutejszych przysmaków. Po wyjeździe z Turcji rzuca się w oczy gigantyczna różnica w obyczajach. Pomimo sporego tłoku na ulicach ludzie wydają się zachowywać odpowiedni dystans, jakby zadawali sobie sprawę z potrzeby poszanowania osobistej strefy bezpieczeństwa. Nikt nie jest nachalny i natarczywy, przechodnie wymieniają uśmiechy. Jest naprawdę przyjemnie, nie odczuwa się, jakże wyrazistej w sąsiednim kraju, presji. Kelner jest czujny, jednak ukryty gdzieś w tle i nie wciska nam przysłowiowego ‘kitu’. Wywiązuje się ze swoich zadań, po czym znika, by znów pojawić się w odpowiednim momencie. Myślę, że bez doświadczenia tak wielkiej różnicy w postawach społecznych, trudno je sobie wyobrazić. Podoba nam się do tego stopnia, iż zaczynamy snuć rozważania, że zamiast tłuc się po Turcji powinniśmy na spokojnie i bez wojen pozwiedzać mającą wiele do zaoferowania Grecję. Ale w tym momencie nie jest to już ważne. Teraz chce nam się już zakończyć całe przedsięwzięcie i jak najszybciej dotrzeć do domu. Wsiadamy więc na maszyny i gnamy do przodu. Nieco zamieszania na obwodnicy Salonik – niedobre oznaczenia chętnie wskazują trasę na Ateny, jednak nie na macedońskie Skopje. Po chwili zamieszania udaje nam się wyrwać. Na granicy, żadnych rewelacji, rzut oka w paszport i to wszystko. Teren Macedonii pokonujemy w jakieś trzy godziny. Drogi w dobrym stanie, nawet autostrady z opłatą, bodajże, 10 dolarów za głowę. Kraj jest całkiem piękny, jednak zastanawia fakt, z czego żyją jego mieszkańcy. Góry zbyt gorące latem i zbyt mało zaśnieżone zimą, by przyciągnąć turystów. Przemysł jedynie w okolicach stolicy. Prawdopodobnie po uzyskaniu niezależności niełatwo będzie im się odbić od dna. Trochę to smutne. W następnej kolejności Serbia. Nieco bardziej zatłoczona granica, jednak również i tutaj pojawia się niewielkie zainteresowanie naszymi osobami. Stopniowo przebijają się zielone kolory. Jest to miłe po kilkudniowym podziwianiu rozgrzanych, bezlistnych, szaro-słomianych wzgórz. Bliżej Belgradu rozpoczyna się dobra autostrada, jednak trzeba za nią sporo zapłacić. Bramki ustawione są często, a cena na każdej to około 5 euro za motocykl. Spokojnie uzbierało się tego ze 20, albo lepiej. Na kolejnej stacji rozkładamy się pod gołym niebem na nasz ostatni, jak się później okaże, nocleg w trakcie tej wyprawy.</p><img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_22.jpg" alt="" /><p align="justify"><em>Standardowy nocleg na południu. W tym wypadku spokojna stacja przy greckiej autostradzie</em></p> <img src="_grafika/photos/users/5c0b2b3c1a625d6dac727e48df6d5458/photos/zdjecie_23.jpg" alt="" /> <p align="justify"><em>Kąpiel w Morzu Egejskim chłodzi w gorące południe. Wjeżdżamy do miłej miejscowości Kavala</em></p> <p align="justify">Ostatni dzień streszczę bardzo szybko. Trasa przez zatłoczony Belgrad, Budapeszt, w którym nie ma obwodnicy zaznaczonej już na niektórych mapach jako gotowa do użytku, no i górzysta Słowacja. W sumie 930 km, jednak czego się nie robi, kiedy już pachnie domem. Oprócz wpadki w Budapeszcie jedzie się szybko. Pojawiają się zjeżdżone wielokrotnie drogi, których kilometry wydają się jakby krótsze. Ostatni ‘nóż w plecy’ to odcinek Żywiec – Bielsko-Biała. Ciemno, zmęczenie i wielki ścisk. Na pokonanie 20 km potrzeba nam ponad 40 minut. Po godzinie 21 jesteśmy w końcu w domu. Nasza nieobecność trwała 11 dni, a licznik wskazuje 6000 przejechanych kilometrów.</p> <p align="justify"> Podsumowując przedstawioną wyprawę należy stwierdzić, iż była to podróż wielkich oczekiwań i zawiedzionych nadziei. Postawiła nas ona przed poważnym wyborem, z którego udało nam się wybrnąć w dojrzały sposób. Być może ktoś bardziej doświadczony stwierdzi, że w sumie w Gruzji nie było ‘aż tak źle’, dla nas jednak to wystarczyło. Nie będę udawał, że jestem doświadczony w toczeniu bitew i stawianiu czoła uzbrojonym ludziom, dlatego patrząc wstecz, szanuję wybór, na który wspólnie przystaliśmy. Gruzja poczeka na swój ‘następny raz’, a Kaukaz być może nie zapadnie się pod ziemię. Jest też wiele innych miejsc na świecie, do których nie sięgają osobiście znane nam z przeszłości i z ‘teraz’ macki ruskich. Mam nadzieję, że garść praktycznych informacji zawartych w niniejszym opisie będzie dobrze służyć wszystkim podróżnikom, nie tylko motocyklistom, wybierającym się w zwiedzone przez nas rejony. Myślę, że podzielenie się naszymi osobistymi uczuciami również ubarwi i doda głębszego tła tej opowieści. Chcieliśmy podziękować naszym najbliższym, za troskę i cierpliwość w znoszeniu naszych ciężkostrawnych wymysłów turystycznych. Dziękujemy również wydawnictwu Bezdroża, które wyposażyło nas w mapy i przewodniki oraz firmie Roxy Moto z wspomagającej nas w zakupie odpowiedniego ekwipunku. Pozdrawiamy wszystkich motocyklistów i wszystkich głodnych świata. Do zobaczenia na trasie.</p>